Wiktor Binek 13.02.1896-18.09.1970 ślub 27.10.1923
żona Maria zd. Pielichaty 30.03.1903-22.08.1971

Helena Binek 26.02.1925 -- ślub 21.08.1948
mąż Tadeusz Gintowt 08.01.1920 --
Janusz Gintowt 27.03.1950 --
Grażyna Bernacka 14.10.1952 -- ślub 26.06.1975
mąż Krzysztof Bernacki 01.06.1952 --
Anna Zimny 04.11.1976 -- ślub 03.08.2002
mąż Adrian Zimny 16.02.1976 --
Bartłomiej Bernacki 17.05.1979 --

Tadeusz Kazimierz Binek 30.09.1926 - ślub 25.09.1959
żona Katarzyna Binek zd. Zielińska 06.06.1937 -- Maciej Binek 23.09.1961 -- ślub 21.10.1989
żona Małgorzata Binek zd. Kreft 06.08.1967 --
Jarosław Grzegorz Binek 18.02.1963 -- ślub 04.05.1996
żona Ewa Binek zd. Krynda 10.10.1972 -- rozwód 12.12.2011 Olivier Binek 22.10.1999 --

Na zdjęciu Wiktor i Maria Binek oraz dzieci Helena i Tadeusz



Wiktor Binek, mój przyszły ojciec, przed I wojną światową, podobnie jak jego brat Józef, wyjechał za pracą do Westfalii. Pracował tam kilka lat m.in. jako górnik w kopalni węgla. W czasie I wojny światowej, powołany do armii niemieckiej, walczył nad Sommą i pod Verdun. Po wojnie brał udział w powstaniach Wielkopolskim i 3-im Śląskim. Jako zawodowy wojskowy do 1928 r. pracował w Wojskowej Straży Granicznej na granicy rumuńskiej w Zachodnich Karpatach (Worochta). Ożenił się w 1923 r. z Marią zd. Pielichaty w województwie Tarnopolskim. Mieli dwoje dzieci: Helenę i Tadeusza. Po utworzeniu w marcu 1928 r. Straży Granicznej, przeniesiony został służbowo na Górny Śląsk, gdzie objął kierownictwo placówki SG w Łagiewnikach Śląskich na granicy z niemieckim Bytomiem. W Łagiewnikach mieszkaliśmy do sierpnia 1939 r. W czasie II wojny światowej przebywaliśmy na wschodnich kresach Polski w Monasterzyskach w woj. Tarnopolskim, tam ojciec przedzierżgnął się w hadziaja (rolnika). Od 1945 r. rodzice zamieszkali w Kępnie, ojciec do emerytury był skarbnikiem w Urzędzie Miejskim.
Siostra Helena osiedliła się w 1946 r. we Wrocławiu, wyszła za mąż za Tadeusza Gintowta, zatrudnionego w Związku Rewizyjnym Sp-ni, gdzie sama pracowała jako księgowa. Po latach został on dyrektorem banku we Wrocławiu. Mają dwoje dzieci: Janusza i Grażynę oraz wnuków Anię i Bartka.
Ja w 1951 r. ukończyłem studia architektoniczne na Politechnice Wrocławskiej, od 1952 r. pracowałem w Nowej Hucie, początkowo jako inspektor nadzoru budowlanego, zaś w latach 1956-59 jako dyrektor do spraw inwestycyjnych. Przez tych kilka lat ode mnie zależało co i gdzie budowano w Krakowie, w mieście przybyło wtedy 100 tys. mieszkańców w nowych osiedlach. Potem do 1991 r. pracowałem w biurze projektowym jako projektant i kierownik pracowni wielobranżowej.
Ożeniłem się w 1959 r. z Katarzyną zd. Zielińska, pracującą na stanowisku inspektora do spraw nieletnich. Syn Maciej, elektronik, jest od lat 90. producentem akcesoriów komputerowych, syn Grzegorz, architekt, pracuje w biurze projektów w Paryżu. Obaj ożenieni, Grzegorz ma syna Oliviera.



