ARTUR DOMOSŁAWSKI
Czarna księga antykomunizmu


Zaproszenie Henry'ego Kissingera do zeznań w procesie gen. Pinocheta prowokuje do pytań o odpowiedzialność wolnego świata za zbrodnie "w imię wolności". Kilka lat temu chilijski uchodźca Mario Galdamez próbował mi tłumaczyć, na czym polegał dramat jego kraju po puczu Pinocheta w 1973 r. Pośród wielu opowieści padło zdanie, które obudziło mój sprzeciw: "Chilijskich wojskowych szkolono w USA, jak torturować przeciwników politycznych". Uznałem to za brednię. Owszem, słyszałem o tajnych akcjach CIA w Ameryce Łacińskiej czy Azji, ale kursy torturowania w amerykańskich szkołach mogła zrodzić - jak sądziłem - jedynie wyobraźnia człowieka skrzywdzonego.
Jakiś czas potem miałem okazję rozmawiać z kard. Paulo Evaristo Arnsem, obrońcą praw człowieka z Brazylii, i usłyszałem z jego ust frazę znajomego Chilijczyka. Spotkałem później jeszcze kilku torturowanych przez latynoskie reżimy. Nasłuchałem się o "drążku papugi", prądzie podłączanym do genitaliów, szczurach wpuszczanych do waginy... Niby "wiedziało się" o torturach w Chile, Brazylii, Argentynie, ale była to - co nagle odkryłem - wiedza poza świadomością.
No dobrze - zbrodnie i okrucieństwa latynoskich dyktatur to jedno. Jednak co wspólnego z izbami tortur w Sao Paulo, Santiago, Managui mogłyby mieć Stany Zjednoczone? Skąd Henry Kissinger miałby posiadać wiedzę o zabiciu amerykańskiego dziennikarza Charlesa Hormana, której to wiedzy domaga się odeń chilijski sędzia Guzman?

Na początek Gwatemala
Obawy Ameryki związane z Salvadorem Allende, chilijskim prezydentem marksistą, wybranym demokratycznie w 1970 r. i obalonym trzy lata później przez gen. Pinocheta, nie dotyczyły gospodarczych interesów USA, lecz kwestii bezpieczeństwa ("druga Kuba"). Tak oto motywy waszyngtońskiej polityki wykłada w swoich pamiętnikach Henry Kissinger, doradca ds. bezpieczeństwa, a potem szef dyplomacji za prezydentury Nixona i Forda. Kissinger sądził, że chilijski przykład, czyli demokratyczny wybór marksisty, może być zaraźliwy dla regionu. Rewolucyjna epidemia - obawiał się - umocniłaby sowieckie wpływy na zachodniej półkuli i zagroziła interesom USA.
Jak zapewnia Kissinger: "Nacjonalizacje własności należącej do amerykańskich firm nie stanowiły kwestii nr 1. Nigdy nie podważaliśmy zasady prawa międzynarodowego, która pozwala na nacjonalizacje [własności - A.D.] w interesie publicznym [danego kraju], chociaż podkreślaliśmy konieczność należnej i adekwatnej rekompensaty (również wymaganej przez prawo międzynarodowe). Wszystkie powojenne administracje [USA] starały się zniechęcać [rządy krajów rozwijających się] do wywłaszczania zagranicznych przedsiębiorstw...".
Metody zniechęcania do wywłaszczania zagranicznych przedsiębiorstw bywały w epoce zimnej wojny różne. Różnie też bywało z respektowaniem przez Wuja Sama "zasady prawa międzynarodowego, która pozwala na nacjonalizacje własności w interesie publicznym". Wszystko zaczęło się od Gwatemali...
W marcu 1954 r. sekretarz stanu John Foster Dulles wezwał kraje obu Ameryk do uznania zasady, że "wszelkie interwencje komunistów na zachodniej półkuli są nielegalne". Zaapelował o potępienie Gwatemali, gdzie rządził lewicowy pułkownik Jacobo Arbenz, wybrany demokratycznie trzy lata wcześniej. Arbenz organizował roboty publiczne i przeprowadził reformę rolną. W Gwatemali 70 proc. ziemi należało do dwóch procent ludności, część - do zagranicznych firm. Reforma weszła w kolizję z interesami amerykańskiego koncernu United Fruit Company. Wywłaszczano jednak za odszkodowaniami, i to głównie ziemie nieużytkowane.
