Garbarnia z Holokaustem w tle w Jordanowie


W kwietniu 1944 r. miasteczko Monasterzyska na Wschodnich Kresach, w którym moja ro­dzina zamieszkiwała od września 1939 r., znalazło sie w zasięgu frontu wojennego. W mieście pełno było wojska niemieckiego, a na przedmieściach budowano linie obronne. Mogliśmy się obawiać, że gdy ruszy front, miasto może bardzo ucierpieć. Baliśmy się też nawrotu pogromów ze strony nacjo­nalistów ukraińskich i było już pewne, że będzie tam ra­dziecka Ukraina, a nie Polska. Więc Polacy zaczęli wyjeżdżać na zachodnie tereny General­nego Gubernatorstwa, na co władze niemieckie zga­dzały się bez przeszkód.
Na początku czerwca wyjechała również moja rodzina w krytym wagonie towarowym, razem z dwuosobową rodziną, naszymi sąsiadami w Monasterzyskach. Zabraliśmy prawie wszystkie rze­czy osobiste, pościel, naczynia kuchenne, książki, zapasy żywności, nawet część mebli. Celem na­szej podróży było miasteczko Jordanów na Podhalu. Pociąg wlókł się niemiłosiernie. Nie wiedzieli­śmy przez jakie stacje przejeżdżamy, gdyż wagon nie miał żadnych okienek. W pewnym momencie nocą ustał miarowy stukot kół i nastała całkowita cisza. Otwarliśmy więc wrota wagonu. Było więcej torów kolejowych, czyli staliśmy na jakiejś stacji, lecz nie było widać żadnych świateł. Skoro świt mama i nasza była sąsiadka wybrały się na rekonesans.
Wróciły wkrótce. oświadczając, że wysiadamy, gdyż jesteśmy już w Jordanowie. Było świeże, rześkie powietrze. Wyładowaliśmy się szybko i sprawnie na pobocze. I znów panie poszły gdzieś w stronę miasteczka. Gdy wróciły po kilku godzinach, zarządziły przeniesienie wszystkich naszych rze­czy do nieodległej leśniczówki, samotnie sterczącej między polami i lasami. Przebywało w niej już kilka rodzin, które wcześniej skądś przyjechały. W nocy spaliśmy pokotem, głowa przy głowie.
Jednak już na drugi dzień przeprowadziliśmy się do miasta na stałą kwaterę. Zamieszkaliśmy w parterowej przybudówce przy nieczynnej, zdewasto­wanej, starej garbar­ni. Przybudówka była zbu­dowana z bali drewnianych, na podmurówce z kamienia rzecznego, po­siadała dwuspadowy dach kryty dachówką oraz z małą piwniczką. Miała cztery pomieszczenia mieszkalne. Dwie izby od strony podwórka za­jęte były, od pewnego już czasu, przez młode małżeń­stwo z jednorocznym synkiem. My za­jęliśmy dwie izby frontowe, pierw­sza z piecem kuchennym, druga służyła za sypialnię. W środku był jeszcze jakby korytarzyk, z którego, bodaj tylko drabiną, można było dostać się na strych, gdzie znajdował się jeszcze maleńki pokoik z oknem od strony jaru. Wyjście z kuchni na podest ze schod­kami, tuż przed zakrętem drogi.
Ojciec od razu wyjechał z powrotem do Monasterzysk, zaś mama z siostrą zameldo­wały swój pobyt w odpowiednim urzędzie w Jordanowie. Ja się nie zameldowałem, by nie zostać wysła­nym na przymusowe roboty do Niemiec. Ukrywałem się w tym pokoiku na trudno do­stępnym podda­szu. Było to możliwe, gdyż domek, w którym zamieszkaliśmy, stał samotnie w zakolu serpentyny szosy, wychodzącej z miasteczka. Tuż obok znajdował się głęboki, za­drzewiony jar, którym płynął mały po­tok. Z drugiej strony było trochę starych drzew i pola uprawne. Do pierwszej zabudowanej uliczki i centrum miasta, to jest sporego Rynku, było od naszej garbarni raptem ok. 400 metrów.
