DER SPIEGEL
Drapieżny kapitalizm

Najskuteczniejszy system ekonomiczny zdegenerował się. Los wielu firm przypieczętowały nie tyle ogólne procesy gospodarcze czy nieprzewidziane wahania rynku, co złodziejstwo i machina­cje w gabinetach członków zarządów.
Dwudziesty czwarty października 1929 roku był słonecznym dniem. Wstępniaki porannych wydań gazet zajmowały się walką konkurencyjną szkół wyższych o talenty futbolowe, brytyjski mąż stanu i amatorski gracz na giełdzie, Winston Churchill, był w pogodnym nastroju, kiedy powodowany ciekawością wszedł na galerię dla gości nowojorskiej giełdy.
Później zanotował w swoim dzienniku: "maklerzy, oferujący olbrzymie ilości papierów warto­ściowych w cenie jednej trzeciej ich uprzedniej wartości, robili wrażenie stada wystraszonych mró­wek, sfilmowanych w zwolnionym tempie"
. Czarny czwartek na nowojorskiej giełdzie, którego przypadkowym świadkiem stał się Chur­chill, zapisał się w zbiorowej pamięci jako największa katastrofa w historii kapitalizmu. 24 październi­ka był początkiem Wielkiego Kryzysu. Mówi się, że historia się nie powtarza, lecz podobieństwo obecnej sytuacji do tej z jesieni 1929 roku wydaje się być zadziwiające. Po raz drugi w historii współczesnych giełd inwestorzy muszą się bezradnie przyglądać, jak wraz z zapaścią wielkich koncernów rozpływają się oszczędności milionów ludzi, stanowiące ich za­bezpieczenie na starość.

Prymusi na oślej ławce
Przyczynami, które przypieczętowały los wielu firm, były - wtedy i dziś - nie tyle ogólne proce­sy gospodarcze czy nieprzewidziane wahania rynku, co złodziejstwo i machinacje w gabinetach członków zarządów. I ponownie, jak 73 lata temu, zawiodły kontrole i ustawy, które miały chronić in­westorów przed oszustwami i matactwami.
Prawie co tydzień słyszy się o firmach, które do niedawna meldowały wyśmienite wyniki fi­nansowe, a teraz walczą o przeżycie. Najpierw - pod koniec ub.r. - dotknęło to koncern energetyczny Enron, potem w coraz szybszym tempie poszły za nim: Dynegy, Qwest, Global Crossing, Adelphia, ImClone, Tyco. Tę listę można dowolnie przedłużać.
Przedsiębiorstwom, w których ujawniono fałszowanie bilansów, grozi upadłość. Tym gorzej że stanowią wagę ciężką gospodarki USA, a ich szefowie są gwiazdami swoich branż. Olbrzym energetyczny Enron był do chwili swojej zapaści siódmym pod względem wielkości przedsiębior­stwem kraju. Firma WorldCom zajmowała drugie miejsce na liście największych koncernów teleko­munikacyjnych, zaraz po AT&T. Producent urządzeń kopiujących Xerox, który ostatnio musiał się przyznać do błędnie zaksięgowanych wpływów w wysokości 6,4 miliarda dolarów, był w swojej bran­ży od lat niekwestionowanym prymusem na rynku.
Nawet najbardziej zagorzali zwolennicy amerykańskiego systemu gospodarczego zaczynają dostrzegać, że nie mają do czynienia z pojedynczymi ogniskami pożaru, lecz z pożogą. W sumie już 158 firm musiało dokonać korekty bilansów za ubiegły rok i nikt na Wall Street nie wierzy w bliski ko­niec tej serii skandali. W ubiegłym tygodniu agencja informacji gospodarczej i finansowej Bloomber­ga cytowała ekspertów finansowych wypowiadających się na temat wiarygodności bilansów AOL Time Warner, Cisco i IBM. W efekcie kursy akcji tych trzech gigantów rynkowych spadły nawet o 8 procent.

