Forum WPROST
Architektura


1. - 11.10.2002
Myślę, że w tym wątku w dyskusji bierze udział raptem trzech architektów, a nie ma ich chyba więcej niż pięciu na całym forum. Włączam się na czwartego. Niestety jestem już "byłym" architektem, ostatni "domek" (cały z drewna) zaprojektowałem lat temu pięć, a zwinąłem pracownię by nie zajmować miejsce młodszym, bezrobotnym kolegom w branży. Mimo to do dzisiaj mam zgłoszenia i telefony o pracę od młodych absolwentów, współczuję im i tylko doradzam gdzie powinni się zwracać i jak pisać podania. Zawsze odpowiadam na te zgłoszenia, choćby z prostej solidarności zawodowej.

Kola
Uważam, że masz absolutnie rację w swych wywodach, lecz przesadzasz w demonizowaniu architektury, jej historii i twórców architektury. A tak na boku, to mam dużą satysfakcję z tego, co napisałeś o szkołach. To ja krytykowałem i walczyłem z modą na niskie 1-piętrowe szkoły w latach 50-tych. Sam potem zaliczyłem ponad 20 szkół 3-kondygnacj. z wysokimi piwnicami.

RPO
Gratuluję, doceniam dorobek, bardzo cenne jest to, że inwestorzy sami przychodzą ze swymi zleceniami. Remonty, nadbudowy, waloryzacja zabytków są rzeczywiście zwykle trudniejsze niż projektowanie nowej kubatury, ale mogą też dać dużą satysfakcję. Najważniejsze te ludzkie, moralne uznanie i wdzięczność.

Anarchista
Zażartowałeś, że na przeźroczystej ścianie można sobie też pysk rozwalić. Fakt - w trakcie budowy, sprawdzając jakość robót na dużym domu towarowym (mego projektu) "przeszedłem" przez szklane drzwi, jeszcze nie pomalowane w odpowiednie pasy. Na szczęście bez poważniejszych okaleczeń.

Architekt
Adolf Ciborowski był tuż po wojnie głównym projektantem Warszawy, współtwórcą planu jej odbudowy. Potem z ramienia ONZ w latach 1964-66 dyrektorem planu odbudowy Skopje, zniszczonego przez trzęsienie ziemi. Wspaniały człowiek pod każdym względem. Miałem przyjemność być na kilku jego wykładach i zdawać pewne egzaminy arch. przed komisją, której przewodniczył.

Aneurysma
Nic nie doradzam, ale mam uwagi. Obecnie w Polsce jest wyraźny nadmiar architektów wobec wielkiego niedoboru inwestorów. Kobieta architekt na starcie, bez praktyki i "nazwiska", nie ma szans na założenie własnej pracowni projektowej. Również niewielkie na to, by choćby czeladniczyć w jakiejś pracowni prywatnej, lub zaczepić się w jakiejś spółce po remanentach dawnych biur projektowych. Poza tym architektura to po medycynie najtrudniejsze studia.

Tu na forum nie na wiele się przydam, bo raczej straciłem już zainteresowanie np. do postmodernizmu. Faktycznie jednym z kreatorów tego postmodernizmu był Romuald Loegler, który traktował tenże jako wielki nowatorski porządek architektoniczny. Ja się wykłócałem o te wieżyczki, kolumienki i łuki i uważałem, że to nie praktyczne, za kosztowne i że szybko się ta nowa moda opatrzy i zbrzydnie. On stworzył duży zgrany zespół, miał sporo różnych problemów, ale ostatecznie wybił się, głównie na tym postmoderniźmie, chyba na pierwszego w branży w Krakowie. Oczywiście przede wszystkim dzięki swemu wielkiemu talentowi i pracowitości. Choćby z tej dyskusji forumowej wychodzi na to, że to jednak ja miałem ongiś rację. Chętnie bym z nim pogadał teraz w temacie.
Ale mogę to i owo podrzucić, zwłaszcza na tematy architektury i budownictwa lat 50-60-70., korzystając zresztą z gotowych tekstów i artykułów z tamtych lat. Np. o SARP jako jedynej związkowo-społecznej organizacji architektów; o podejściu do inwestorów; o feminizacji zawodu architekta w latach 60; o cennikach SARP i opłacaniu architektów. Jeśli będzie takie zapotrzebowanie.



2. - 11.10.2002
RPO
Wszystkie twe przemyślenia są ogólnie słuszne. Tyle, że oczywiście w PRL nie było żadnych izb architektów i nikt o takowych nawet nie myślał. Chętnie w tej materii napiszę, może następnym razem. Teraz, że modernizm został odgórnie wprowadzony i że zrodził on wielką płytę. Można różnie dywagować np., że to nie modernizm zrodził wielka płytę, a odwrotnie. Ściślej: wielka płyta stworzyła nowa architekturę, którą teraz dopiero niektórzy nazywają modernizmem.
Osobiście miałem spory udział we wdrażaniu uprzemysłowionego budownictwa, ale nigdy nie kojarzyłem tego i nie używałem określenia modernizm. Jeśli już używało się jakichś przymiotników odnośnie architektury, to były to: funkcjonalna, nowoczesna, uprzemysłowiona i tp. Przy tym wprowadzenie wielkiej płyty nie było jakimś diabolicznym zamierzeniem władz PRL, czy innych rządów prawie całej Europy (w różnym czasie), a podyktowane technologiczną koniecznością i rozwojem przemysłu budowlanego.