Mama prowadziła dom, gotowała posiłki, szyła, pomagała też naszej sąsiadce w wykańcza­niu fartuszków, jakie ona szyła na sprzedaż. Siostra zaś wykonywała śliczne swetry z kolo­rowej włóczki, przez pewien czas pracowała również jako opiekunka do dziecka przy pewnej rodzi­nie. W ten sposób zarabiała pieniądze, potrzebne nam na chleb i inne podsta­wowe produkty. Do mnie nale­żało zbieranie gałęzi w lasku, rąbanie drewna na opał oraz przynoszenie wody z pompy, która była na podwórzu. Poza tym całymi dniami przebywałem samotnie w pokoiku na poddaszu.
Tam miałem swe posłanie, czytałem książki, uczyłem się i powtarzałem programy z posiada­nych podręczni­ków gimnazjalnych. Także i dużo rysowałem, malowałem obrazy i rzeźbiłem figurki w gipsie, czego nauczył mnie nasz współlokator p. Ćwiertnia. Był on zawodowym malarzem. Zajmował się reno­wacją starych malowideł oraz malował nowe obrazy w kościołach w całym regionie Podhala. Wykonywał tez figurki z gipsu do szopek jasełkowych w kościołach. Był bez jedne­go oka, które stracił w młodości. Nauczył nas gry w brydża i często wie­czorami grywaliśmy w tę grę.
Już piąty rok trwała wojna w Europie, ale w Jordanowie tymczasem nic szczególne­go się nie działo. My też nie byliśmy niepokojeni przez jakieś rewizje, czy pisma urzędowe. W ogóle spokojnie było w całym regionie. Z perspektywy czasu można to wytłumaczyć libe­ralnym stosunkiem władz niemieckich do ludności Podhala. Niemcy starali się wmówić Gó­ralom, że nie są Polakami, lecz sta­nowią odrębny naród Goralenvolk. Poza tym ten region, o słabym rolnictwie i pozbawiony przemysłu, nie przedstawiał większej wartości pod wzglę­dem gospodarczym. Niemców interesowało jedynie wy­korzystanie górskich kurortów na wy­poczynek dla swych rannych, i utrudzonych rzemiosłem wojen­nym, żołnierzy.
Dopiero w połowie stycznia 1945 r., po krótkim wieczornym bombardowaniu lotni­czym i ostrzeliwaniu artyleryjskim, do Jordanowa weszli Rosjanie, Niemcy w pośpiechu wy­cofali się w kie­runku Suchej Beskidzkiej. Już po kilku dniach mama, siostra i ja wyjechaliśmy wynajętą furmanką do Krakowa, a następnie pociągiem towarowym do Kępna, gdzie rodzice mieli dom i małe gospodar­stwo i tam zamieszkali już do końca swego życia. Ja po studiach we Wrocławiu, całe swe zawodowe życie pracowałem w Krakowie-Nowej Hucie.
W latach 50-tych, przy okazji, podczas przebywania na wczasach na Podhalu, od­wiedziłem p. Cwiertniową w Suchej, gdzie zamieszkiwała. Jej mąż już wówczas nie żył, zgi­nął w wypadku, spa­dając z rusztowania w jakimś kościele, podczas wykonywania reno­wacji obrazów na suficie. Do Jor­danowa wybrałem sie z ciekawości później tylko raz w 1996 r., wraz z siostrą, by zwiedzić „stare kąty" swego pobytu. Na miejscu garbarni i jej przybudówki mieszkalnej rosły już wtedy wysokie drze­wa, gdyż budynki te zostały rozebra­ne tuż po wojnie. Pobliska szosa została poszerzona i otrzymała asfaltową nawierzchnię, trochę dalej pobudowano kilka nowych domów jednorodzinnych.
I oto we wrześniu 2012 r., po 67 latach od naszego wyjazdu z Jordanowa, otrzyma­łem list-email od mieszkańca Jordanowa, Grzegorza M., który przedstawił się jako kompozytor oraz historyk, opracowujący historię Jordanowa okresu II wojny światowej. Mianowicie przeczytał w internecie moją książkę wspomnieniową i zapytywał gdzie znajdo­wała się garbarnia, w jakiej zamieszkiwaliśmy w 1944 r. i o szczegóły z nią związane. Ta garbarnia i pobliskie otoczenie zapisały się bowiem w sposób szczególnie tragiczny w wo­jennej historii. 29 sierpnia 1942 roku, tuż pod serpentynami, koło potoku, Niemcy dokonali masakry 67 Żydów jordanowskich. Reszta, wraz z mieszkańcami innych miast wywieziona została do obozów zagłady. Właściciel garbarni z żoną - Żydzi, również zostali za­strzeleni, ale w 1943, a więc co najmniej pół roku po jordanowskiej masakrze na tzw. „Zakrętach". Mu­sieli się więc oni kilka miesięcy gdzieś ukrywać.