Zdeformowane formuły
Komu w tej sytuacji inwestorzy mogą jeszcze zaufać? Bankom? Przecież to ich analitycy z pełną świadomością oferowali akcje firm jako "złoty interes", podczas gdy w wewnętrznej korespon­dencji bankowej klasyfikowali je jako "złom".
Menedżerom? Żadna grupa zawodowa nie cieszyła się do niedawna wśród obywateli tak wy­sokim uznaniem - i żadna grupa zawodowa nie roztrwoniła go tak szybko i z taką premedytacją. Politykom? Przecież bez długoletniej pomocy ze strony deputowanych w Waszyngtonie, którzy pod wpływem nacisku kół gospodarczych usuwali wszelkie ograniczenia, a tym samym także skrupuły, upadek obyczajów na Wall Street nie byłby w ogóle możliwy.
Tymczasem gra idzie o wielką stawkę. Nie chodzi już o losy wielkich koncernów, stojących na skraju bankructwa, czy urzędników uważających się do niedawna za awangardę nowego porządku gospodarczego. Nie chodzi nawet o inwestorów, których boom giełdowy ubiegłych lat najpierw wzbo­gacił, a potem zubożył.
Przede wszystkim chodzi o wiarygodność systemu gospodarczego, którego ojcem chrzest­nym był amerykański kapitalizm, i który dlatego był tak godny naśladownictwa, gdyż miał gwaranto­wać wszystko: dynamiczny rozwój gospodarczy, niskie bezrobocie i dobrobyt dla wszystkich dzięki wysokim cenom akcji. Tym, co w ubiegłym dziesięcioleciu umacniało pozycję USA, jako ostatniego istniejącego supermocarstwa, była - obok przewagi militarnej - właśnie potęga gospodarcza kraju.

Pycha poprzedza upadek
Amerykański kapitalizm odwiesił w latach dziewięćdziesiątych do szafy prążkowane ubranie i klubowy krawat. Przyodziana w dżinsy i koszulę z rozpiętym kołnierzykiem amerykańska elita bizne­su ogłosiła epokę egalitarnego kapitalizmu. Nie koneksje rodzinne czy majątek miały w przyszłości decydować o szansach awansu; wszystkim, co było potrzebne, aby móc dostać się na szczyt, był pomysł na sukces. A kto go nie miał - ten musiał tylko postawić na bardziej pomysłowych i ich akcje, aby móc bez troski spoglądać w przyszłość.

Wiara, że dobry Bóg chce wzbogacić wszystkich Amerykanów, zrobiła swoje. Codziennie można było śledzić na giełdzie, jak do USA napływają kapitały, ponieważ zarówno Europejczycy jak i Azjaci najchętniej kupowali amerykańskie akcje. Wydawało się oczywiste, że przyszłość leży po dru­giej stronie Atlantyku. "Jesteśmy niekwestionowanymi przywódcami świata", zagrzewał amerykański prezydent Bush (senior) swoich współziomków w 1992 roku.
Pycha zwykle poprzedza upadek. Nawet prezydent Putin udzielił obecnie protekcjonalnych reformatorskich rad własnego pomysłu. Po rozpadzie Związku Radzieckiego radykalni teoretycy ryn­ku, jak amerykański ekonomista Jeffrey Sachs, eksportowali do Rosji swoje pomysły - i położyli w ten sposób fundamenty pod gangsterską gospodarkę. Również Rosjanie musieli się na własnej skó­rze przekonać, że kapitalizm bez ram prawnych nie może egzystować. Dlatego Putin przekonywał swojego nowego przyjaciela Busha (juniora), że "bardzo ważne jest", by wprowadzić do "amerykań­skiej gospodarki więcej przejrzystości". Rosja, jako model oświeconego kapitalizmu? Cóż za para­doks!
Teraz wszystko stoi pod znakiem zapytania.
To, czego jeszcze wczoraj było w nadmiarze, na­gle znikło: pewność siebie, wiara w przyszłość, nadmiar pieniądza. W lutym tego roku znany amery­kański ekonomista Paul Krugman przepowiadał, że debata nad upadkiem Enronu będzie dla amery­kańskiego społeczeństwa "bardziej znaczącym punktem zwrotnym niż 11 września".
Kryzys zaufania nie zna jednak granic i ciągnie kursy akcji w dół - tak jak niedawne obietnice nowej ekonomii windowały je w górę. Co się stanie, kiedy brak zaufania dotknie również te gałęzie gospo­darki, które dotychczas prawie bez szkody przetrwały bessę giełdową, a miliony ciułaczy odwrócą się od papierów wartościowych na dłuższy czas? Co się stanie z funduszami emerytalnymi, którym grozi załamanie?
Już pojawiają się ponure scenariusze, w których ekonomiści opisują, jak mógłby wyglądać taki "meltdown", czyli globalne topnienie gospodarki: jeśli wyschnie dopływ kapitału na giełdy, nastą­pi najpierw paraliż aktywności inwestycyjnej, a następnie spadek produkcji. Kiedy w dodatku konsu­menci wystraszeni rosnącym bezrobociem zmniejszą zakupy, to kryzys ogarnie wszystkie branże. To będzie początek powszechnej recesji.