<< Zdjęcie z 2003 r.
Maciej i Grzegorz Binek w Biarritz












<< Zdjęcie z 2002 r.
Na skraju Tadeusz i Halina Gintowtowie, potem Tadeusz i Katarzyna Binkowie, w środku od lewej kolejno: Ania Zimny, Bartek Bernacki, Janusz Gintowt i Grażyna Bernacka.





Moja mama
Mama pochodziła ze wschodnich kresów Polski, urodziła się w miasteczku Monasterzyska w woj. Tarnopolskim. Miała liczne rodzeństwo, pięciu braci i dwie siostry. Rodzice jej posiadali kilkunastohektarowe gospodarstwo, przy czym ojciec dodatkowo pracował w fabryce tytoniu. Rodzice mamy wywodzili się ze staropolskich, czy ruskich, rodów szlacheckich - Pielichatych (ojciec) i Lipków (mama). O tym rodowodzie świadczył, między innymi, odziedziczony po przodkach typowy dworek szlachecki z dwukolumnowym portykiem na osi budynku, w którym mieszkali.
Po wyjściu za mąż w 1923 r. mama moja nigdy nie pracowała zawodowo. Jedynie w czasie uczęszczania przeze mnie i siostrę do szkoły podstawowej, udzielała się społecznie w szkolnym samorządzie, w którym pełniła różne funkcje. Mama była pluralistyczna, tolerancyjna i wyrozumiała we wszystkich sprawach etyki i moralności oraz krytyczna do dogmatów religii i kleru. Czytała sporo książek i czasopism kobiecych, które prenumerowała. Miała realne, zdroworozsądkowe, spojrzenie na świat i ceniona była za swe rady i uwagi przez sąsiadów, znajomych, w komitecie szkolnym.
Do wybuchu wojny mieszkaliśmy na Górnym Śląsku, gdzie ojciec zatrudniony był w Straży Granicznej. Praca ta bardzo go absorbowała, więc można by powiedzieć, że mama miała cały dom i rodzinę na swej głowie. W okresie wojny przebywaliśmy na wschodzie kraju, w Monasterzyskach, skąd mama pochodziła. Tam rodzice prowadzili kilkuhektarowe gospodarstwo rolne. Dzięki swej wielkiej pracowitości i wyjątkowej zaradności życiowej, oboje potrafili przystosować się do trudnych warunków bytowania. Dodatkowo mama szyła na zamówienia i wytwarzała szare mydło na sprzedaż. Po wojnie rodzice zamieszkali w swym domu w Kępnie. Tam ojciec pracował w Urzędzie Gminnym, zaś mama zajmowała się uprawą niedużego ogródka przydomowego i hodowlą świnek i kur na własny użytek.
Gdy byłem kawalerem, czyli do 1959 roku, to na wszystkie ważniejsze święta i często w niedziele jeździłem do rodziców do Kępna, a co najmniej na Święta Wielkanocne i Boże Narodzenie. Oprócz radości spotkania się, to jeszcze mama ugaszczała mnie po królewsku. Świetnie gotowała, prowadziła treściwą, małopolską kuchnię. Jej specjalnością było przygotowywanie pierogów, wypiekanie różnych ciast, faworków, pączków. Szczególnie na świątecznym stole zawsze było wiele smakowitych potraw. Na Boże Narodzenie, na przykład, nigdy nie brakowało kutii, sporządzonej na galicyjski sposób, smażonego karpia, barszczu po ukraińsku z uszkami i przeróżnych makowców, kraszanek i babek. Zaś przy wyjeździe byłem zawsze bogato obdarowywany różnymi specjałami i wiktuałami z ogródka, kurnika, czy chlewika. Niezmiennie też mama przysyłała nam paczki z żywnością. Były w nich mięso królicze, cielęcina, suszone grzyby, ser, masło, śliwki i inne owoce. A od czasu do czasu również wełniane skarpetki dla chłopców, które sama robiła na drutach i kolorowe fartuszki kuchenne dla Kasi, jakie sama szyła na swej przedwojennej niezawodnej maszynie „Singer”.