CIA zwerbowała pułkownika Carlosa Castillo Armasa oraz uzbroiła i wyszkoliła w Hondurasie oddziały puczystów. Miało to wyglądać na spontaniczne powstanie przeciw "komuniście" Arbenzowi. W Salwadorze CIA założyła rozgłośnię Głos Wyzwolenia, która apelowała o poparcie dla rebelii. Gdy "spontaniczne powstanie" zaczęło się załamywać, USA podarowały Armasowi samoloty. Przemalowywano je tak, żeby wyglądały na gwatemalskie. Amerykańskie myśliwce przesądziły o sukcesie zamachu.
Oficjalnym powodem amerykańskiej interwencji było komunistyczne zagrożenie dla bezpieczeństwa półkuli. Doktrynę "powstrzymywania komunizmu" sformułował kilka lat wcześniej poprzedni prezydent Harry Truman. Ten jednak rozumiał, skąd się biorą wirusy komunizmu: "Komunizm pojawia się wszędzie tam, gdzie jest nędza i brak nadziei. Dlatego musimy utrzymywać nadzieję przy życiu". W Gwatemali nadzieję zamordowano. Dojście do władzy płk. Armasa dało początek "dynastii" ponurych dyktatorów i rozpętało 42-letnią wojnę domową. Jej ofiarami było 100 tys. zabitych i 50 tys. "znikniętych". Szwadrony śmierci, skrytobójstwa, tortury, zatruwanie wody, palenie wiosek... Pokój zawarto dopiero w 1996 r.! Ludzie szukający prawdy o zbrodniach znikają i dziś.
Arbenz komunistą nie był, choć komuniści popierali jego reformy i byli w rządzie. Jego społeczny projekt należał do bardzo umiarkowanych, politycznie zaś nie uczynił nic przeciw demokracji. USA w dobie zimnej wojny nie były przesadnie przywiązane do idei samostanowienia narodów ani respektowania wolnego wyboru społeczeństw.
Prawdziwy powód interwencji miał wymiar zgoła przyziemny. "Nie miało to nic wspólnego z komunizmem, chodziło o pieniądze, po prostu Arbenz znacjonalizował ziemie United Fruit Co." - twierdzi agent CIA Philip Roettinger. "Kiedy pisałem artykuł o Gwatemali dla 'New York Timesa' - wspominał Tad Szulc - codziennie otrzymywałem pełną wojskową informację o postępie rebeliantów w Gwatemali od przyjaciela, odpowiedzialnego za public relations United Fruit, który w ogóle nie ukrywał, o co naprawdę chodzi... Nie było żadnych dowodów, że [Arbenz] był fasadą dla interesów sowieckich". Zwierzenia późniejszego speca KGB od Ameryki Łacińskiej Mikołaja Leonowa wskazują, że wtedy Moskwy nie interesował region latynoski. ZSRR nie miało w Gwatemali nawet przedstawiciela. Zainteresowanie na Kremlu wzbudziła dopiero rewolucja Castro, a ściślej - konflikt z administracją Eisenhowera.
Interwencja w Gwatemali unaocznia, że antykomunistyczny frazes posłużył za objaśnienie świętej wojny w obronie własnej kasy. Puentą zaś niech będzie to, iż sekretarz stanu Dulles, główny architekt interwencji, zanim został szefem dyplomacji, zarabiał w United Fruit jako jej radca prawny.

Załatwić Castro
Powtórką z Gwatemali miała być inwazja w Zatoce Świń w kwietniu 1961 r. CIA za wiedzą prezydenta Kennedy'ego uzbroiła oddziały kubańskich emigrantów. Castro jednak obronił rewolucję i zwrócił ją ku Moskwie. Jesienią 1960 r. szef FBI J. Edgar Hoover powiadomił dyrektora CIA Allena Dullesa (brata sekretarza stanu Fostera), że podsłuch założony u mafiosa Sama "Moo Moo" Giancany wykazał, że ów planuje zamach na Castro. W CIA musieli pękać ze śmiechu, bo idea zamachu narodziła się w agencji i do Hoovera dotarła drogą okrężną.