Sukces uświęcał środki
USA miały od dawna wysoko rozwiniętą, w porównaniu z Europą, kulturę giełdową; we wcze­snych latach dziewięćdziesiątych co piąty obywatel USA posiadał akcje. Jeszcze więcej korzyści wy­ciągał kraj z rozwoju internetu i możliwości przekazywania w sekundzie kliknięciem myszy miliardów dolarów na drugi koniec globu. Niczym odkurzacze amerykańskie giełdy wysysały kapitały z całego świata i pompowały je w amerykańską gospodarkę. Zamiast kredytów bankowych przedsiębiorstwa zaspokajały zapotrzebowanie na świeży kapitał za pośrednictwem Wall Street.
Ze wzrostem roli giełdy jako instrumentu finansowania rozwoju gospodarczego zmieniły się także wymagania stawiane szefom przedsiębiorstw. Celem bossów nowego chowu była maksymalizacja zysku, a kto tego nie przestrzegał, temu dobierali się do skóry najpierw analitycy, a potem akcjona­riusze. Na pierwszym planie nie była już długoterminowa budowa wartości firmy, cierpliwe tworzenie światowej marki przez dziesięciolecia. Teraz liczyła się tylko efektywność działania ludzi na szczycie, czyli wyniki finansowe obliczane w cyklach trzymiesięcznych, podawane w raportach finansowych na koniec kwartału.
Z czasem doszło do tego, że już nawet nie decydowało to, czy owe zyski kwartalne wzrosły lub nie, lecz to, czy przedłożone liczby odpowiadają oczekiwaniom Wall Street. Ważniejszy był wize­runek firmy od jej wyników realnych. Jednak wzrostu nie można zadekretować; tradycyjne gałęzie przemysłu, jak np. przemysł chemiczny czy branża samochodowa, podlegają dość dobrze rozpozna­nym cyklom koniunkturalnym. Wyjściem w tego dylematu była strategia, jaką przedstawiciele "starej gospodarki" podpatrzyli u pionierów internetu: zaczęli po prostu obrót pomnażać poprzez skupowa­nie konkurencyjnych firm.
"Ekonomia skali" - tak brzmiała nowa cudowna formuła - skłaniała rady nadzorcze i zarządy koncernów do tworzenia coraz większych jednostek, najlepiej o zasięgu globalnym. Te szalone lata giełdy były również dziesięcioleciem megafuzji, kiedy Daimler połączył się z Chryslerem, a AOL z Time Warner.

