)
Czy Viktor Orban jest szaleńcem popierającym Putina – nowe wcielenie Hitlera? Czy Czesi, Słowacy, a nawet Niemcy i Francuzi wiedzą o wydarzeniach na Ukrainie coś innego niż Polacy?
Najzwyczajniej na to wygląda, bo w gronie państw europejskich tylko Polska wyróżnia się nieprzejednaną wrogością do Rosji i bezwarunkowym poparciem pomajdanowej Ukrainy. Polskie media i politycy poważnie przedstawiają wizję udzielenia Ukrainie militarnej pomocy nawet wysłania na front polskich żołnierzy. Polskich polityków w antyrosyjskiej fobii nie powstrzymuje nawet i to, że polska gospodarka ponosi na skutek tej polityki straty materialne.
Czy Polakom można wmówić dowolną brednię?
Kiedy czasami argument – o stratach materialnych Polski wywołanych polityką antyrosyjską – przebije się przez antyputionowską nagonkę, słyszymy o tym, że obrona Ukrainy jest naszym obowiązkiem bo „dziś Kijów, a jutro Warszawa”. Polscy politycy zarówno ci ze sfer rządowych, a jeszcze bardziej ci z PiS bez cienia wątpliwości podają Polakom taką oto wizję: „Putin zmierza do odbudowy Związku Sowieckiego i zagraża nam militarnie. Zamierza bowiem bez wątpienia zająć najpierw Ukrainę, a potem Armia Rosyjska wkroczy do Polski”.
Takie wypowiedzi kształtują opinie Polaków i – co więcej – poglądy takie brane są na serio. Nikt nie wyśmiewa ani polityka, ani generała, ani w konsekwencji dziennikarza wypowiadającego się w ten sposób. Tymczasem tego rodzaju wypowiedzi kompromitują ich autorów. Jak miałaby bowiem wyglądać rosyjska agresja? Pod jakim hasłem się odbywać, którędy te ruskie czołgi miałyby do Polski wkraczać? Przez Przemyśl, desantem przez Królewiec? A najważniejsze – jaki do licha – Rosja miałaby w takiej awanturze interes? Po co Rosja miałaby militarnie podbijać Polskę? Co tu miałoby być dla Rosji tak wartościowe, żeby trzeba było wysyłać czołgi?
Oczywiście wojna zawsze jest możliwa, ale zawsze wywołują ja określone, konkretne przyczyny. Łatwo je zidentyfikować zarówno teoretycznie jak i w konkretnej rzeczywistości historycznej. W słynnej maksymie Clausewitza – „Wojna jest kontynuacją polityki innymi środkami”. W Europie wojna powszechna – a w taką bez wątpienia przerodziłby się rosyjski atak na Polskę – jest praktycznie niemożliwa. Przekreśliły tę możliwość nie tylko doświadczenia dwóch krwawych wojen światowych wywołanych w Europie, ale zmiana parametrów geopolitycznych, w jakich dziś państwa europejskie prowadzą swoje interesy.
Przede wszystkim do całkowicie drugorzędnej kategorii przeszła kategoria: „terytorium”. Niemcom nie zależy dziś na przyłączaniu Alzacji czy Szlezwiku-Holszytna, nie muszą też targować się z Polską o Śląsk. W zjednoczonej Europie i zglobalizowanym świecie interesy zarówno firm danego państwa, jak i pojedynczych obywateli mogą być znakomicie realizowane bez znaczenia do kogo należy dany region. Koncern Volkswagena bynajmniej nie musi się przejmować czy Września należy dziś do takiego czy innego państwa. Właśnie polski rząd wspiera inwestycje Volkswagena we Wrześni kwotą ponad 100 mln zł. Wszystko to osiągnięto drogą pokojową. Kiedy we Wrześni pogorszą się warunki ekonomiczne, Volkswagen przeniesie swoją fabrykę do Kaliningradu i wcale nie będzie do tego potrzebny „Fall Barbarossa”.
Z przykładu Wrześni i Volkswagena widać, Polska jako państwo ma już bardzo niewiele atrakcji dla inwestora i musi go przekupywać dotacjami, a co dopiero mówić o korzyściach ewentualnego agresora. Co mieliby tu u licha zdobywać Rosjanie swoimi czołgami? Dwudziestoprocentowe bezrobocie, obce ubezpieczalnie i banki czy zrujnowane stocznie? Terytorium natomiast swojego mają Rosjanie dosyć i raczej nie wiedzą co z nim zrobić.