Wtrącę tu gotowy swój tekst sprzed lat w temacie, szerzej dotyczący uprzemysłowienia budownictwa mieszkaniowego w Polsce:
.....-"Od 1955 r., wobec nieustannego wzrostu zadań inwestycyjnych, ujawniły się w skali całego kraju duże trudności w zaopatrzeniu budownictwa w cegłę ceramiczną i zapewnieniu niezbędnej rzeszy murarzy. To też w różnych ośrodkach kraju, głównie w Warszawie, a także na mniejszą skalę w Nowej Hucie, zaczęły się eksperymenty w zakresie zmiany dotychczasowych pracochłonnych technologii murarskich ścian na metody uprzemysłowionej produkcji budowlanej. Polegały one na zastosowaniu dużych prefabrykowanych elementów ściennych o ciężarze zbliżonym do możliwości udźwigu wieżowych żurawi budowlanych, wprowadzanych od 1954 r. masowo na place budów. Te prefabrykaty ścienne wykonywane były seryjnie na specjalnie zaprojektowanych poligonach, lub w zamkniętych zakładach, przy zastosowaniu odpowiedniej mechanizacji produkcji. Oczywiście głównym ich tworzywem stał się beton żwirowy, również żużlobeton i gazobeton.
Tak narodził się tzw. drugi stopień uprzemysłowienia budownictwa, skrótowo zwany budownictwem wielkoblokowym, gdy obok elementów poziomych budowli, również wszystkie ściany nośne i stężające były montowane z elementów wielkogabarytowych. Okres przejściowy, związany z częściowym, czyli tzw. pierwszym stopniem uprzemysłowienia, trwał do końca lat 50., natomiast technologie budownictwa wielkoblokowego, tj. drugiego stopnia uprzemysłowienia, zapanowały na dobre, prawie powszechnie, na większych placach budów w kraju, w latach sześćdziesiątych.
.......Lecz w skali całego kraju, wobec nieustannego wzrostu inwestycji budowlanych, zaczęły się już w ostatnich latach pięćdziesiątych prace projektowe i eksperymenty, dotyczące wprowadzenia trzeciej fazy budownictwa uprzemysłowionego. Miało to być budownictwo wielkopłytowe, polegające na produkcji i montażu elementów płytowych o wielkości całej ściany czy stropu pomieszczenia. W nim upatrywano jedyną szansę na dalsze zwiększenie planów budownictwa mieszkaniowego w Polsce, zgodnie ze wskaźnikami przyjmowanymi dla kolejnych planów 5-letnich. Faktycznie rozwój budownictwa mieszkaniowego był w tamtych czasach bardzo szybki i w latach 1955 - 60 - 65 oddano do użytku w Polsce 89,0 - 142,1 - 170,0 tysięcy nowych mieszkań.
Wdrożenie III stopnia uprzemysłowienia było znacznie bardziej skomplikowane niż poprzednie fazy uprzemysłowienia. Punkt ciężkości przesuwał się też wyraźnie ze spraw projektowych na problemy infrastruktury technicznej, niezbędnej do realizacji tego budownictwa. Trzeba było mianowicie wpierw wybudować skomplikowane i kosztowne wytwórnie płyt, tak zwane fabryki domów.
Na masowe budownictwo wielkopłytowe trzeba było więc jeszcze poczekać, i to w skali całej Polski, około 10 lat. Dopiero w latach 70. przystąpiono do prawie seryjnej budowy skomplikowanych wielkich fabryk domów, produkujących na dużą skalę elementy wielkopłytowe dla budownictwa mieszkaniowego. Wybudowano wtedy w kraju w ciągu kilkunastu lat ponad 160 takich fabryk domów. Faktycznie dopiero wówczas możliwe było zdecydowane zwiększenie budownictwa mieszkaniowego w Polsce do prawie 300 tys. mieszkań rocznie.
.......Po 1989 r., już w nowej konstelacji ustrojowej, technologie budownictwa wielkopłytowego zostały niemal całkowicie zarzucone, zaś prawie wszystkie fabryki domów uległy likwidacji. Po prostu okazały się one niepotrzebne w sytuacji wycofania się państwa z działalności inwestycyjnej oraz z utopijnego obowiązku zapewnienia przez państwo mieszkań wszystkim obywatelom. Konsekwentnie zlikwidowano też prawie wszelkie państwowe biura projektowe, kombinaty budowlane i dyrekcje inwestycji miejskich"........