Chciwość była cnotą
Wraz z nowymi regułami gry turbokapitalizmu uzyskały wstęp także inne wartości: "chciwość jest dobra na wszystko". Nowa generacja menedżerów uważała siebie za panów świata, dla których słońce nigdy nie zachodzi. Jako prawdziwi mieszkańcy globalnej wioski mogli oni reguły nałożone przez jedno państwo uważać za uciążliwe pęta. Przenosili się gdzie indziej, gdy tylko coś im nie pa­sowało. Dopóki notowania akcji rosły, nikomu to nie przeszkadzało. A te rosły bezustannie, bo coraz więcej pieniędzy napływało na giełdę, a każdy kto nabywał akcję po zawyżonym kursie, mógł zna­leźć kogoś innego, gotowego zapłacić jeszcze wyższą cenę. Bańka mydlana rosła.
Tymczasem kult gwiazd pojawił się i wśród tych, którzy zajęli się cudownym pomnożeniem pieniędzy. Masowi inwestorzy, drobni ciułacze chcieli mieć swoich bohaterów. Efekt? Co trzeci prze­wodniczący rady nadzorczej w USA korzysta z pomocy profesjonalnego doradcy ds. public relations, który pracuje nad jego wizerunkiem i nadaje kwartalnym wystąpieniom odpowiednią oprawę.
Kult gwiazd stworzył też nowy styl życia. Dochody "gwiazdorów mamony" przebiły milionowe gaże czołowych sportowców, idoli rocka i gwiazd Hollywoodu. W ostatnich dziesięciu latach zarobki czołowych menedżerów wzrosły przeciętnie o 340 proc. - do jedenastu milionów dolarów. Naczelny boss ma do dyspozycji szykowny odrzutowiec na krótkie wypady do Los Angeles czy Seattle. Oczy­wistym jest, że firma przejmie zobowiązania kredytowe, jakie szef miał w firmowym banku, a także koszty utrzymania domu.
Stopniowo również w kraju "big businessu" dociera do świadomości publicznej przekonanie, że coś jest nie w porządku. Jest czymś absurdalnym, jeśli różnica pomiędzy zarobkiem czołowego menedżera i robotnika powiększyła się w ciągu dwóch dziesięcioleci z 80-krotnej do 531-krotnej, co odpowiada dysproporcji, jaka była ostatnio mierzona w 1900 roku.

Wirus demoralizacji
Irytację wywołują nie tylko zarobki, lecz premie za przyczynienie się do wzrostu ceny akcji. Wartość tzw. opcji na akcje, jakie przyznaje się przeciętnemu prezesowi zarządu czy dyrektorowi ge­neralnemu w ciągu jego lat pracy, sumuje się lekko na około 100 milionów dolarów. Ale szef Oracle, Larry Elison, osiągnął w ubiegłym roku rekordową kwotę - 706 milionów dolarów. Nie ma się więc co dziwić, że niektórzy z nich próbowali sobie pomagać, kiedy wyniki wyglą­dały mniej różowo, a obroty i perspektywy wyraźnie się pogarszały. Kto stał na samej górze, miał dużo do stracenia - miejsce w wykwintnym klubie kierowników świata, opinię współczesnego "zakli­nacza deszczu" i całkiem namacalnie: miliony dolarów ulokowanych w papierach wartościowych firmy.
Dochodziło do tego, że wielu przedsiębiorców wykorzystywało wartość giełdową swojej firmy do zaciągania wysokich kredytów, aby za nie kupować dalsze firmy i w ten sposób podkręcać war­tość giełdową własnej. Kiedy kursy zaczynały się chwiać, pojawiało się niebezpieczeństwo, że kre­dyty staną się natychmiast wymagalne. Również to niebezpieczeństwo pobudzało wyobraźnię - i nie­kiedy kryminalną energię - menedżerów. Księgowość, jak uczą ostatnie przykłady, jest zdumiewają­co kreatywnym zajęciem, które niejeden buchalter opanował po mistrzowsku. Przedsiębiorstwa, jak się teraz okazuje, nie ograniczyły się do zabiegów kosmetycznych, ale chwytały od razu za skal­pel. Niektóre - tak jak koncern wielobranżowy Tyco - księgowały na swoich kontach nowe nabytki jeszcze przed ich przejęciem, co w żargonie fachowym było nazywane "katapultą". Albo, tak jak En­ron, przerzucały straty na konta firm-córek, nie występujących w bilansie.
Sceptyków, którzy ostrzegali, nie brakowało; jednak nikt ich nie słuchał. Teraz krytycy prześci­gają się w swoim zapale, aby udowodnić światu, że ich zamiar doprowadzenia amerykańskiego ryn­ku kapitałowego do poprzednich rozmiarów jest poważny. Obiecują "całkowite wyjaśnienie", ostrze­gają przed "przesadnymi reakcjami" i wskazują na pozytywne wyniki, jakie tydzień po tygodniu do­cierają z instytutów naukowych. Jednak inwestorzy na razie ze sceptycyzmem spoglądają na przy­szłość koncernów amerykańskich, co pokazuje trwający spadek kursu dolara. Kiedy gospodarka w USA kwitła, Europejczycy i Japończycy chętnie wymieniali swoje euro i jeny na dolary, aby za nie kupować w Nowym Jorku papiery wartościowe. W ten sposób wzmacniali amerykańską walutę.
Teraz pieniądz odpływa na bardziej obiecujące rynki. Eksperci Citibanku szacują, że zagra­niczni inwestorzy wycofali w ostatnich trzech miesiącach z amerykańskiego rynku kapitał w wysoko­ści 37 miliardów dolarów. Załamanie giełdowe i słabość dolara zaczynają się nawzajem negatywnie uzupełniać.