Nadaję mojemu wywodowi nieco żartobliwy ton, bo doprawdy trudno słuchać totalnych bzdur wygłaszanych przez rzekomych polityków czy ekspertów. Nie ma bowiem w Polsce niczego co mogłoby być celem rosyjskiej polityki, a więc co mogłoby stanowić powód do wojennej awantury. A koszty byłyby oczywiście dla Rosji katastrofalne. Pozostaje jedynie jakiś powód irracjonalny, psychika Putina, która rzekomo każe mu zmierzać do militarnej odbudowy imperium, ale to w zderzeniu z oceną skutecznej i chłodnej polityki prezydenta Federacji Rosyjskiej – ewidentna brednia. Ciekawe, że te same media przypisujące Putinowi taki irracjonalny zamiar,
jednym tchem rozpisują się o rzekomym majątku Putina sięgającym miliardów dolarów. Osobiście w te rewelacje nie wierzę, ale skoro Putin takiego majątku dorobił się w warunkach pokoju, to po cholerę wdawałby się w awanturę wojenną?
Skąd zatem bierze się ten rusofobiczny przekaz powszechnie lejący się na widzów z telewizora? Nieliczne głosy rozsądku, jak choćby prof. Anny Raźny czy prof. Bronisława Łagowskiego są zagłuszane beczeniem orwellowskiego stada zapełniającego media i salony Rzeczpospolitej. Moim zdaniem histeryczna propaganda antyrosyjska jest potrzebna polskim elitom, które „przykrywają” w ten sposób swoją porażkę. To jest swoista „ruska choroba” polskich polityków. (Nie mylić z chorobą francuską).
Antyrosyjska ideologia polskich elit
Polska polityczna „elita”, na czele z braćmi Kaczyńskimi, z antyrosyjskości uczyniła swój znak firmowy. I ta antyrosyjskość nie ma żadnego związku z rzeczywistością. W kraju, w którym wszystkie banki należą już do zachodnich koncernów, w którym przemysł został albo zlikwidowany, albo przejęty także przez zachodnie firmy, w którym 100% wysokonakładowej prasy należy do zachodnich koncernów, a polityczno-militarne uzależnienie od Stanów Zjednoczonych jest wręcz wzorcowe słyszymy wciąż o „rosyjskim zagrożeniu”. „Ruskich serwerach”, „ruskich agentach” itd. itp.
Antyrosyjskość PiS-u, a za nim i polityków PO ma zatem wyraźnie charakter ideologii. Jest to „sąd uprzedni”, do którego potem dopiero dobiera się fakty. Dobiera, a raczej wybiera. Te które nie pasują do obrazu ukrywa i odrzuca. Dawno już nie ma sowieckiego imperium, Polskę od Rosji dzielą niepodległe państwa jak Białoruś, bez której udziału w sposób oczywisty żadna militarna akcja przeciwko Polsce, (ale też i przeciwko Rosji z naszego terytorium) nie jest możliwa. Rosja nie ma żadnego interesu żeby w ogóle myśleć o wojnie z Polską. A nasze elity wciąż straszą wojną. W tej sytuacji każdy konflikt, który wybucha na obrzeżach Rosji jest w Polsce przyjmowany jako kolejny fakt potwierdzający wcześniej przyjęte założenia,
że Rosja przystąpiła do odbudowy ZSRR i „Dziś Tblisi, a jutro Warszawa.” I nie jest ważne, że w 2008 r. to akurat Gruzini zaatakowali Osetię i stacjonujące w niej pokojowe siły rosyjskie wywołując wojnę. Niedawno słyszałem jak pisowski kandydat na prezydenta mówił o rosyjskim ataku na Gruzję. Wystarczy odpalić wikipedię, żeby poczytać jak było, ale jeśli fakty nie zgadzają się z ideologią, tym gorzej dla faktów.