Oczywiście ta likwidacja po 1989 r. "wielkiej płyty" też nie została spowodowana jakąś nową modą w architekturze, a podyktowana została po prostu zarzuceniem państwowego budownictwa osiedlowego i zminimalizowaniem budownictwa spółdzielczego. Zaś do budowy 80-100 tys mieszkań rocznie w rozproszonych domkach rodzinnych czy małych plombach w miastach ani wielka płyta ani dźwigi wieżowe nie są potrzebne. A uzasadnianie wprowadzenia tej wstecznej rewolucji w budownictwie mieszkaniowym brzydotą i kosztem wielkiej płyty, nieludzką skalą wielkich blokowisk, pięknem nowej architektury (postmodernistycznej?) itp. - to zwykłe bicie propagandowej piany, by wytłumaczyć obywatelom, że teraz sami mają budować swoje gniazdka do zamieszkania, a jak nie mają za co, to np. w Krakowie są jeszcze wolne studzienki centralnego ogrzewania.



3. - 12.10.2002
Architekt
A.Ciborowskiego znałem z wykładów na kursie SARP w W-wie w 1952, u Haliny Skibniewskiej pracowałem w jej pracowni w RDPP we Wrocławiu w 1946 r. jako kreślarz, jej mąż Zygmunt Skibniewski dojeżdżał na konsultacje, u Wejchertów byłem z grupą SARP w 1955 r, pokazywali nam swe projekty i Nowe Tychy .....wspomnienia.
Trudno przecenić działalność tych przedwojennych architektów (z rocznika 1900-1908). Była ich garstka, ale mocno potrafili pokierować odbudową zrujnowanych miast, nawet budować nowe. Ich rola i wpływy były ogromne. BOS, powstające biura projektowe, zarządy architektury działały w ramach Komitetu Urbanistyki i Architektury, funkcjonującego na zasadach ministerstwa. W sytuacji, gdy w kraju brak było najelementarniejszych rzeczy - dachu nad głową, żywności, leków - potrafił on skłonić władze gospodarcze i polityczne do rozpoczęcia już w 1946 r. budowy Wojew. Parku Kultury i Wypoczynku w Chorzowie, szybkiej kolei Gdańsk-Sopot-Gdynia, później nieco Stadionu Dziesięciolecia w W-wie (J. Hryniewiecki). Porównajmy to np. z tarapatami realizacji metra warszawskiego w warunkach znacznie korzystniejszych.
Architekt rzeczywiście powinien być nie tylko projektantem na desce, ale właśnie decydentem, politykiem, organizatorem, planistą, nawet ekonomistą. Żeby przekonać inwestorów do swych koncepcji, zdobyć ich zaufanie, a potem pokierować i skoordynować realizacją swych wizji. Oczywiście raczej przeważali tacy, co kontemplowali się tylko swym talentem, nie obchodziła ich realizacja i efekt rzeczywisty ich projektów, mieli do wszystkich pretensje i przysłowiowe muchy w nosie. W warunkach dużych biur projektowych mieli się bardzo dobrze, byli hołubieni ale i bardzo przydatni, choć zbyt często projektowali "do szuflad". Tacy dzisiaj na komercyjnym rynku chyba nie mają większych szans.



4. - 12.10.2002
O byłych biurach projektowych budownictwa ogólnego.
Powstawały już w latach 40. we wszystkich miastach wojewódzkich i dla określonych potrzeb np. budowy Nowej Huty, Nowych Tych. Podstawowymi jednostkami organizacyjnymi biur projektowych były pracownie projektowe. Były to najczęściej pracownie wielobranżowe, z których każda wykonywała pełną, kompleksową dokumentację dla zlecanych jej zadań i przedsięwzięć inwestycyjnych.
Struktury pracowni były proste i czytelne. W jej skład wchodzili kierownik, sekretarka-ekonomistka i branżowe zespoły projektowe. Zespoły zaś tworzyli projektanci, asystenci i pomoc techniczna, czyli kreślarze. Stanowiska projektanckie miały swą gradację: młodszy projektant, projektant, starszy projektant. Podobnie asystenci.
Żeby być starszym projektantem, to prócz odpowiednich studiów wyższych, trzeba się było legitymować wieloletnią pracą i doświadczeniem projektowym. Najczęściej świeży absolwent, np. architektury, przyjmowany był wpierw na stanowisko asystenta. Dopiero w biurze piął się po szczebelkach projektanckich, aż do starszego projektanta.
W tym początkowym okresie w biurach projektowych pracowało jeszcze bardzo mało kobiet. W zawodach projektanckich dominowali bowiem wtedy zdecydowanie mężczyźni. Na przykład na moim roku wydziału Architektury we Wrocławiu na stu studiujących było tylko 11 koleżanek. Sytuacja ta zmieniała się powoli. Po kilkunastu latach istnienia dużych państwowych biur projektowych sfeminizowały się one, podobnie jak wiele innych dziedzin życia społecznego w Polsce. W mej 50-osobowej pracowni w latach 70. zdecydowanie więcej było kobiet, w tym także w zespołach architektonicznych.