Na wspólnika mafia nadawała się w sam raz. Rewolucja kubańska pozbawiła ją zysków z prostytucji, hazardu, przemytu alkoholu do Hawany. Robert Maheu, agent CIA, dotarł do mafijnych bossów. Zainteresowanie wykazali dwaj - Giancana z Chicago i "Sam" Trafficante z Miami. Tego ostatniego Castro zamknął po rewolucji w więzieniu, lecz szybko wypuścił. Dziwne to zresztą było więzienie... Trafficantego ciągle odwiedzali koledzy, a jednym z nich był Jack Ruby, gangster z Dallas, który kilka lat później zastrzelił Lee Harveya Oswalda, oskarżonego o zabójstwo JFK. Kubańscy uchodźcy wietrzyli podstęp. Czyżby Trafficante został agentem Fidela? Teraz jednak przystąpił do spisku.
Trujący jad kiełbasiany Trafficante miał przekazać przez zamachowca kelnerce z hawańskiej knajpy, do której lubił chadzać Fidel. Wszystko było gotowe, lecz Castro nigdy już nie pojawił się w tej restauracji. CIA nabrała podejrzeń, że ktoś go ostrzegł. Trafficante?
Potem CIA zmontowała jeszcze ze 30 zamachów na Fidela. Wybuchały samoloty, cygara... Kubański caudillo mógł z satysfakcją założyć w Hawanie muzeum poświęcone nieudanym zamachom na swoje życie.
Prokubańskie sympatie Allende skłaniały Kissingera do refleksji: "Nie jest ani moralnie, ani politycznie nieuzasadnionym fakt, iż Stany Zjednoczone wspierały [w Chile] siły polityczne dążące do utrzymania demokracji [w 1970 r. chodziło o chadeków, a nie puczystów]. Przeciwnie - żaden odpowiedzialny przywódca narodu nie zrobiłby niczego innego. Nie ma nic złowrogiego w tym, że USA czyniły starania, aby demokratyczne partie posiadały konkurencyjne radio, telewizję czy prasę. Nie mogę zaakceptować nakazu, w myśl którego Stanom Zjednoczonym nie wolno działać w szarej strefie między dyplomacją a zbrojną interwencją, w mrocznym świecie, w którym nasi przeciwnicy mają szereg instrumentów takich jak partie polityczne czy front niezliczonych organizacji, które maskują swoją rzeczywistą rolę.
W argumentach Kissingera ujawnia się sposób myślenia o dłuższej niż zimna wojna tradycji. Już Simon Bolivar zauważył w 1829 r., że "USA uważają za swe przeznaczenie męczenie i dręczenie kontynentu w imię wolności". Bolivar musiał myśleć o doktrynie prezydenta Monroe'a (1823). Doktryna ta nadawała sens ideologiczny XIX-wiecznym interwencjom USA w Meksyku, Ameryce Środkowej, na Karaibach. Zimna wojna stworzyła nowy kontekst, który dał starej doktrynie nowy rozpęd.
Do momentu, w którym rewolucja kubańska poszybowała ku Moskwie (1961), walka z komunizmem była w latynoskiej polityce USA propagandowym straszakiem i ideologiczną zasłoną. W 1948 r. George F. Kennan, dyrektor w Departamencie Stanu, zwracał uwagę na konieczność ochrony "dostępu do surowców dla naszych przedsiębiorstw" i utrzymania "otwarcia zagranicznych rynków na nasze produkty". Ani słowa o komunizmie, czysty biznes! "Powinniśmy darować sobie gadanie o nierzeczywistych kwestiach, takich jak prawa człowieka, poprawa poziomu życia czy demokratyzacja". Kennan zalecał: "Policyjne represje miejscowych rządów nie powinny nas zniechęcać. Lepiej mieć u władzy silny rząd niż liberałów pobłażliwych albo nawet spenetrowanych przez komunistów". Krótko potem Kennan wyleciał z Departamentu Stanu jako zbyt układny mięczak.
