ADAM KRZEMIŃSKI
Zmienić ten okropny świat
Antyglobaliści całego świata łączą się i nawet mają swojego Marksa

Czyżby nowe wracało. Czerwone sztandary. Cytaty z Marksa. I może jeszcze nie walka klas, ale znów protest przeciwko kapitalizmowi, a nawet trochę ulicznej rewolty. Akurat tyle, by ją zauważyły kamery telewizyjne. Antyglobaliści wszystkich krajów łączą się. Na ich stro­nach internetowych można znaleźć dokładne informacje, co, gdzie, kiedy i dlaczego: szczyt francusko-niemiecki we Freiburgu 12 czerwca, szczyt UE w Göteborgu 14–16 czerwca, szczyt G-8 w Genui 20–22 lipca. Kto chce, może sobie urządzić turystykę protestu.
Niemal przed każdym zjazdem możnych tego świata: przed szczytami ONZ i UE, przed do­rocznymi kongresami Światowej Organizacji Handlu (WTO) czy Międzynarodowego Funduszu Walu­towego (IMF), przeciwnicy globalizacji skrzykują się i pędzą do Waszyngtonu, Seattle, Genewy, Bangkoku, Pragi, Nicei, a przede wszystkim do Davos, na tę Czarodziejską Górę w Szwajcarii, gdzie co roku obraduje Światowe Forum Gospodarcze. Nie stanowią jednej partii. Nie mają spójnego pro­gramu, nie są – która by to już była? – nową Międzynarodówką, ale od lat potrafią organizować “eu­ropejskie marsze przeciwko bezrobociu” (www.euromarches.org) i w czasie szczytów G-8 równocze­sne demonstracje w niemal stu miastach czterdziestu krajów...
To jakby pospolite ruszenie około 1000 organizacji pozarządowych z całego świata. Są wśród nich ekologowie z Greenpeace i obrońcy praw konsumenta, społecznicy pracujący w Trzecim Świe­cie i związkowcy z bogatych krajów oburzający się na dumping socjalny przybłędów z zagranicy. Są socjaliści, a także byli (albo wciąż jeszcze wierzący) komuniści i przywódcy najróżniejszych kościo­łów, lobbyści i nawiedzeni, bezrobotni i profesorowie ekonomii. Dzięki Internetowi są także połączeni globalnymi sieciami, które we Francji nazywają się ECOROPA (www.ecoropa.org) lub ATTAC (www.attac.org), w Niemczech “links-netz”, w Brazylii MST (rolnicy bezrolni), a tak ogólnie to “Pe­ople’s Global Action” (akcja globalna ludów www.agp.org). W czasie ich demonstracji widać dużo sztandarów czerwonych, ale są także czarne – anarchosyndykalistów. A na transparentach widnieją hasła: “Wolny handel czy wolność?”, “Świat nie jest towarem”. Pod koniec stycznia w brazylijskim Porto Alegre antyglobaliści potrafili zorganizowali własne Anty-Davos, Światowe Forum Socjal­ne..

W rytmie samby
Co najmniej od Seattle – gdzie w 1999 r. antyglobaliści zerwali konferencję WTO – nikt już nie może mówić, że to garstka anarchistów, a krytyka neoliberalizmu gospodarczego to postkomuni­styczna nostalgia. Podobnie jak ich przeciwnicy – finansiści czy wielcy przedsiębiorcy – nie mają żadnej demokratycznej legitymizacji. Po prostu są. Na otwarcie Forum ulicami Porto Alegre przeszło 10 tys. demonstrantów i podobno jedynie rytmy samby nieco rozładowywały marsową atmosferę sta­rych, dobrych pochodów z dawnych krajów “drugiego świata”. Obrady rozpoczęto od lepperiady. Uczestnicy Forum wtargnęli na tereny należące do koncernu Multi Monsato i zniszczyli zbiory z 2,5 hektara obsadzonych zmanipulowaną genetycznie soją i pszenicą. W centrum kongresowym oma­wiano taktykę walki ze światowymi organizacjami handlu i finansów, a niektórzy wracali do dawnej retoryki: “Możemy zbudować inny świat. Możemy osiągnąć rewolucję braterstwa, rewolucję wolno­ści”, wołała Patricia Perreira, brazylijska studentka i działaczka partii robotniczej.