5. - 12.10.2002
Architekt
Poza pracowniami produkcyjnymi była w biurach oczywiście jeszcze cała nadbudowa: dyrekcja, księgowość, zaopatrzenie, planowanie, dział gospodarczy, hala maszyn, introligatornia z kopiownią, zespół sprawdzający. Faktycznie ciągle sarkaliśmy na przerost tej biurokracji, ja w tym celowałem, a walczyłem głównie z przemądrzałym zespołem sprawdzającym. Ale mieliśmy na stołach wszystko co niezbędne do projektowania, wypłaty regularne co do minuty w okienku kasy, bufet, do dyspozycji bibliotekę fachową, ośrodek wczasowy, szkolenia zawodowe, delegacje (także zagraniczne) itd.
Piszesz, że biura wykonywały dokumentacje latami. Było oczywiście różnie. Moje pracowało na systemie akordowo-premiowym, faktury przesyłaliśmy po dostarczeniu dokumentacji do inwestora. Ewentualne skąpe zaliczki na bieżące prace dostawaliśmy od swego dyrektora, od inwestora tylko przy bardzo dużych tematach. Pracownia była więc żywotnie zainteresowana w jak najszybszym ukończeniu dokumentacji i przyjęciu jej bez zastrzeżeń przez zamawiającego. To dotyczyło wprost poszczególnych projektantów i zespołów projektowych. Musieli się starać i pilnować terminów, od tego zależały premie, niekiedy większe niż pensje podstawowe.
To też uśmiecham się, gdy ktoś mi mówi, że dzisiaj małe prywatne pracownie pracują sprawniej i szybciej. Patrzę w dokumenty i np.: dokumentacja techniczno-robocza na miasto Mishraq na pustyni pod Mosulem, na całe osiedla, szkoły, sklepy, urzędy, domy kultury, sieci uliczne, linie energetyczne, zieleń - tylko drogi, stację uzdatniania wody i oczyszczalnię ścieków podzleciłem do biur branżowych - w pół roku. Cała nyska dokumentacji. Potem fura pieniędzy, dewizy na najnowszy sprzęt kreślarski i pochwały z Iraku. Oczywiście porównanie nie do końca trafne, bo małe biuro prywatne nie ma w ogóle żadnych szans na podjęcie tak dużego tematu. Ale projekt ogrodzenia czy straganu na Kleparzu na pewno wykona szybciej.
Najlepszym okresem dla architektów to były oczywiście czasy "szaleństw" inwestycyjnych, np. lata 1970-76, ale najlepsza końcówka lat 80. Wtedy właśnie mogły powstawać małe prywatne firmy projektowe. Działały często przy biurach projektowych, jakby w kooperacji z nimi. W moim biurze to dyrektor wprost przekazywał do nich wszystkie drobne tematy nadbudowy, remonty, ogrodzenia itp. I świetnie to funkcjonowało. Ja też taką jednoosobową pracownię zarejestrowałem i właściwie pracowałem jakby na dwóch etatach. Potem od 91, po rozpoczęciu likwidacji biura, to jeszcze przez ładnych kilka lat utrzymywałem tę swoją mini pracownię (przy pomocy komputera) robiąc nawet większe tematy projektowe i prace w zakresie wydawniczym. Wycofałem się, bo zleceń było coraz mniej, znudziło mi się i faktycznie nie chciałem zabierać roboty młodszym



6. - 13.10.2002
Architekt
Współczuję w tych zmaganiach z PIT, WAT, ZUS itd. Też tego b. nie lubię i zdarzyło mi się już zrezygnować z tantiem redakcyjnych, żeby tylko nie mieć do czynienia z deklaracjami podatkowymi. I pomyśleć, że do 1989 wszystkie obciążenia były po stronie przedsiębiorstwa, a pracownicy dostawali po prostu pensje (brutto=netto) i nic nie musieli wypełniać.
W biurach projektowych do projektanta trafiały pieniądze wg dwu dokumentów: urzędowego Cennika Projektowego i zakładowego Regulaminu Premiowania. Cennik opracowywany był na wiele lat pospołu przez SARP i inne stowarzyszenia branżowe. Obejmował zasady naliczania należności (punkty=złotówki) za opracowaną dokumentację projektową z uwzględnieniem faz projektu, rodzaju i wielkości obiektu, stopnia skomplikowania , lokalizacji, innych utrudnień itp. To była książeczka, na paragrafy której powoływaliśmy się przy wystawianiu faktur. Inwestor mógł to łatwo sprawdzić i miał obowiązek fakturę zrealizować w kilka dni.
Regulamin premiowania sami opracowywaliśmy w biurze. Określał ile otrzymuje pracownia, dyrektor do rezerwy, inne działy biura itp. oraz podział kwoty za konkretny obiekt na poszczególne branże. Ostateczne rozliczenie w pracowni na zespoły i ludzi dokonywał kierownik pracowni. Funkcjonowało to raczej nieźle, choć w latach 80. w jakimś biurze projektant, po rozliczeniu kwartalnym, dźgnął nożem kierownika. Ja przypominam sobie tylko życzenia:
....."By tematy dla pracowni te najtłustsze się trafiały,
A limity przerobowe milionowe przez rok cały!
Dziel pieniążki sprawiedliwie, miej ich stosy na Twym stole,
Gdyż jak dawno ktoś powiedział, że pecunia ni ciut olet ....."
A jak zarabiali projektanci w biurach projektowych? Nie mam danych, ale tak sadzę, że ponad dwukrotnie powyżej średniej krajowej. W tym, z reguły, najwięcej architekci, jako główni projektanci i "rdzeń" biur projektowych budownictwa ogólnego.