Ucieczka na kresy
Ojciec, pracując w Straży Granicznej oraz tajnie w II Oddziale Wywiadu Wojskowego, znał doskonale sytuację i przygotowania wojenne, czynione na Śląsku niemieckim. Mówił mamie o koncentracji wojsk pancernych w lasach, o szerokim szkoleniu Ślązaków niemieckich do działań dywersyjnych, o przenikaniu przez granicę tychże dywersantów, wyposażonych w broń i środki łączności. Szczegółowe meldunki słał do centrali w Katowicach, ale spotykały go za to tylko różne reprymendy i połajania za defetyzm. Oficjalne władze, rządzący, faktycznie chyba nie dopuszczali myśli o możliwym, bliskim konflikcie z Rzeszą Niemiecką. ........
Pod koniec sierpnia byliśmy spakowani i gotowi do wyjazdu. Wpierw, w dniu 28 sierpnia, rodzice wyekspediowali bagażem kolejowym duży kosz z rzeczami i ubiorami. Zaś następnego dnia, mama, siostra i ja, objuczeni kilkoma walizami, załadowaliśmy się w Katowicach do pociągu osobowego, jadącego do Stanisławowa. Przy wsiadaniu do pociągu pomagał nam ojciec, w mundurze i przy broni, gdyż na stacji działy się dantejskie sceny. Pociąg z Poznania przyjechał już pełny, a na stacji czekał jeszcze tłum podróżnych. Mnie, siostrę i walizy ojciec podawał przez okno.
Po południu przejeżdżaliśmy przez Tarnów. Widziałem przez okno zburzone skrzydło tarnowskiego dworca kolejowego, zamienione w stertę gruzów, usuwanych przez pracowników kolejowych i żołnierzy. Te zniszczenia, i śmierć kilkunastu osób, spowodowane zostały przez wybuch dużej mocy bomby zegarowej, ukrytej w walizce w przechowalni bagażowej na dworcu. Była to jedna z wielu sabotażowych akcji, przeprowadzonych przez dywersantów niemieckich.
W nocy przesiedliśmy się w Stanisławowie na lokalny pociąg do Monasterzysk. Do tego miasteczka, będącego celem naszej podróży, przyjechaliśmy rano w dniu 30 sierpnia. Za dwa dni, w piątek 1 września dowiedzieliśmy się, że Niemcy napadli w godzinach wczesnorannych na Polskę, rozpętując wojnę między obu krajami. Byliśmy przerażeni. Co z ojcem, który pozostał na granicy z karabinem w ręku? Co będzie z nami trojga, tutaj, na drugim krańcu Polski? .......

(fragment książki wspomnienowej http://www.literatura.zapis.net.pl/okresy/goscie/goscie-start.htm )