Jak się szybko okazało, szczegółowym tematem opracowania mego respondenta była wła­śnie martyrologia i holokaust ludności żydowskiej w Jordanowie. Starał się opisać i zachować wszystko to, co po tej kulturze zostało. Kilka osób przetrwało holocaust, założyło nowe rodziny (prze­ważnie w Ameryce). Miał z nimi kontakt, starał się pomagać, odnajdywać osoby zaginione. Aktualnie opracowywał duży artykuł do jubileuszowego setnego numeru dwumiesięcznika „Echo Jordanowa", jaki miał się ukazać za kilka miesięcy.
My przybyliśmy do Jordanowa w czerwcu 1944 r.. Zamieszkaliśmy w tym budynku przy nie­czynnej garbarni, nic nie wiedząc o wydarzeniach, związanych z martyrologią ludno­ści żydowskiej w mieście, w szczególności w garbarni i jarze obok. Oczywiście zgodziłem się na przytoczenie cytatów z mojej książki wspomnieniowej w artykule, jaki zamierzał napi­sać Grzegorz M., przesłałem mu też jak najdokładniejszy opis garbarni, budynku w którym mieszkaliśmy i podwórka z zadaszeniem na drewno opałowe i z pompą studzienną wody pitnej. Załączyłem także zdjęcie wszystkich 6 osób, tam zamieszkujących, to znaczy mojej 3-osobowej rodziny i naszych sąsiadów p. Ćwiertniów z synkiem. Za nami na zdjęciu był jar z potokiem, po drugiej stronie którego w pobliżu znajdowała się garbarnia.
Przede wszystkim postarałem się o zlokalizowanie zabudowy garbarni, W tym celu dokona­łem wydruku mapy satelitarnej, obejmującej serpentynę szosy, jar orazi okoliczne pola i zabudowę. Ustalenie miejsca po garbarni było proste, gdyż las w tym miejscu, jako młodzszy, miał jaśniejszy ko­lor. Nakleiłem na mapce biale prostokąty garbarni, budynku mieszkalnego t zadaszenia na drewno, zaś wykreśliłem nowo pobudowane budynki i tp.. Grzegorz M. potwierdził wkrótce, ze w zaznaczo­nym miejscu garbarni znajdują się jej beto­nowe fundamenty.
Wreszcie w maju 2013 r., w 101 numerze „czasopisma „Echo Jordanowa” ukazał się arty­kuł opracowany przez Grzegorza M. Wy­korzystał w nim fragment mej książki wspomnieniowej, za­mieścił również mapkę satelitarną z odtworzoną lokalizacją zabudowań garbarni „Na Zakrętach” oraz zdjęcie jej mieszkańców w 1944r. Autor przesłał mi ten artykuł drogą internetową, a kilka dni później powiadomienie, że do redakcji czasopisma zgłosił się syn p. Ćwiertniów, który rozpoznał się na zdję­ciu, a miał wtedy dwa latka. Mieszkał w Suchej Beskidzkiej, był już na emeryturze i wyraził chęć spotkania ze mną. Ja również bardzo się ucieszyłem, bo było to dla mnie jakby spotkanie z przeszłością. Bardzo byłem ciekaw historii jego rodziców. Jego ojciec, profesjonalny malarz, nauczył mnie przygotowywania obrazów, malowania farbami olejnymi a także rzeźbienia w gipsie.
Szybko uzgodniliśmy termin i miejsce spotkania. Obaj panowie mieli przyjechać do Krakowa samochodem w sobotę 15 czerwca, spotkanie i rozmowy-wspomnienia zaplanowaliśmy w b. atrak­cyjnej Kawiarni Noworolskiej w Sukiennicach na Rynku Głównym. Ewentualne krótkie zwiedzanie Starówki Krakowskiej, obiad i in. wg bieżącego uzgodnienia i możliwości czasowych.
Lecz 2 dni przed terminem spotkania otrzymałem e-mail o jego odwołaniu. Powód prosty, a bardzo tragiczny dla p. Jerzego Ćwiertni, gdyż zmarła jego żona. Nawet nie próbowałem napisać czy zadzwonić, by uzgodnić nowy termin spotkania.

Powrót do poprzedniej strony