Lisy pilnują kurnika
Bez gruntownych zmian nie uda się przekonać inwestorów, że amerykański rynek kapitałowy jest właściwym miejscem dla ich pieniędzy. Jak na razie wszystkie podstawowe reformy zmian w prawodawstwie rozbiły się o trwający opór re­publikanów. Tymczasem do świadomości prezydenta Busha dotarł fakt, jak niebezpieczne może być przeczekiwanie skandali bilansowych - również dla niego samego. Jeśli nic się nie wyda­rzy, to wzbu­rzeni Amerykanie, obawiający się o własne emerytury, mogą go przy najbliższych wybo­rach pozba­wić większości. Co prawda prezydent ogłosił dziesięciopunktowy plan ratunkowy, ale on sam znalazł się w bardzo niezręcznej sytuacji.
Na Bushu i jego zastępcy wiceprezydencie Dicku Cheneyu ciąży opinia przyjaciół nieuczci­wych szefów gospodarki. To właśnie teraz media przypominają Bushowi, że w 1989 roku zarzucano mu spekulacyjną sprzedaż akcji i korzystanie z poufnych informacji. Wtedy firma Harken Energy usi­łowała zatuszować straty za pomocą sfingowanych transakcji. Zanim sprawa się wydała, jeden z szefów firmy sprzedał swoje udziały za 848 tys. dolarów. Jego nazwisko brzmi: George W. Bush. Można powiedzieć, pokpiwa sobie ekonomista Paul Krugman, że "ten rząd ma, jak żaden inny, od­powiednie kwalifikacje, aby ścigać złe duchy gospodarki".
Jakby Bush w najbliższych tygodniach nie postąpił, warto byłoby mu poradzić, aby zajrzał do podręczników historii. Podobnie jak Bush, również Herbert Clark Hoover był uważany za "człowieka gospodarki", kiedy w listopadzie 1928 roku został wybrany na 31 prezydenta USA. I tak jak Busha łączyły tego byłego przedsiębiorcę długoletnie kontakty handlowe z przyjaciółmi z przemysłu.
Podczas największego kryzysu gospodarczego Hoover postawił na uspokojenie. Kiedy in­deks gieł­dowy Dow Jones skoczył w 1931 roku na krótko w górę, prezydent oświadczył optymistycz­nie: w cią­gu 60 dni uporamy się ze skutkami zapaści. Hoover długo nie chciał interwe­niować i czego­kolwiek zmieniać. W wyborach w listopadzie 1932 roku Amerykanie pozbawili go pre­zydentury, był dla nich symbolem ultraliberalnego polityka, podporządkowanego kręgom przemysło­wym. Wskaźnik Dow Jonesa dreptał wokół 60 punktów, a statystyki wykazywały 12 milionów bezro­botnych.
W sztandarowym dziele "Historia amerykańskich prezydentów w XX wieku", pod nazwiskiem Herbert Hoover trudno znaleźć cokolwiek pozytywnego.

2003

Powrót do poprzedniej strony