RPO
Faktycznie utrzymywanie dobrej współpracy i stosunków w pracowni, integracja kilkudziesięciu ludzi, zróżnicowanych pod każdym względem, o różnych indywidualnościach - to nie była łatwa sprawa. Mnie się udawało. Miałem zgraną pracownię, ludzie w zespołach sami się dobierali, przede wszystkim koordynowałem całość prac, tak by wszyscy mieli zawsze robotę, doradzałem na desce, a zostałem kierownikiem z wyboru pracowni, która zbuntowała się przeciwko poprzedniemu. W odróżnieniu od Twego b. kierownika mogę powiedzieć, że "przychodziłem do pracy pierwszy, a wychodziłem ostatni".



7. - 13.10.2002
RPO
Pytałaś, czy w latach 40. w W-wie wyburzano zdatne do remontu kamienice secesyjne?. Bardzo prawdopodobne, że wyburzano, mniej prawdopodobne, że były zdatne do remontu. Kościół, wadzący przy budowie Trasy W-Z, przesunięto kilkadziesiąt metrów na rolkach. Przesuwanie szkieletów kamienic mieszkalnych byłoby zapewne zbyt kosztowną fantazją. Od 1946 r. miałem zwyczaj, przynajmniej raz w roku, zwiedzać Warszawę, często zresztą przy okazji delegacji służbowych. W swej książce wspomnieniowej zapisałem m.in. :
.....-"W połowie 1946 r. pojechałem w ramach delegacji służbowej do Warszawy. Miałem dostarczyć jakieś materiały do Biura Odbudowy Stolicy. BOS mieściło się wtedy w prowizorycznych, drewnianych barakach, zagęszczonych do granic możliwości przez projektantów i kreślarzy, opracowujących plany i projekty remontów i nowych obiektów dla Warszawy.
O tym, jak bardzo praca ich była niezbędna, przekonałem się, zwiedzając przez wiele godzin centralne dzielnice miasta. Warszawa była potwornie zrujnowana, jeszcze bardziej niż Wrocław, zaś na pewno inaczej. We Wrocławiu przeważały wypalone szkielety domostw, Warszawa zaś prezentowała się jako morze gruzów. Jedynie prawobrzeżne dzielnice zachowały się prawie w całości, ale Praga była zaniedbana i chaotycznie zabudowana.
Zadziwiały szpalery prowizorycznych sklepów i sklepików, funkcjonujących w parterach zrujnowanych domów przy ul. Marszałkowskiej i Alejach Ujazdowskich". .... Ale to wspomnienia - mnie łatwo na nie naciągnąć, ale Wy, pracujący w pocie czoła na chleb codzienny, nie macie nawet czasu, by takie rzeczy czytać. Więc nie zadawaj takich "wstecznych" pytań.
Do Waszych aktualiów, np. Izby Architektów (?) trudno mi się odnieść. Domniemam, że autorom pomysłu-ustawy chodziło o zaradzenie problemom i trudnościom, trapiących dziś architektów i ich twórczość w ogóle. O regulacje spraw prawnych i socjalnych architektów, o ochronę praw autorskich, organizację konkursów dla większych inwestycji i tp. Czyli o to wszystko, co leżało ongiś w gestii biur projektowych, a po ich rozwiązaniu jawi się jako "czarna dziura."
Zapewne chęci i zamiary, jak zwykle, są dobre, ale czy mają jakieś szanse realizacji na wolnym rynku inwestycyjnym? Byłby efekt, gdyby można np. zmusić inwestorów do uznania jakiegoś jednolitego cennika, do ogłaszania i finansowania przez nich konkursów architektonicznych itp.
Nie wiem. Ale "pies jest pogrzebany" nie wśród architektów, lecz poza nimi. Ktoś zyska, inni stracą. Oby nie powstała taka sytuacja, jak w przypadku światka lekarskiego czy prawniczego, które funkcjonują jako hermetyczne klany, pilnujące tylko swej działki (i kasy) przed absolwentami, nuworyszami, kręgarzami itd.