Przyjęte z góry założenie o rosyjskim zagrożeniu jest oparte na stereotypach a nie na faktach. Ale jest wygodne i wpisuje się w retorykę polskich polityków, którzy nie poradzili sobie z własnym państwem, nie są w stanie prowadzić samodzielnej polityki zagranicznej ani wewnętrznej. Muszą zatem szukać popularności w popisywaniu się przed społeczeństwem odpieraniem nie istniejącego zagrożenia ze strony Rosji. Jest to klasyczna metoda „zarządzania strachem” i stosowali ją wszyscy szamani strasząc prymitywnych murzynów urokami rzucanymi przez złe m’zimu. W naszym przypadku „złe m’zimu” to oczywiście „Putin”, którego nazwisko polski dziennikarz ma obowiązek wymawiać z pogardą i ironią.
Antyrosyjskość polskich elit jest też wygodna dla Stanów Zjednoczonych na tym etapie prowadzących z Rosją geopolityczną rozgrywkę o wpływy na Bliskim Wschodzie. W tym wrażliwym regionie tylko Rosja była w stanie pokrzyżować np. planowany przez USA atak na Syrię. Trzeba więc Rosję zaszachować i właśnie obserwujemy jak Amerykanie to robią za pomocą Ukrainy i… Polski.
Czego Polska na Ukrainie nie widzi
Zaraz na początku ubiegłorocznych wydarzeń, polskie media i politycy jednoznacznie opowiedzieli się po stronie demonstrantów z Majdanu, a to dlatego że demonstracje skierowane były przeciwko prorosyjskiemu prezydentowi Janukowyczowi. A wiadomo jak coś jest prorosyjskie, to polska elita, toczona antyrosyjską chorobą musi być przeciwko temu. Dziwne, że jeszcze wolno słuchać Czajkowskiego.
Polskie media skrupulatnie pomijały fakt, że Janukowycz jest legalnie wybrany, że do wyborów zostało bardzo niewiele czasu, a także że po stronie demonstrantów opowiada się duża część skorumpowanych oligarchów i wygląda, że raczej chodzi o rozgrywkę w obozie władzy, która żadnej poprawy narodowi ukraińskiemu nie przyniesie.
Polskie media wybitnie stronniczo przedstawiały wydarzenia, zupełnie np. nie komentując faktu, że stroną agresywną byli demonstranci, nie policja. Do anegdoty przeszły słynne „obronne koktajle Mołotowa” – dziennikarki Marii Stepan, które przed kamerami polskiej telewizji przygotowywali rewolucjoniści. Polskie media starannie pomijały także udział w rewolucji skrajnie nacjonalistycznych ugrupowań „Prawego Sektora”, wielbicieli Bandery, OUN i UPA. Tymczasem wpływ skrajnych nacjonalistów gloryfikujących SS-Galizien nie daje się sprowadzić tylko do ich stosunkowo niewielkiej reprezentacji we władzach.
Ważne jest, że powszechnie obserwowanym zjawiskiem jest odrodzenie ukraińskiego nacjonalizmu, do którego odwołują się nawet wczorajsi umiarkowani politycy. Logika wydarzeń jest podobna do tej po 2004 r., tylko wojna domowa nadaje jej jeszcze ostrzejszy wymiar. I z polskiej perspektywy nie widać np. ochotniczych batalionów Azow i OUN walczących przeciwko powstańcom i ostrzeliwujących ludność cywilną Donbasu.
Polscy politycy, a za nimi i media nie stawiają także pytania o odpowiedzialność władz w Kijowie za rozpętanie wojny domowej. Tymczasem takie pytania są zasadne. Ukraina ma zróżnicowany skład etniczny, wschód tego kraju mówi w większości po rosyjsku, a tymczasem nowe władze, zdominowane przez nacjonalistów wywodzących się z Zachodniej Ukrainy, dwa dni po obaleniu Janukowycza zniosły ustawę o równouprawnieniu języka rosyjskiego, co było jedną z przyczyn buntu Donbasu. Potem, kiedy Donieck urządził własny „majdan” domagając się autonomii, Kijów nie podjął negocjacji i odpowiedział siłą wysyłając armię do stłumienia „buntu terrorystów”.
Nie jest więc tak, że powstańcy z Donbasu – uporczywie nazywani przez polskie media „separatystami” – nie mają za sobą argumentów, a ich bunt jest jedynie wynikiem rosyjskiej interwencji. Z pewnością Rosja wspiera ich materialnie (w tym bronią), ale to jeszcze nie jest „rosyjska agresja”. USA także wspierały niegdyś bronią afgańskich powstańców, teraz wspierają bojowników w Syrii. Czy ktoś w Polsce powie o „amerykańskiej agresji na Syrię”? Nawet nie o to chodzi, że nikt z mainstreamu się nie odważy. Takie stwierdzenie byłoby nieprawdziwe.