Od przewrotu w Gwatemali każdy ruch reformistyczny w Ameryce Łacińskiej klasyfikowano w Waszyngtonie jako czerwoną dywersję. Kolejni prezydenci niewiele się różnili. "Damy odpór działalności wywrotowej na zachodniej półkuli" (Kennedy). "Nie pozwolimy na powstanie reżimu komunistycznego na zachodniej półkuli" (Johnson). Wspieranie ponurych typów w regionie stało się polityką USA. Sekretarz obrony Robert McNamara wskazywał, że "głównym celem [USA] w Ameryce Łacińskiej jest pomoc, a jeśli to konieczne, nawet zwiększanie wpływów wojska i sił paramilitarnych, tak aby wraz z policją i innymi siłami bezpieczeństwa umacniały one bezpieczeństwo wewnętrzne". W ramach reakcji na rewolucję Castro i jej promoskiewski zwrot Kennedy powołał Sojusz na rzecz Postępu. W jego ramach biednym krajom latynoskim udzielano pomocy finansowej, żywnościowej, technologicznej i nie tylko.

Można zadać zagadkę: co łączy Pinocheta z Chile, Gustavo Alvareza z Hondurasu, Jorge Videlę i Leopoldo Galtieriego z Argentyny, Manuela Noriegę z Panamy? To, że byli latynoskimi caudillos. Bingo! Ale nie do końca. Łączy ich jeszcze to, że wszyscy przeszli kursy w Szkole Ameryk, założonej w Panamie w 1946 r. (dziś w Fort Benning w Georgii). Oficjalnie Amerykanie uczyli w niej nowych technik walki, rozwijali talenty przywódcze i wykładali filozofię praw człowieka.
Na początku lat 80. katolicki ksiądz z USA Roy Burgeois wszczął kampanię na rzecz zamknięcia szkoły. W Salwadorze zorientował się, że wychowankowie szkoły stanowią narybek szwadronów śmierci, które mordowały chłopów podejrzanych o sympatię do lewicowej partyzantki. Ofiarą szwadronów padł w 1980 r. abp Oscar Romero, miejscowy obrońca praw człowieka, oraz kilku jezuitów. Ks. Burgeois wrócił do USA wstrząśnięty i ogłosił, że Szkoła Ameryk uczy mordować i torturować. W 1983 r. ONZ ogłosił listę 60 salwadorskich oficerów zamieszanych w skrytobójstwa. Zespół księdza Burgeois ustalił, że 49 z nich to absolwenci amerykańskiej uczelni. Za kontestację szkoły ks. Burgeois trafił kilka razy do więzienia.
Anonimowy absolwent szkoły zgodził się wyznać przed kamerą: - Szkoła Ameryk to przykrywka dla tajnych operacji. W ramach niekonwencjonalnego szkolenia uczono nas torturować ludzi. Niektórzy z torturowanych byli nadzy i mieli zasłonięte oczy. Lekarz pokazywał nam, gdzie w ciele znajdują się zakończenia nerwów; instruował, jak torturować, żeby nie zabić.
Philip Agee, agent CIA w latach 1957--69, zdradził "bractwo" i wydał książkę o jego metodach. "W Urugwaju finansowaliśmy np. akcje podkładania bomb w kościołach i zostawialiśmy na miejscu ulotki procastrowskie. Miało to wywołać oburzenie i demonstracje antykomunistyczne" - pisał. "Pękł", gdy usłyszał zza ściany wycie torturowanego studenta, którego sam dostarczył urugwajskiej bezpiece.
W 1996 r. Biały Dom potwierdził istnienie podręcznika "pochwalającego egzekucje, przymus fizyczny, znęcanie się nad ludźmi". Sekretarz obrony Wiliam Cohen "przeżył szok, gdy się o nim dowiedział".
Zrozumiałem, o czym mówili Mario Galdamez i kard. Arns. Zrozumiałem też, że - choć przerażających faktów nikt przede mną nie ukrywał - wcale nie chciałem o nich wiedzieć. W końcu rozprawiano się z komunistami, którzy chcieli ustanowić to, co gnębiło Polskę przez 45 lat.