8. - 1.11.2002
Wejchertowie rzeczywiście byli wspaniałymi, zdolnymi i bardzo pracowitymi architektami, ale w projektowaniu Nowych Tych przede wszystkim oparli się na normatywie "Projektowanie miast i osiedli". W Polsce Ludowej wszystko było poukładane i znormalizowane z matematyczna konsekwencją. Budynki mieszkalne projektowało się w oparciu o "Normatyw projektowania budynków mieszkalnych"; do projektowania szkół, przedszkoli, przychodni, pawilonów handlowych służyły różne katalogi, obejmujące programy funkcjonalne, wyposażenie, szczegóły budowlane itd. itp. Tylko sama urbanistyka czy architektura były autorskim dziełem architektów.
Zaś normatywy projektowania obowiązywały bezwzględnie. Np. normatyw urbanistyczny określał powierzchnię zabudowy, zieleni, placów parkingowych, gęstość zabudowy, minimalne odległości między obiektami itp. Zawierał też wskaźniki ilości izb szkolnych, przedszkolnych, żłobków, kategorii przychodni lekarskich, aptek, powierzchni sklepów i usług rzemieślniczych itd. - w zależności od ilości mieszkańców na projektowanym osiedlu.
W fazie wstępnej wszystkie większe projekty podlegały zatwierdzeniu przez właściwe Wydziały Architektury. Odbywało się to na posiedzeniach tzw. KOPI (Komisja Oceny Projektów Inwestycyjnych), na których przeprowadzana była dyskusja i ocena projektu, głównie w oparciu o przygotowany fachowy koreferat. A koreferent w pierwszym rzędzie sprawdzał projekt pod względem zgodności z odpowiednim normatywem. W tym kontekście niemożliwe było, by na jakimś osiedlu w Polsce "zapomniano" zaprojektować szkołę, przychodnię czy pawilon handlowy. Uważam, że na moskiewskich Czeremuszkach też nie mogło się to zdarzyć. Inna rzecz, że występowały często tzw. "poślizgi" w realizacji obiektów użytkowych w stosunku do budownictwa mieszkaniowego. Taka też sytuacja mogła mieć tylko miejsce na rzeczonych Czeremuszkach. Odrębna sprawa to to, że normatywy wyliczały powierzchnie handlu bardzo skromnie w stosunku do ilości mieszkańców. Np. w promieniu 300 m od mego mieszkania było do 1989 r. ok. 6 sklepów (SAMy) i 3 kioski ogólnospożywcze. Dziś tych ostatnich jest ponad 30 i 4 sklepy.



9. - 2.11.2002
Architekt, RPO, Kola
A Waszych postów dowiaduję się o obecnej kondycji architektów, krajowej architektury i rynku projektowego. Jest ta koniunktura, tak Was rozumiem, raczej zła, może nawet bardzo zła, zwłaszcza z punktu widzenia samych architektów. Ja w tą dyskusje bezpośrednio się nie włączam, mogę tylko podzielić się swymi własnymi 41-letnimi (tyle lat zaliczono mi do emerytury) doświadczeniami w tej materii z lat dawno już minionych.
Otóż, wg tego mojego wieloletniego oglądu, w Polsce Ludowej koniunktura dla architektów i architektury była, prawie przez cały czas, wyjątkowo korzystna. Decydowała o tym przede wszystkim trwająca nieprzerwanie wielka hossa inwestycyjna. Drugim pomyślnym czynnikiem było istnienie biur projektowych, które tworzyły dogodny warsztat pracy i dawały młodym absolwentom (zwłaszcza kobietom) szansę praktyki, nauki, uzyskania specjalności i realizacji swych ambicji twórczych. Trzecim to znaczna ekspansja (zwłaszcza po 1970 r.) polskich inwestycji na zagraniczne rynki, dzięki czemu całe biura projektowe, pracownie czy choćby liczni pojedynczy architekci projektowali na eksport. I to nawet duże zakłady przemysłowe (dziesiątki) i miasta (Bagdad).
Piaskiem w tryby tej koniunktury były okresowe państwowe akcje oszczędnościowe (przy okazji podam przykłady), oraz konflikty, zawiści czy pazerność, występujące w samym światku architektów. Architekci bowiem to takie plemię, podobnie jak aktorzy, twórcze ale samolubne, wrażliwe, sfrustrowane, skłócone, kierujące się emocjami. Faktycznie, najbardziej ta wewnętrzna destrukcja była (i jak czytam, jest nadal) widoczna przy organizowaniu konkursów architektonicznych.
Natomiast to, że ten piasek sypali urzędnicy, to mit. To znaczy niekiedy sypali, ale głównie byli to urzędnicy-architekci. Zaś "normalni" urzędnicy i władze PRL bardzo słuchali się architektów. Wg mnie nawet za bardzo, ale to inny temat. Piszę wprost - należeli do nich także Bierut (szczególnie), Gomułka, Gierek i Jaruzelski. Ale nie chcę tu robić politycznej agitki. Powiem tylko, że sam doświadczyłem wielekroć, przy opracowywaniu różnych projektów, bardzo uważnego wsłuchiwania się w moje argumenty, potem wsparcia, uznania i pochwał, a nawet przyjaźni, ze strony I sekretarza KW w Krakowie, władz TVP-krakowskiej i warszawskiej, generałów z Krajowej Komendy Straży Pożarnych, CRZZ, w Komitecie Urbanistyki i Architektury, Ministerstwie Budownictwa.