Wakacje u dziadków
Po wojnie zamieszkaliśmy w Kępnie we własnym domu, zakupionym w 1938 r. Za domem był ogródek warzywny i ok. 0,4 ha pasa ziemi ornej, na podwórku budynek gospodarczy, mieszczący stodołę, chlewnię i kurnik. Rodzice zajęli się więc uprawą ogródka, pola, a również hodowlą świnek i kur. Ojciec podjął prace w Urzędzie Miejskim i tak wyglądała trwała powojenna stabilizacja moich rodziców.
Rodzice mieli możliwość odmiany swej przyszłości i nawet rozważali ewentualność powrotu do statusu mieszczuchów i przeniesienia się do Wrocławia. W 1946 r. posiadali bardzo duże szanse otrzymania na własność jakiegoś solidnego poniemieckiego domu jednorodzinnego, jako rekompensatę za utracone mienie na Wschodzie. Wiązało by się to niewątpliwie z poprawą ich standardu życiowego, w swoim domu w Kępnie nie mieli bowiem nawet instalacji wodociągowej. Mogli go sprzedać, co zapewne starczyłoby i na remont przyznanej willi i jeszcze zostałby im jakiś kapitał na starcie do nowego, wielkomiejskiego, łatwiejszego rozdziału w ich życiu. Ale nie zdecydowali się na ponowną przeprowadzkę. Na tym, że pozostali w Kępnie, wygrały natomiast zdecydowanie ich wnuki, które później chwaliły sobie bardzo, i czynią to do dzisiaj, swe liczne pobyty u dziadków.
W połowie czerwca 1963 r. pierwszy raz pojechaliśmy z dwojgiem swych synów do Kępna. Maciek jechał do dziadków już na drugie swe wakacje, zaś dla drugiego syna, 4-miesięcznego Grzesia, była to w ogóle pierwsza w życiu podróż poza rogatki Krakowa. Ja od razu powróciłem z powrotem, gdyż czekał mnie nawał pracy zawodowej. Natomiast Kasia z dziećmi przebywała u dziadków przez cały miesiąc. Mieli piękną pogodę i wakacje dla nich były bardzo udane. Maciek większość dnia spędzał w sporym ogrodzie-sadzie, bawił się ze swym rówieśnikiem z sąsiedztwa, mieli w ogródku piaskownicę, wózek, różne zabawki, piłkę. Nieraz pomagał babci w różnych drobnych czynnościach domowych i ogrodowych, a razem z dziadkiem karmił kury, doglądał królików, słuchał jego opowiadań.
Kasia też przebywała większość dnia w ogrodzie, opiekując się głównie maleńkim Grzesiem, który przesiadywał na jej kolanach lub spał smacznie w wózeczku na świeżym powietrzu. Wkrótce zresztą grono wczasowiczów u dziadków się powiększyło, gdyż z nastaniem ferii szkolnych przyjechały ciocia Aniela i moja siostra z Wrocławia, z dwojgiem swych dzieci Januszkiem i Grażynką. Wtedy często organizowała się przy karcianym stoliku w ogrodzie czwórka do bridża.
Od 1963 r. nasze wyjazdy do rodziców w Kępnie na 1-2 wakacyjne miesiące miały miejsce prawie przez wszystkie kolejne lata do 1971 roku. Dzieci u dziadków miały się jak w raju: swoboda, duży ogród i podwórko, smaczne, zdrowe i obfite wyżywienie, na które składały się głównie ser, jarzyny, owoce, mleko, jajka. Poza tym multum starszych opiekunów. Bo u rodziców w Kępnie zwykle spędzała wakacje również ciocia Aniela i często przyjeżdżała moja siostra ze swymi dziećmi.
W czasie złej pogody nasi chłopcy grywali z dziadkami w szachy i warcaby. Bywało, że płatali niekiedy różne figle. Grześ chętnie pomagał babci w różnych jej pracach domowych. Raz wszakże, przy mieleniu mięsa, gdy babcia wyszła na chwilę na podwórko, włożył do maszynki trochę plasteliny i przemielił ją na sznycle.
Zawiązywały się dozgonne miłości i sympatie. Zauroczeni sobą wzajemnie byli dziadek i Grzesiek, podobnie babcia i Maciek. Grzegorz jak cień chodził za Januszkiem, który też bez Grzesia nie mógł się obyć. Za to Maciek cieszył się największą sympatią Grażynki i swej cioci Halinki. I tak im się tam plotło pogodnie i przyjemnie przez miesiąc-dwa, aż do czasu nieuchronnego rozstania. Kuchnią nieodmiennie zawiadywała babcia, zresztą mistrzyni w tym zakresie. Dogadzała pod tym względem wszystkim, a zwłaszcza wnukom, które zapamiętały, już na zawsze, kopiaste talerzyki słodziutkich truskawek ze śmietaną i wazy pełne smakowitych pierogów z jagodami.