A jednak te płomienne słowa nie powinny mylić. Z jednej strony między Brazylią i Szwajcarią jest przepaść, na której dnie widnieje topór wojenny, z drugiej jednak trwa otwarty dialog obu świa­tów, i to dosłowny, ponieważ Bill Gates i George Soros wzięli udział w telemoście Porto Alegre–Da­vos. Zarówno globaliści jak i globofobi mają bowiem zasadniczy problem na głowie: jak się ma go­spodarka do demokracji i społeczeństwa obywatelskiego. Czy rzeczywiście odpowiedzią na wszyst­ko jest proste zdanie: “Gospodarka głupcze...”, czy wraca zmora ekonomii politycz­nej...Ona już daw­no wróciła. Wystarczy spojrzeć na bestsellery ostatnich lat w wielu krajach, u nas – choćby na do­skonałą serię Wydawnictwa Dolnośląskiego z “Pułapką globalizacji”, “Przyszłością kapitalizmu”, “Tur­bokapitalizmem”, a ostatnio ze światowym bestsellerem Jeremy’ego Rifkina “Ko­niec pracy”.
Antyglobalistom marzy się globalny opór przeciwko globalizacji. Maria Mies, emerytowana profesor socjologii z Kolonii, w swej książce “Globalizacja oddolna” (Rotbuch, Hamburg 2001) doku­mentuje protesty globofobów przed i po Seattle i stwierdza autorytatywnie: “Nie ma żadnej alternaty­wy wobec oporu, jeśli my, nasze dzieci i wnuki, także ziemia i wszystkie istoty żywe mają mieć jakąś godną człowieka przyszłość”. Jednej z czołowych działaczek niemieckiego ruchu antyglo­balistycznego marzy się solidarne połączenie ruchów ekologicznych z krajów europejskich, z Indii, Meksyku, Ameryki “przeciwko zbójeckiemu kapitalizmowi i nieograniczonej ponadnarodowej tyranii koncernów”. Howgh. Antyglobaliści wszystkich krajów łączcie się!

Nowy guru
Łączą się i nawet mają swego Marksa. Jest nim siedemdziesięcioletni socjolog Pierre Bour­dieu. Francuz doprowadza do szału wszystkich, którzy mówią o końcu rewolucji i walki klas, końcu ekonomii politycznej, a nawet historii jako logicznej konsekwencji totalnego tryumfu wolnego rynku. Bourdieu uważa wszelkie gadanie o zwycięstwie rynku za neokonserwatywną restaurację, a nawet za rewolucję konserwatywną w szacie “rozumu ekonomicznego”. Jej celem jest uznanie wolnorynko­wego prawa dżungli za racjonalną regułę idealną.
Dziś Bourdieu zajmuje dawną pozycję Jeana Paula Sartre’a jako “intelektualisty zaangażowanego”, rolę, która po roku 1989 wydawała się całkowicie zdyskredytowana przez kolaborację lewicowych in­telektualistów ze stalinizmem i rozpadnięcie się utopii realnego socjalizmu. A jednak rola guru, a przynajmniej plakatowego umysłu ruchu, jest niezniszczalna. Już w czasie wielkich strajków zimo­wych 1995/96 przeciwko cięciom socjalnym zapowiedzianym przez rząd Pierre Bourdieu wszedł na trybunę. Jakby wrócił paryski maj 1968, a on sam odmłodniał o trzydzieści lat. Na dworcu Lyońskim w Paryżu wygłosił do strajkujących kolejarzy mowę przeciwko “państwowym arystokratom” i został namaszczony.
Jego wydana w 1993 r. książka “Nędza świata” stała się modnym tematem rozmów, a on sam stał się osobą publiczną z pierwszych rzędów – autorytetem przeciwników globa­lizacji, eurowaluty i europejskiego superpaństwa. Sarkając na telewizję jako na “cenzorską maszynę” redaguje serię wydawniczą “Powody do działania”. Nawiązując do niemieckiego marksisty Ernsta Blocha (autora wielkiej księgi “Zasada nadziei” oraz zwolennika “konkretnego utopi­zmu”) Pierre Bourdieu mówi o konieczności “racjonalnego utopizmu” i oporu przeciwko fatalizmowi bankierów, wmawiającym niczym w Niemca chorobę, że świat już nie może być inny, niż jest. Tyle że wciąż nie bardzo wiadomo, jaki ma być, a dawne obietnice marksowskie są nadal zwietrzałe, nawet jeśli Wielki Brodacz był w Davos dwukrotnie cytowany przez dość dziś zatroskanych augurów neoli­beralizmu.