Pomimo zarzucania Rosji agresji, Ukraina nie zerwała dotąd stosunków dyplomatycznych. Nie przedstawiła wiarygodnych dowodów, że po stronie powstańców walczą regularne rosyjskie oddziały. Dopóki tego Ukraińcy nie uczynią, stwierdzenia o rosyjskiej agresji i armii rosyjskiej należy traktować jak zwyczajna propagandę Kijowa. Propagandę, którą jednak Polacy przyjmują bez żadnego krytycyzmu.
Polskie media dopiero w ostatnich kilku dniach, po zawarciu mińskiego porozumienia, nieco zmieniły ton i zaczęły pokazywać reportaże z drugiej strony frontu, w tym wywiady z dowódcami separatystów. Jest to jednak bardzo nikły przekaz w porównaniu z dominującą narracją, w której jeśli gdzieś zbombardowano szpital, to na pewno zrobili to separatyści.
Tymczasem rosyjska telewizja pokazuje widoki kompletnie zrujnowanych dzielnic Doniecka, Kramatorska i innych miast, które atakowane były przez ukraińską armię. Rosyjska telewizja niewątpliwie sympatyzuje z powstańcami i jest zapewne nieobiektywna. A polska telewizja jest? Jeśli tak, to dlaczego w niej nie zobaczymy nadanego przez brytyjską BBC wywiadu ze snajperem, z którego wypowiedzi wyraźnie wynika, że rok temu na majdanie strzelał wynajęty przez stronę demonstrantów, nie przez Janukowycza. Potwierdza to wypowiedź estońskiego ministra spraw zagranicznych, sprzed roku, który mówił to samo. Jeśli polska telewizja jest obiektywna, to dlaczego nie poinformowała swoich widzów o tych faktach?
A co ze sprawą holenderskiego boeinga? Kto go w końcu strącił? Dlaczego dotąd ta sprawa nie jest wyjaśniona? Albo z brutalnie pomordowanymi ludźmi w budynku związków zawodowych w Odessie w ub. roku? Zostali spaleni żywcem w ramach „operacji antyterrorystycznej” prowadzonej przez ukraińską armię. Dlaczego w polskich mediach milczy się na ten temat?
Można tak ciągnąć listę faktów, opinii i wydarzeń, których polskie media, ani politycy nie chcą zauważyć. Ich ilość świadczy o tym wyraźnie, że nie mamy w Polsce obiektywnej informacji, a przekaz medialny dostosowany został do z góry przyjętej antyrosyjskiej ideologii. Tylko że tak sformatowany przekaz medialny i taka polityka nie mogą być skuteczne. Prowadzą do błędnych, zupełnie nieracjonalnych wyborów.
Polska ośmiesza się i marginalizuje
Znaleźliśmy się w kompromitującej sytuacji, w której bardziej zabiegamy o ukraińskie interesy niż sami Ukraińcy gotowi są to czynić. W której nie potrafimy dokonać najprostszej analizy wydarzeń, ani przewidzieć ich przebiegu. Tymczasem jasne jest dziś, że Ukraina wojnę przegrała. Po ogłoszeniu mobilizacji przez rząd w Kijowie 60% poborowych przedstawiło zaświadczenia o niezdolności do służby. Powstańcy triumfalnie odbijają kolejne miasta.
Jest oczywiste dla każdego obserwatora, że Niemcy i Francja już zaakceptowały podział Ukrainy. Zaakceptuje te fakty sama Ukraina, bo realnie te terytoria straciła i nie ma szans na ich odzyskanie. Nie widzę powodu, dla którego Polska miałby w tej sprawie być bardziej zaangażowana niż Niemcy, Francja, Węgry a nawet sama Ukraina? Na skutek choroby „antyrosyjskości” ponosimy wymierne gospodarcze i polityczne straty. Zostajemy coraz bardziej wyizolowani i śmieszni wśród narodów i państw, które bez ideologicznych okularów potrafią po prostu realnie oceniać rzeczywistość. I dbać o swoje interesy.