Pogrzeb ojca i stypa
Ojciec zmarł 18 września 1970 r. po kilkumiesięcznej ciężkiej chorobie, w wieku 74 lat. Pogrzeb odbył się już po dwóch dniach, gdyż była to niedziela. Uczestniczyło w nim kilkaset osób, w tym bardzo liczna rodzina i krewni bliżsi i dalsi, znajomi i współpracownicy z Urzędu Miejskiego Kępna, koledzy i członkowie Związku Powstańców Wielkopolskich, wreszcie sąsiedzi i mieszkańcy miasta. Gdy orszak pogrzebowy przechodził przez Rynek miasta, to nie było widać jego końca. Czoło pochodu pogrzebowego stanowił poczet sztandarowy trzech byłych powstańców wielkopolskich w swych mundurach wojskowych, przepasanych czarnymi szarfami. Za nimi kierownik Związku Kombatantów niósł na poduszeczce liczne krzyże i odznaczenia ojca. Potem kroczyły oficjalne delegacje władz i organizacji miejskich.
Ja szedłem wraz z mamą bezpośrednio za czarną, ozdobną platformą konną, na której spoczywała trumna, niewidoczna zresztą spod kwietnych wieńców. Za nami szli siostra wraz ze swym mężem i Kasią, następnie czworo wnuków, to jest Grażyna, Janusz, Maciek i Grzesiek. Po nich w kilkudziesięcioosobowej grupie liczni moi wujowie i kuzyni ze swymi rodzinami. Po celebracji księdza i oficjalnych przemówieniach, przy pochylonych sztandarach, trumna z ojcem spoczęła w grobie na cmentarzu kępińskim.

Po pogrzebie odbyła się w domu rodziców stypa dla członków rodziny zmarłego. W Poznańskiem stypy tradycyjnie mają duże znaczenie i bogatą oprawę. Oczywiście jej przygotowaniem i urządzeniem zajmowały się głównie bratanice mego ojca, tak że moja mama była od tych zajęć zwolniona, chyba nawet nie byłaby w stanie przygotować tak wielkiego przyjęcia na kilkadziesiąt osób. Byli prawie wszyscy żyjący członkowie rodziny mego ojca. Ja osobiście miałem wielką okazję do porozmawiania z mymi wujami, ciotkami i kuzynostwem z Kuźnicy Bobrowskiej i Bobrownik, do których jako dziecko jeździłem na letnie wakacje. Zapraszali mnie wtedy do siebie. Tak się jednakże złozyło, że nigdy na to nie miałem czasu.


Wczasy w Olimpie
Nasze czwarte dwutygodniowe rodzinne wakacje nad Morzem Czarnym spędziliśmy w rumuńskiej Mangalii. Zakwaterowani zostaliśmy w pięciopiętrowym hotelu "Melodia" w kąpielisku Mangalia Wenus. Byliśmy już w Mangalii wcześniej, przed czteroma laty, ale wówczas zamieszkiwaliśmy w kurorcie Jupiter, znajdującym się kilka kilometrów na północ od Wenus. Wenus i Jupiter były to jakby dzielnice miasta Mangalia, a faktycznie nowe miejscowości turystyczno-wypoczynkowe, wybudowane wzdłuż wybrzeża morskiego w odstępach 2-3 kilometrów. Należały jeszcze do nich wtedy Saturn i Neptun. Kurorty te zabudowane były wyłącznie hotelami i obiektami handlowo-gastronomicznymi, na 8-12 tysięcy turystów każdy, licząc z polami campingowymi. Zarządzał nimi jeden wielki państwowy koncern turystyczny - Krajowe Biuro Turystyki "Litoral" (po rumuńsku "Wybrzeże").
Teraz przez wszystkie Mangalie, szosą wzdłuż wybrzeża, jeździła elektryczna kolejka drogowa z kilkoma otwartymi wagonikami dla turystów. Postanowiliśmy skorzystać z niej i na drugi, czy trzeci dzień, pojechaliśmy do Jupitera i Neptuna, by przypomnieć sobie te siostrzyce Mangalii. Ale kolejka jechała jeszcze dalej, więc pojechaliśmy i my, i doświadczyliśmy szokującej przygody. Mianowicie od czasu naszej poprzedniej bytności planetarna rodzina Mangalii rozrosła się o kolejny kurort Olimp, usytuowany 3 kilometry za Neptunem.
Zobaczyliśmy wielki kompleks supernowoczesnych 7-9 kondygnacyjnych hoteli, pobudowanych tarasami na wysokim stoku brzegu morskiego. Wszystkie olśniewająco białe, połączone wzajemnie pergolami i galeriami, w głębi których usytuowane były bary, kawiarnie, sklepy, placyki z rzeźbami i fontannami. U stóp hoteli, wśród bujnej zieleni, otwarte baseny kąpielowe o fantazyjnych kształtach, a przed nimi szeroka piaszczysta plaża i morze ze swymi falami i błękitem. Wszystko zapełnione tłumem kąpiących się i plażujących turystów. Z całą pewnością nie było wśród nich Polaków.
Od tego czasu z uwagą oglądam foldery, widokówki, obrazy telewizyjne przeróżnych ekstrawaganckich hoteli francuskiej Riwiery, hiszpańskiego Costa del Sol, wysp Balearskich, Kanaryjskich i innych Hawajów, często bardzo eleganckich, ale zawsze mniej imponujących od rumuńskiego Olimpu.