Jeffrey Sachs zmienia zdanie
“Krytyka czystej ekonomii” jest bowiem coraz bardziej zasadna. Więcej. Ekonomia polityczna – ta zmora peerelowskich studentów – wraca nawet do myśli ekonomicznej neoliberałów, którzy jeszcze kilka lat temu kręcili swój modlitewny młynek: Tina, Tina, Tina (There Is No Alternative). Nie ma alternatywy dla wolnego rynku, prywatyzacji, deregulacji i wycofywania się państwa ze zobowią­zań socjalnych. Po lawinowym kryzysie: u “azjatyckich tygrysów”, w Brazylii i Rosji neoliberałowie stracili nieco kontenans. Co prawda w 2000 r. jeszcze raz wybuchła euforia “nowej ekonomii”, która miała dać powszechną mannę z elektronicznego nieba. Ale już zimą “new economy” się zachwiała, koniunktura w USA także, a za nią i w Europie Zachodniej, i nagle w ustach najbardziej czołowych globalistów pojawiły się nowe, bardziej społeczne, tony. Wraca stary spór o inwestyturę między go­spodarką i polityką, kto ma prowadzić kogo. Nawet Jeffrey Sachs – dwanaście lat temu ideolog i praktyk absolutyzmu monetarystycznego – złagodniał. W związku z Davos napisał, a szereg naj­większych gazet po obu stronach Atlantyku przedrukowało, że “wolny handel to nie wszystko!”, że dla jednych globalizacja jest biletem do sukcesu, ale innym nic nie przyniesie, a najcięższe kryzysy społeczne i ekonomiczne dotkną te kraje, “którym wolny handel i reformy rynkowe nie mogą pomóc”, dlatego ważne są narodowe strategie rozwojowe, tworzenie społeczeństw uczących się, a bogaci powinni pomóc biednym.
Nie ma wątpliwości, że globalizacja ekonomiczna i otwarcie granic państwowych spowodo­wały ożywczy ruch gospodarczy w wielu regionach świata, równocześnie coraz powszechniej ucho­dzi ona za zjawisko mające demoralizujące skutki. Również tam, gdzie jest respektowana wewnętrz­na logika neoliberalnego przełomu w gospodarce, często jest ona emocjonalnie odrzucana jako pe­łen skaz etycznych komercyjny makiawelizm. Krytyka neoliberalizmu stała się modna nawet tam, gdzie – jak w Polsce – neoliberałowie wcale nie wygrali, gdyż w istocie wolnościowy przełom utknął w zasiekach biurokratycznych aparatów socjalnych, a w moralnym dyskursie publicznym i tak jest zdyskredytowany. Globaliści mają po swojej stronie jedynie pojęcie wolności i niekiedy uczciwości. Natomiast w głowach wrogów globalizacji straszy zmora pod nazwą “totalitaryzm kapitalizmu”...
Dziś pojawiają się tony pośrednie. Nawet prezydent Bush wprowadza retorykę “konserwaty­zmu współczującego”. Jest to chwyt werbalny, ale robi karierę i wymusza poważną debatę, w której wracają dwa stare pojęcia: braterstwa i sprawiedliwości. Współczujący kapitaliści zaczynają się też podszywać pod swych przeciwników. Mówią, że gospodarka funkcjonuje według własnej moralności, ani nie sięga poziomu Świętych, ani nie zaspokaja utopijnych wizji równości, ale jednak mimo wszystko opiera się na elementarnej sprawiedliwości i humanizmie. Pojawiają się nowe pojęcia: “ka­pitalizm uzgodniony”, “przyjazny obywatelom”. W Davos ustanowiono nagrodę dla najlepszego “przedsiębiorstwa socjalnego”. Bill Gates powiedział, że śmierć jednego dziecka afrykańskiego jest równie bolesna jak amerykańskiego i ofiarował 100 mln dolarów na badania aids, Fundacja Rocke­fellera przeznaczyła 100 tys. dolarów na szczyt antyglobalistów w Porto Alegre, gdzie zresztą pojawił się także przedstawiciel Międzynarodowego Funduszu Walutowego, a gdy we wrześniu 2000 r. w Pradze antyglobaliści protestowali przeciwko wspólnej sesji Banku Światowego i MFW, prezes ban­ku powiedział: “Mamy te same cele co ci demonstranci na ulicy”.