Najgorszy jest nieudany pucz
W polskiej debacie o Pinochecie często padał argument, że generał obronił Chilijczyków przed tym, co było polskim losem po II wojnie światowej. Jak formułował to Kissinger, w sytuacji Ameryki Łacińskiej chodziło o "wybór między siłami demokratycznymi a totalitarnymi". W praktyce wybór padał na siły mroczne.
W 1965 r. amerykańscy marines wylądowali na Dominikanie, broniąc bynajmniej nie liberalnego rządu Donalda Reida Cabrala. Pogwałcono zasadę suwerenności i wcale nie w obronie praw człowieka. Rok wcześniej w Brazylii Amerykanie szykowali się do wsparcia wojskowego przewrotu. W ostatniej chwili okazało się to zbędne, bo generałowie dali radę bez Wuja Sama.
W porównaniu ze zbrojną interwencją w jakimś kraju sekretne finansowanie w 1964 r. kampanii Eduardo Freia, chilijskiego chadeka, czy sponsorowanie prawicowego dziennika "El Mercurio" to pestka. To również nic w porównaniu z tym, co czyniono, by przeszkodzić Allende w objęciu prezydentury.
Do zaprzysiężenia Allende zostały dwa miesiące. Biały Dom podjął wysiłki, by temu zapobiec. Ambasador Edward Korry wspominał: "Żądano ode mnie, abym naciskał na [ustępującego prezydenta] Freia i armię, by zorganizowali zamach stanu". Płk Paul Wimert, attaché wojskowy ambasady w Santiago, miał wysondować oficerów, czy byliby skłonni wymóc szantażem nowe wybory. Oficerowie nie zareagowali.
Na straży apolityczności wojska stał gen. René Schneider. Żadne układy z CIA przeciw demokratycznie wybranemu prezydentowi nie wchodziły w grę. CIA nawiązała kontakty ze spiskowcami, którzy mieli porwać generała. Według Kissingera za jego radą Nixon rozkazał CIA wycofać się z porwania Schneidera w ostatniej chwili, dlatego że w Chile nie było nastrojów przewrotowych, a - jak tłumaczy Kissinger - "nie ma nic gorszego niż nieudany pucz". Zamachowcy chilijscy nie wycofali się i w czasie próby porwania śmiertelnie ranili Schneidera. Dokumenty, które wypłynęły z amerykańskich archiwów we wrześniu 2000 r., dowodzą, że już po zamachu CIA zapłaciła zabójcom 35 tys. dol.
Nie ma dowodów, że to Amerykanie przygotowali zamach stanu Pinocheta, choć z dokumentów wynika, że o puczu wiedzieli. Któż wie, czy w przyszłości nie dowiemy się czegoś nowego? Kilka lat temu komisja Senatu nie miała pojęcia o amerykańskich pieniądzach dla zabójców Schneidera. W ciągu ostatnich trzech lat wychodziły na jaw nowe sekrety. I tak jeden z dokumentów świadczy o tym, że CIA miała być może "nieszczęśliwy udział" w zabójstwie Charlesa Hormana, amerykańskiego dziennikarza, o którego losach i poszukiwaniach opowiada Costa-Gavras w filmie "Zaginiony". (Sędzia Guzman, który prowadzi proces Pinocheta, uważa, że Kissinger zna okoliczności śmierci Hormana i dlatego chce go przesłuchać w Chile). CIA aktywnie wspierała wojskową juntę po obaleniu Allende. Wielu oficerów Pinocheta było uwikłanych w łamanie praw człowieka. Niektórzy z nich byli agentami CIA lub wywiadu wojskowego - stwierdza raport ogłoszony przez National Security Archives. Manuel Contreras, szef osławionej DINA odpowiedzialnej za skrytobójstwa i tortury, był płatną wtyczką CIA. Waszyngton wiedział też o kierowanej z Chile operacji "Kondor", w ramach której mordowano oponentów Pinocheta za granicą.