10. - 2.11.2002
RPO
Przygotowałem post dla architekta o projektowaniu komputerowym. Weszłaś wcześniej raczej z negatywną, odmienną niż moja, opinią o komputerach. Mimo to swoją opinię podtrzymuje i poniżej nadaję.
Natomiast co do Twoich uwag o pracy architektów w PRL. Mamy faktycznie różne doświadczenia, miałem w swej pracowni projektantki, niektóre właściwie też mogły by tak napisać jak Ty, ale raczej wspominają ówczesną swą pracę dobrze, a nawet bardzo dobrze. Ja sam zacząłem pracować wcześniej niż Ty, w warunkach bardzo sprzyjających młodemu dobrze wyszkolonemu architekcie, bo już w 1952 i to w Nowej Hucie. Nawiasem mówiąc, to wtedy w zawodzie architekta kobiet jeszcze prawie w ogóle nie było. I faktycznie, dziś to wyraźniej widzę, zrobiłem karierę w swym fachu, można powiedzieć błyskawicznie. I na tym świeczniku architektonicznym, w różnych rolach: inspektora nadzoru, pracownika naukowego IBM, głównego projektanta, kierownika pracowni czy dyrektora inwestycyjnego utrzymywałem się już do końca swej pracy zawodowej. No to piszę i wspominam z mego osobistego punktu widzenia.
Co do wielkiej płyty, to już tu dyskutowaliśmy. To też była moja specjalność i opisałem to szerzej wcześniej. Tu dodam, gwoli brutalnej prawdzie, że WP nie była jakimś tam politycznym wymysłem władz PRL (zaistniała praktyczne w całej Europie), ale konicznością technologiczną, bo tylko dzięki niej możliwe było zwiększenie budowy mieszkań w Polsce z 170 tys. do 3OO tys. rocznie w ostatnich latach 70. Krócej: władza zdecydowała tylko, że ma być 300 tys. mieszkań rocznie, a Wielką Płytę wprowadzili architekci. Mógłbym zestawić ich nazwiska, kto, co i kiedy. Ja byłem wśród nich.

Architekcie
Jawisz się na tym forum jakby sfrustrowany życiem zawodowym (?). Za głównego winowajcę swego pesymizmu oskarżasz bodaj głównie komputerowe projektowanie. A komputer to tylko nowe narzędzie, bardzo zresztą przydatne dla architekta, dziś wprost niezbędne. Ja sam już w 1992 r. korzystałem z własnego programu na maleńkim TIMEX-sie do wizualizacji elewacji i bryły budynku. Jednym kliknięciem dodawałem piętro, zmieniałem konfiguracje dachu, powiększałem balkony, zmieniałem kat widzenia aksonometrii całej bryły budynku. A potem do rzutów, rysowanych na piechotę, dołączałem kolorowe wydruki komputerowych wariacji elewacji i aksonometrię. To działało mocno na inwestora.
Mój syn w Paryżu projektuje już tylko komputerowo, jest w tym specjalistą, nawet prowadził kursy szkoleniowe. Widoki i perspektywy budynków i osiedli, które przesyła mi e-mailami, wyglądają jak zdjęcia z natury, lub niekiedy jak z kolorowej bajki. Co bynajmniej nie przeszkadza, że jest niezłym malarzem, mam dziesiątki jego rysunków oraz akwarelowych i olejnych obrazów. Więc jeśli jesteś malarzem, dobrym rysownikiem, to też możesz to wykorzystać komputerowo, dołączając klientom malunki elewacji itp. do projektu - potrzebne tylko skaner i drukarka kolorowa. Głowa do góry, komputer masz, zainstaluj ArchiCad, zainwestuj w dalszy sprzęt o pokaż inwestorowi jak się jego budynek, czy mieszkanie obraca na monitorze i jak różne zmiany można szybko wprowadzić na jego dodatkowe życzenie. Otworzy gębę i dobrze zapłaci.



11. - 2.11.2002
Architekcie
1.Piszesz, że młodzi adepci architektury już nie widzą, nie mają wyobraźni, a potrafią tylko obsługiwać komputer. No to klops absolutny. Nie ma dobrego architekta bez umiejętności i talentu rysowania oraz bez wrodzonej wyobraźni przestrzennej. Oczywiście, że sam komputer nie wystarczy w projektowaniu. Najpierw szkice-rysunki odręczne bryły, elewacji, rzutów, potem dopiero wykorzystanie komputera do technicznego rozpracowania projektu. A wyobraźnia niezbędna, by widzieć fragmenty w kontekście całości, by podglądać ze wszystkich stron, to co się rysuje i widzieć to, co się dopiero chce zaprojektować. Komputer do tego za krótki. Po Twym poście uważam np., że na uczelni ze dwa pierwsze lata powinien być w ogóle zakaz posiłkowania się komputerem w projektowaniu, na zasadzie, że najpierw należy nauczyć się odręcznego pisania, a potem dopiero korzystania z maszyny do pisania.
Więc zgadzam się z Tobą i RPO, że projekt jest w wyobraźni i na własnoręcznych szkicach, a komputer to jedynie (fantastyczne) narzędzie do jego technicznej, graficznej, kolorowej obróbki. Różnimy się zaś w tym, że ja jestem zaprzysięgłym fanem tej maszyny, zresztą już od 1984 r. Byłem programistą (w języku BASIC-SPECTRUM), opracowałem grubo ponad setkę programów, głównie edukacyjnych, w tym dla szkoły dla głuchoniemych dzieci. Redagowałem i wydawałem przez rok komputerowe czasopismo w nakładzie po 10 tys. egz.

2.Budujesz sobie mit o tym jak zawsze "architekci tyrali, projektując wygodne domy dla władzy" i że nie mieli szans na spełnienie swych ambicji projektowych. Nie powiem, że nie tyrali. Tak dziwnie się działo, że robota poganiała architektów. Ja też, bywało, pracowałem realnie przez tygodnie od 7,00 do 21,00, a czekało cierpliwie już następne zlecenie. Architekci nie mogli spełnić swych ambicji zawodowych? - Fakt, byli tacy, ale to byli przede wszystkim życiowi nieudacznicy, a architektura im w ogóle "nie leżała". Mogę też dla kontrastu podać kilka nazwisk architektów, mających dorobek dziesiątków świetnych obiektów użyteczności publicznej i całe osiedla mieszkaniowe. Ci się na pewno zrealizowali z nawiązką w swych ambicjach. Byli jak się o nich mówiło - milionerami, bo mieli na swym koncie po kilka milionów m3 zaprojektowanej kubatury.