Komedia skruchy
Pytanie, czy jest to tylko komedia, gdy arystokraci globalizacji cytują Marksa. W końcu kapita­lizm jest wciąż w ofensywie i nie ma na dobrą sprawę przeciwnika. Po pierwsze na Zachodzie – mimo postępującego rozwarstwienia – warstwa średnia nadal jest solidnym zapleczem dla turboka­pitalizmu. Po drugie wśród oficjalnej lewicy – socjaldemokratycznej – entuzjazm dla wolnego rynku spycha na bok wszelkie tęsknoty za alternatywą wobec neoliberalizmu. A po trzecie wciągnięte w konkurencyjną walkę media wcale nie są zainteresowane budzeniem solidarności i zorganizowanych walk socjalnych. A jednak nie należy lekceważyć “komedii” publicznego kajania się i celebrowania skruchy ze strony globalistów. Pod wpływem międzynarodówki globofobów zmieniają się nie tylko ich słowa i nie tylko ich sposób bycia. Tak jak Maj ’68 przyspieszył reformy kapitalizmu w latach 70., tak i obecna “krytyka czystej ekonomii” spowoduje modyfikacje turbokapitalizmu oskarżanego o wszystkie plagi współczesności. Oto akt oskarżenia sformułowany przez szwajcarską grupę “attac”:
Globalizacja oddaje świat we władzę gospodarki kapitalistycznej, która opiera się na konku­rencji i maksymalizacji zysków. Wielkie ponadnarodowe koncerny, korporacje i rynki finansowe się­gają poza struktury państwowe i wymykają się jakiejkolwiek demokratycznej kontroli. W ten sposób państwa i regiony są wystawione na szantaż konkurencji o inwestycje i muszą przyjmować takie re­gulacje, które zapewniają przedsiębiorcom jak największe zyski. Konsekwencją jest kruszenie się socjalnej, ekonomicznej i ekologicznej jakości życia mieszkańców poszczególnych regionów. W re­zultacie “państwo uszczuplone” (zmniejszenie podatków dochodowych i spadkowych na korzyść po­datku VAT i sprzedaż przedsiębiorstw państwowych) ubożeje, nawet gdy gospodarka kwitnie, i zmniejsza świadczenia w sferze socjalnej, oświatowej i zdrowotnej.
Konkurencja o inwestycje prowadzi do zaniżania płac, a także powoduje gigantyczne marno­trawstwo komunikacyjne. Wozi się np. produkty przez całą Europę, zamiast wzmacniać regionalne obiegi rynkowe. Globalizacja nie oznacza wzajemnych powiązań na równym poziomie, lecz neokolo­nializm: wiążą ze sobą centra władzy i ich peryferia, jak na przykład USA z Ameryką Środkową, a UE z Europą Południowo-Wschodnią, wyrywa kapitał ulokowany w krajach północnych, pozwalając mu swobodnie podbijać nowe rynki zbytu, a zarazem chroniąc go przed kryzysami socjalnymi.
Równocześnie globalizacja produkuje nowe napięcia zarówno w centrach cywilizacyjnych jak i na peryferiach. Na półkuli północnej powstają “miasta globalne” – 95 proc. koncernów ma swe główne siedziby w krajach OECD – z których rekrutują się nowe elity, nie mające już żadnego kon­taktu z normalnym życiem i pozbawione jakiejkolwiek wrażliwości socjalnej i ekologicznej. Mieszkają w metropoliach, które rozpadają się na dwie przeciwległe rzeczywistości. Jedna to “miasta zamknię­te” (otoczone murami, elektronicznymi systemami zabezpieczającymi i prywatną policją cytadele bo­gactwa – Gated Communities, Zero Tolerance), a z drugiej strony getta biedoty.
Globalizacja niszczy tradycyjne rolnictwo zmuszając chłopów do przenoszenia się do miast. A otwarcie granic ułatwia migracje – legalne i nielegalne. Te z kolei nakręcają rasizm, nienawiść do ob­cych oraz lęk przed utratą tożsamości kulturowej i językowej. Państwa próbując opanować migrację wprowadzają selekcję i hierarchizują cudzoziemców na przydatnych, zbędnych i szkodli­wych.
I wreszcie: Neoliberalizm jest “atakiem z góry” przeciwko stuletnim zdobyczom ruchu socjali­stycznego, dekolonizacji i walki antyimperialistycznej (to nowa formuła globalnej walki klas). Do tej “góry” należą szefowie koncernów, udziałowcy wielkiego kapitału i elity najpotężniejszych państw przemysłowych G-8. Broszura szwajcarskiej grupy “attac” dodaje jeszcze, że świat zglobalizowany to świat białego mężczyzny, który podbija rynki, kobiety, przyrodę i przestrzeń kosmiczną. Ten świat zna proste fronty: mężczyzna/kobieta, biały/czarny, bogaty/biedny, zdrowy/chory, a odpowiedzial­ność socjalną prywatyzuje i indywidualizuje na zasadzie charytatywnej pracy dla ubogich (kobiety) i przekazywania datków na fundacje (bogaci mężczyźni). Nie ma w nim jednak strukturalnej solidarno­ści z przegranymi, samotnymi matkami, ludźmi starymi, migrantami, kolorowymi i niewy­kształconymi. Świat globalizacji to świat praw kapitalistycznej dżungli.