Zapewnienie Kissingera, że "promowanie demokratycznych instytucji było znaczącym składnikiem naszej latynoamerykańskiej polityki" brzmi w tym świetle humorystycznie albo bałamutnie. Wielu amerykańskich historyków sądzi, że w polityce zagranicznej USA w pierwszej połowie lat 70. nic się nie działo bez zgody wielkiego sekretarza stanu.
Szokujące w zimnowojennej retoryce Kissingera jest zachwianie proporcji w ocenie Allende i Pinocheta. Allende dąży w oczach Kissingera do totalitaryzmu, gwałci prawa obywatelskie, niszczy instytucje, szmugluje broń z Kuby, brata się z terrorystami. Czasy Pinocheta to najwyżej autorytaryzm i ewentualnie pewne nadużycia w kwestii praw człowieka, ale zawsze wytłumaczone "komunistycznym zagrożeniem".
Richard Helms, dyrektor CIA w latach 1966-73, mówił wprost: "Dlaczego mielibyśmy przekładać nasze rozumienie praw człowieka na grunt zagraniczny?". Pierwszym, który chciał z tych praw uczynić filozofię polityki światowej, był Jimmy Carter (1976-80). Nowo mianowani ambasadorzy mieli być jego oso
bistymi rzecznikami w kwestii praw człowieka. Inicjatywa Cartera, która znalazła sojusznika w nowo wybranym papieżu Janie Pawle II, zmieniła świat. Stało się tak, nawet jeśli sam Carter ideę tę wcielał mało konsekwentnie. Jego administracja prawie do końca wspierała dyktatora Nikaragui Anastasio Somozę.
"Filozofia praw człowieka", jaką zostawił po sobie Carter, wiązała ręce Ronaldowi Reaganowi. "Jeśli będziemy wobec komunistów bezczynni, czeka nas komunistyczna Ameryka Środkowa, a komunistyczna dywersja będzie się dalej rozszerzać" - mówił u progu prezydentury. W Polsce odczuwamy wdzięczność do "starego kowboja" za twardą politykę wobec Moskwy. Wielu Latynosów ma powody widzieć to inaczej.
CIA pod dyrekcją Wiliama Caseya siała postrach w Ameryce Środkowej. W Salwadorze zbrojono i szkolono szwadrony śmierci, które wybijały w pień niepokornych wieśniaków. W Nikaragui agenci CIA minowali porty, żeby odciąć kraj od dostaw z morza, i wysadzali zapasy ropy, żeby sparaliżować życie małego państewka. Duane Clarridge, odpowiedzialny w CIA za Amerykę Środkową, mówi otwarcie i z dumą: "Tak, należało wszcząć wojnę w Nikaragui, należało stworzyć contras".
Contras to ukochani chłopcy Reagana. Oddziały prawicy nikaraguańskiej, szkolone w Hondurasie, wysłane do Nikaragui, żeby paliły uprawy, wsie i zabijały wiernych sandinistom chłopów. Z contras wiąże się najgłośniejszy skandal prezydentury Reagana. Gdy w 1984 r. Kongres obciął fundusze, których część szła na tajne operacje, brakujących pieniędzy poszukano w nielegalnym handlu bronią. Broń sprzedawano do Iranu, a zarobione pieniądze szły na nikaraguańską kontrrewolucję. Skandal przeszedł do historii jako afera Iran-contras.
W poszukiwaniu funduszy contras uwikłali się w narkobiznes. Ich piloci figurowali w amerykańskich kartotekach jako szmuglerzy białego proszku. Tymczasem amerykańskie siły bezpieczeństwa przymykały oczy na przemycanie przez contras narkotyków do USA.
W imię antykomunizmu Ameryka odstąpiła od pryncypialnej polityki antynarkotykowej. W imię antykomunizmu odstąpiono od idei niewspierania islamskich fundamentalistów; zawieszano wiarę w prawa człowieka i samostanowienie narodów.
Myśl, że istnieje jakaś nić między polityką prezydentów: Kennedy'ego, Johnsona, Nixona, Reagana a izbami tortur w Santiago i Rio de Janeiro, zamachami w Hawanie i skrytobójstwami w Montevideo nie wydaje się po tym rekonesansie przesadnie absurdalna. Zaproszenie Kissingera do chilijskiego sądu - chyba też nie.