Mangalia Olimp na rumuńskim wybrzeżu


Choroba z maligną
We wtorek (15 czerwca) o godz. 11-tej żona pojechała do swej najlepszej przyjaciółki Wandy na drugi koniec miasta. Ja źle się czułem od rana i po śniadaniu położyłem się „na chwilę”. Gdy Kasia wyszła, zmierzyłem ciśnienie tętnicze, było nieco za wysokie i zażyłem pół pastylki effox-long. Leczę się od kilkunastu lat na nadciśnienie, cały czas zażywam odpowiednie leki, miałem też ongiś 4 zawały (płyciutkie), ostatni w 2000 r. Zaniepokoiła mnie natomiast gorączka 38,6 st. i bardzo złe samopoczucie. Zdecydowałem więc pójść do przychodni naprzeciwko, przy ul. Komorowskiego i zgłosić się odpłatnie do kardiologa.
Po pewnych formalnych perypetiach zostałem przebadany w gabinecie kardiologicznym. Po ujawnieniu temperatury 39 st., osłuchaniu i przepytaniu o kaszel, dreszcze, „zimno” i inne dolegliwości - pani doktor przepisała mi silny antybiotyk. Otrzymałem jakąś tabletkę, chyba przeciw gorączce, i wróciłem do domu (180 m), ale nie mogłem dostać się do mieszkania. Nie wiedziałem jakiego klucza użyć, a były ich dziesiątki na drzwiach i na ścianach klatki schodowej, wszędzie dookoła. Myślałem, że muszę rozwiązać jakiś szyfr, ułożyć odpowiednio te klucze, niczym karty w pasjansie. Stałem pod drzwiami 10-15 minut, lokatorzy wchodzili i schodzili schodami, a ja międliłem pęk kluczy w ręce i starałem się rozwikłać tę ścienną kluczową szaradę.
Wreszcie pomyślałem, że nie dam rady i zszedłem po korespondencję, którą wcześniej zauważyłem w skrzynce listowej na parterze. Wyciągnąłem jakiś list, wyszedłem na zewnątrz, była to reklamówka. Po chwili pomyślałem, że najlepiej, jak pójdę do sąsiadki na piętrze, obok naszego mieszkania, tam zaczekam na żonę i zatelefonuję do niej, choć nie wiedziałem czy mam przy sobie numer jej komórki. Ale nie mogłem dostać się z powrotem do klatki schodowej. Starałem się otworzyć drzwi kluczykiem od skrytki listowej i dziwiłem się bardzo, że to mi się nie udaje.
Cały czas zerkałem też w stronę prześwitu od ul. Senatorskiej, czy nie idzie Kasia, Nawet widziałem dwa razy jak przechodziła ulicą, myślałem że do sklepu i zaraz wróci. Mocowałem się z opornym zamkiem też około 10-15 minut. Wreszcie napisałem na kawałku tej reklamówki -„Kasiu, nie mogłem otworzyć drzwi, czekam w pierogarni w baraku naprzeciwko”. Kartkę przymocowałem przy domofonie i akurat zobaczyłem, jak żona w towarzystwie jakiegoś mężczyzny idzie w stronę naszego bloku. Schowałem się za filar, żeby jej zrobić niespodziankę, ale ona szła dalej. Zdziwiony zawołałem -"Kasia...Kasia". Odwróciła się, to nie była ona. Przeprosiłem i podreptałem do pierogarni (80 m), uważając bardzo przy przejściu przez ulicę.