Tyle słów “Manifestu antyglobalistycznego” na niedzielę dzisiejszą.

Seattle było cezurą
50 tys. członków najróżniejszych organizacji pozarządowych (NGO), którzy pojawili się w Se­attle, pokazało światu nową jakość antyliberalnego protestu. Obserwatorzy nowego ruchu zwracają uwagę na to, że nie stara się on tworzyć spójnych i zamkniętych teorii. Klasyczna krytyka kapitali­zmu jest dla nich anachroniczna. Nie przeszkadza im, że w akcjach protestacyjnych biorą udział lu­dzie i organizacje o kompletnie przeciwstawnych tendencjach. Programem działania jest tak zwane event-hopping, skakanie z akcji na akcję.
Jak w wielu innych sprawach, antyglobaliści nie mają wyrobionego zdania, co sądzą np. o państwie narodowym. Dla jednych jest już ono częścią neoliberalnej machiny, stąd – jak Pierre Bour­dieu – ponad nim starają się stworzyć “krytyczną przeciwsiłę”. Jeszcze w tym roku będą zwołane “europejskie stany generalne”, które uchwalą kartę “kolektywu intelektualistów”. Inni natomiast krążą wciąż wokół lewicowego keynesizmu, marząc o sprawiedliwej dystrybucji wypracowanego bo­gactwa. Tyle że teraz nie państwo narodowe, lecz “Europa socjalna” ma ukrócić rozpasany neolibe­ralizm.
Środkiem może być na przykład globalne wprowadzenie tzw. podatku Tobina, który jest dla wielu globofobów kamieniem filozoficznym. Laureat Nagrody Nobla James Tobin wymyślił go w 1972 r. i wtedy pomysł spodobał się nawet wicedyrektorowi Banku Światowego. Polega on na opodatko­waniu każdej międzynarodowej transakcji finansowej w wysokości 0,5 proc. Nie podcięłoby to trans­akcji długoterminowych, natomiast ukróciłoby spekulacyjną grę finansową polegającą na przerzuca­niu za jednym kliknięciem wirtualnych sum z konta w jednym kraju do drugiego, co w kilka sekund pozwala np. 100 mln powiększyć o dodatkowy milion. Globofobi mają niekiedy rzeczywiście świetne pomysły – na papierze i w cyberprzestrzeni. Ale ich świat też nie jest światem samych altruistów. Zachodnioeuropejscy związkowcy do­magający się wprowadzenia restrykcyjnej ochrony krajowych rynków pracy przed dumpingiem so­cjalnym przybyszów z zagranicy – bronią własnej uprzywilejowanej pozycji w globalnym podziale pracy. Latynoscy bezrolni rolnicy są oburzeni, że ci z Północy chcą zahamować proces karczowania dżungli, i krzywo też patrzą na pomysły objęcia bojkotem towarów wyprodukowanych dzięki niemal niewolniczej pracy dzieci.
Antyglobaliści nie są wolni od własnych mniej lub bardziej ukrytych egoizmów i trudno ode­przeć zarzut, że gdyby posłuchać niektórych rad, jakich udzielają czy to w Trzecim, czy to w Drugim – to znaczy naszym – Świecie, to nie posunęlibyśmy się zbyt do przodu. Nie tylko globalizacja jest niebezpieczeństwem, również protekcjonizm, obrona – właśnie przez kraje zamożne – własnego stanu posiadania i wznoszenie muru przed intruzami, którzy chcą wejść na rynki metropolii oferując to co mają – tanią siłę roboczą i niewielkie wymogi. Natomiast przeciwnikom globalizacji z “peryferii” trzeba postawić pytanie: dlaczego najbiedniejsi są ci, których globalizacja nie dosięgła, a najbogatsi ci, którzy się przed nią nie zamknęli? I dopiero wtedy może się zacząć rozmowa na temat cywilizo­wania turbokapitalizmu...

9.06.2001

Powrót do poprzedniej strony