3.Oczywiście, że ograniczenia architektów w ich zapale twórczym zawsze istniały i istnieją dzisiaj tym bardziej. Były nimi i są głównie pieniądze. Lepiej było w Polsce Ludowej, bo praktycznie jedynym poważnym inwestorem było wszechwładne państwo. A jak architekt potrafił i chciał, to sam interesy tego państwa reprezentował wobec "urzędników" wszelkiej maści. Tak było np. z głównymi projektantami Nowej Huty, Tadeuszem Ptaszyckim i Nowych Tych, małżeństwem Wejchertów. Oni mogli i decydowali nieomal o wszystkim, co dotyczyło ich opracowań i ich realizacji. Ja sam też np. zaprojektowałem studio telewizyjne kilkakrotnie większe, niż zlecił mi KRiTV. Szybko przyznali mi rację i "poszli" na wszystko. A dziś w tym studio nagrywane są seriale "Droga do gwiazd", "Ananasy z naszej klasy", "Biesiady krakowskie", jakiś dla dzieci (na eksport), wielkie widowiska rozrywkowe, nagrywano kameralne zdjęcia do filmu "Lista Schindlera", szedł cały Sylwester, korzystają z niego TVP1i 2, TVN5, TVN7. I jeszcze nie jest do końca wykorzystane i ma rezerwy produkcyjne. A wtrącam tu o tym studio dlatego, bo wczoraj TVP1 prezentowała w nim jubileusz 40-lecia Osieckiej z Rodowicz, Grechutą i in.



12. - 5.11.2002
RPO
W PRL zlecenia od inwestorów państwowych i spółdzielczych (98% ?) trafiały do miejscowych branżowych biur projektowych. Np. Orbis zlecał swe krakowskie hotele do Miastoprojektu-Kraków, PGRy z Opolszczyzny zlecały swe chlewnie i osiedla dla pracowników do Biura Wiejskiego we Wrocławiu itd. Do kogo te zlecenia trafiały wewnątrz biura, to zależało od wolnych "mocy przerobowych", ale przede wszystkim od uprawianych specjalizacji danego zespołu projektowego. Np. - ja przez kilka lat robiłem wszystkie szkoły w biurze (ok. 25), niektóre zespoły "tłukły " tylko mieszkaniówkę, a przez kilkanaście lat do mej pracowni trafiały wszystkie nietypowe różności. Ja nazywałem to "śmieciami", które bardzo mi odpowiadały: bazy przemysłowe, pawilony i domy towarowe, strażnice pożarnicze, ośrodki wczasowe, kotłownie osiedlowe, przychodnie, szpital, wytwórnia filmowa. Bo mieliśmy b. dobrych konstruktorów, instalatorów i energetyków. Niekiedy oni byli też głównymi projektantami obok architekta. Rozsypało mi się to bractwo co nieco, gdy najlepsi przeszli na eksport. Jeden konstruktor pojechał na kontrakt do Libii projektować cementownie. Jeden z instalatorów został pełnomocnikiem rządu Nigerii do budowy sieci i zbiorników wodnych w tym kraju. Najlepszy energetyk biurowy budował sieci energetyczne w Nigerii. Wszyscy oni zrobili olbrzymie pieniądze, ale ten ostatni, niestety zmarł na jakąś tropikalną chorobę i wrócił do Polski w metalowej trumnie. Też miałem ofertę projektowania studia TV w Lagos, nie zdecydowałem się jednakże.
Opisuję ten stan starodawny, bo tak mi się wydaje, że obecna mizeria architektów polega głównie na tym, że na Zachodzie koncerny przemysłowe, handlowe, hotelowe mają własne biura projektowe i na zewnątrz projektów dla swych inwestycji nie zlecają. A w Polsce ukatrupiono struktury państwowe kombinatów, zjednoczeń, central, a bynajmniej nie powstały nowe na bazie polskiego kapitału prywatnego, bo tegoż kapitału u nas w ogóle nie ma. Więc inwestują w Polsce tylko zagraniczne koncerny, które same sobie projektują hipermarkety, hotele, centra rozrywkowe, parki wodne, biurowce itd.

Co do Wrocławia - ja jestem Wrocławiakiem- nie było ani jednego nalotu dywanowego na to miasto, bo było poza zasięgiem bombowców alianckich. Miasto zostało zniszczone w czasie ponad 3-miesięcznego oblężenia przez ogień (dosłownie), na skutek ostrzału katiuszami i od bomb zapalających, zrzucanych w czasie conocnych bombardowań przez kukuruźniki rosyjskie. Duże domy towarowe przy Świdnickiej, w Rynku itd. "ocalały", bo były żelbetowe i można je było potem stosunkowo łatwo odbudować.

Powrót do poprzedniej strony