W pierogarni przy Senatorskiej są trzy stoliki, przytulone do ściany, każdy z trzema krzesłami. Usiadłem na jednym, plecami do ściany, na wprost lady bufetowej. Ludzie wchodzili, wychodzili, kupowali i jedli pierogi, lub zabierali je zapakowane. Ja siedziałem jak mumia i patrzyłem przez okno na Senatorską, czy idzie Kasia, kilka razy nawet ją widziałem. Przysypiałem też co chwila, raz po obudzeniu, niechcący, uderzyłem ręką w tył głowy siedzącego obok konsumenta. Przeprosiłem, on się odwrócił, ale nic nie powiedział. Przy moim stoliku jakaś pani przyglądała się mi szczególnie, po konsumpcji wstała i coś do mnie zagadała, nie rozumiałem co i tylko kiwnąłem głową.
Siedziałem w tej pierogarni prawie dwie godziny, wreszcie mi się przyśniło (?), jakimi kluczami i w jaki sposób mogę otworzyć drzwi do klatki i mieszkania. Wstałem, poszedłem i za chwilę byłem w mieszkaniu. Zdjąłem buty w przedpokoju, po czym położyłem się ubrany i w skarpetkach na tapczanie, nakryłem kołdrą i natychmiast zasnąłem
Po jakimś czasie z trudem obudziła mnie Kasia. Powiedziałem jej, że byłem u lekarza i że trzeba wykupić leki na receptę. Po drugim wybudzeniu Kasia dała mi ten antybiotyk, herbatę do popicia i zmierzyła mi temperaturę - 39,8 st. To chyba był mój życiowy rekord temperaturowy. Po trzecim wybudzeniu zobaczyłem syna, który wypytywał mnie u jakiego lekarza byłem w przychodni. Powiedziałem mu, także to że w gabinecie pracowali tylko do 14-tej. Syn mnie później poinformował, że jednak zadzwonił do przychodni, oczywiście nie zastał panią kardiolog, która mnie badała, ale poradzono mu, żeby wezwał pogotowie.
Więc po czwartym wybudzeniu zobaczyłem w pokoju trzy panie z Pogotowia Ratunkowego. Lecz mnie się zdawało, że nadal śpię i śni mi się, iż jestem w niebie wśród pięknych aniołów. Dwa młode aniołki zrobiły mi EKG, zaś miss archanioł orzekła, że moje dolegliwości nie mają natury kardiologicznej, po czym, po wypisaniu jakiejś chemicznej recepty, zarządziła powrót do erki. Poszli też dwaj rośli sanitariusze, czekający w przedpokoju z noszami.
Wszystko wyjaśniło się ostatecznie nazajutrz, gdy Kasia zamówiła wizytę znajomego lekarza internistę. Choroba, która mnie nagle dopadła, była to zakaźna róża, która wnet zakwitła purpurową czerwienią na lewej nodze. Dopiero wtedy śliczna dermatolog przepisała mi inny właściwy antybiotyk i ostra kuracja trwała jeszcze około tygodnia.


Genealogia i Heraldyka - Ranking stron o tematyce genealogicznej i heraldycznej. Zagłosuj!

Powrót na główną stronę