Jakie tortury lubisz?
Amerykańskie interwencje i wsparcie dla represyjnych dyktatur przyniosły kilkadziesiąt tysięcy śmiertelnych ofiar i cierpienia milionów obywateli. - Gdybyśmy jednak tego nie zrobili, ofiar i cierpień byłoby jeszcze więcej - uważa John Negroponte, były ambasador USA w Hondurasie.
Stoimy wobec prawdopodobnie nierozstrzygalnej ambiwalencji - czy to lepiej, że Ameryką Łacińską rządzili przy wsparciu USA prawicowi brutale, czy czerwona alternatywa nie byłaby jeszcze gorsza? To dylemat z gatunku: jakie tortury wolisz - lewicowe czy prawicowe?
Choć polityka USA wobec Ameryki Łacińskiej w czasach zimnej wojny budzi uczucia takie jak radziecka interwencja w Budapeszcie i Pradze, geopolitycznych argumentów Kissingera nie da się zlekceważyć. Dobrze pamiętam wyznanie brazylijskiego guerrillero, dziś nawróconego na liberalną demokrację: - Co by się stało, gdybyśmy zwyciężyli? Ile zbrodni było udziałem Stalina, Mao, Pol Pota? W Brazylii to prawica podeptała wolność i rozstrzelała prawa człowieka. Przez własną niemoc, może i na własne szczęście, lewica nigdy nie miała szansy popełnić tu zbrodni w imię wolności.
Zagrożenie marksistowskim szaleństwem w konkretnych sytuacjach istniało może naprawdę. Nie wiemy, jaką drogą poszedłby Allende, gdyby nie obalił go pucz Pinocheta. Przyjmijmy jednak, że istniał hipotetyczny scenariusz, w którym w Chile zapanowałaby lewicowa dyktatura. Za samą taką możliwość, bez żadnej pewności, tysiące ludzi straciło życie lub trafiło do izb tortur. Podobnie było w Argentynie, Brazylii, Salwadorze, Urugwaju.
Głównym problemem etycznym, jaki mam z amerykańską polityką epoki Kennedy'ego, Nixona, Reagana, nie jest przecież to, że walczyli oni z komunizmem, ale to, że ich "święta wojna" z bolszewią służyła często za wykręt i usprawiedliwienie gigantycznych łajdactw i zbrodni. Również to, że w imię walki z "czerwonym barbarzyństwem" bynajmniej nie promowano alternatywy demokratycznej, lecz alternatywę równie jak komunizm ponurą - tyle że uległą wobec USA. Nietrudno w tym kontekście pojąć latynoski antyjankesizm.
Żyjąc pod moskiewskim butem, śniliśmy o Statule Wolności, mimo że Ameryka doby zimnej wojny była krajem dalekim od ideału; dalekim choćby od Ameryki dzisiejszej. Zmagała się z problemem równych praw dla czarnej ludności, zdarzały się w niej lincze na czarnej ludności Południa, polityczne mordy (bracia Kennedy, Martin Luther King, Malcolm X), a prawa człowieka nie stanowiły obowiązującej w wolnym świecie filozofii polityki wszelkiej.
Nie wiem, czy 12 lat po upadku komunizmu jesteśmy zdolni przyjąć przykrą prawdę o czarnej stronie świata zachodniej demokracji, do którego przez kilka dekad aspirowaliśmy; czy jesteśmy gotowi zapoznać się z czarną księgą antykomunizmu. Wiem tylko, że zbrodnie "w imię wolności" stanowią część spuścizny świata, do którego należymy. I powinniśmy pozmagać się z nią w ramach duchowych ćwiczeń z sumieniem. Choćby po to, by w naszym myśleniu nie miała praw obywatelskich idea, że istnieją "dobre zbrodnie", które ratują świat. A chyba nie chcielibyśmy, żeby ktoś kiedyś porównał nas do zapatrzonych w Moskwę marzycieli z Zachodu, którzy mówili, że Gułagu nie ma, bo to przecież niemożliwe...

Powrót do poprzedniej strony