Od polityki międzynarodowej rządów trzeba odróżnić politykę międzynarodową prywatnych ośrodków wpływu, grup nacisku, stowarzyszeń i fundacji motywowanych ideologicznie lub ekonomicznie. Jest to szczególnie ważne, gdy chodzi o Stany Zjednoczone. W żadnym innym mocarstwie ugrupowania prywatne nie zdobyły sobie takiej siły oddziaływania na zewnątrz. Powieść Vladimira Volkoffa "Spisek" - bardzo radzę przeczytać - opisuje na licencji literackiej działanie takiego prywatnego stowarzyszenia. Nie dostrzegam dwutorowości polityki amerykańskiej w stosunku do Polski, może jestem źle poinformowany, z innych powodów warto się tym zainteresować. Terenów działania tych pozarządowych podmiotów trzeba szukać poza naszymi granicami, ale niedaleko.
Nie ma dowodów ani poszlak na to, żeby rządy Stanów Zjednoczonych miały jakieś bezspornie złe zamiary w stosunku Rosji. Wystarcza im działanie na rzecz utrzymania regionalnego rywala w stanie osłabienia, w jakie popadł z własnej winy. Były już żeński sekretarz stanu gniewał się, że w Rosji nie ma demokracji, ale tak jak jej poprzednicy i następcy, nie chciałby aż takiej demokracji, której nie dałoby się odróżnić od smuty. Prywatne amerykańskie podmioty polityki zagranicznej mają ambitniejsze cele i śmielej sobie poczynają. Ewentualna smuta ich nie zasmuca. Urabiają w sposób niemalże naukowy odrażający wizerunek prezydenta Rosji, widząc w Putinie przeszkodę dla procesu demokratyzacyjnego.
Ten wizerunek ma być zarazem diabolizujący i ośmieszający, co choć sprzeczne, da się zrobić. Widać konsekwentne dążenie piarowców do odjęcia Putinowi aury męża stanu odnoszącego sukcesy i dokładanie do jego wizerunku coraz to nowych rysów kryminalisty. (Dziennikarkę Politowską zabito w dniu jego urodzin, co jest - w tej logice - wyraźną wskazówką, że zrobiono to na jego rozkaz). Głosi się, że Rosja byłaby od razu przyjaźniej przez Zachód traktowana, gdyby na Kremlu nie było Putina, licząc na to, że wszyscy już zapomnieli, iż najbardziej nieprzyjazne wobec Rosji posunięcia Zachodu miały miejsce w czasie prezydentury Jelcyna. Gdybym był Rosjaninem, zastanawiałbym się, czy amerykańska polityka prywatna nie przeciągnie kiedyś na swoją stronę polityki rządowej i czy Rosji nie jest pisana demokracja na wzór iracki lub libijski z odpowiednim potraktowaniem prezydenta, który wtedy będzie rządził. Oczywiście, nie będzie to już Putin, lecz inny "kryminalista".
Pisałem kiedyś na tym miejscu o politologicznych próbach zdefiniowania natury amerykańskiej potęgi: jest to imperium czy inne stworzenie? Ciekawą, jednoznaczną odpowiedź na to pytanie daje amerykański pisarz polityczny Robert D. Kaplan. Nie mylić go z innym Robertem Kaplanem, tamten jest z Marsa, a ten trochę z Marsa, a trochę z Wenus. I bardziej od tamtego kulturalny. Nie jest to autor w Polsce nieznany. Kilka lat temu w wydawnictwie "Sprawy Polityczne" wyszła jego książka "Polityka wojowników. Dlaczego przywództwo potrzebuje pogańskich wartości". W artykule "Imperium waszyngtońskie" ("Rzeczpospolita", 23.11.2012) pokazuje, jak amerykańska wiara w prawa człowieka i demokrację pobudza dążenia imperialne i skłania do wysyłania wojsk do różnych krajów na wszystkich kontynentach i do ciągle ponawianych działań zbrojnych. Pisząc o amerykańskiej "klasie imperialnej", autor ujął mnie tym, że nie powtarza oklepanego i tylko w małym stopniu prawdziwego frazesu o kompleksie przemysłowo-militarnym. Gdzie indziej widzi źródło podniet dla amerykańskiej ekspansywności wojskowej. "Czym jest klasa imperialna - pyta Kaplan - i jakie ma poglądy? To duża grupa ludzi posiadająca głęboko ugruntowane poczucie misji imperialnej, których interesy zawodowe są powiązane z powodzeniem tej misji. Zaliczają się do niej dziennikarze i eksperci polityczni z think tanków, którzy kolektywnie definiują ramy debaty pomiędzy elitami w korytarzu medialnym wiodącym z Bostonu do Waszyngtonu. A definiując tę debatę, kształtują oni opinie w dziedzinie polityki zagranicznej, którymi bombardowana jest każda administracja. Do klasy tej należą ludzie zamożni i na ogół wykształceni w najlepszych szkołach (...). W połowie XX wieku w Waszyngtonie było zaledwie kilka think tanków, teraz jest ich tam bez liku. Gdy chodzi o media, stanowią one obecnie samoistny ośrodek władzy obejmujący zarówno liberalnych internacjonalistów jak i neokonserwatystów, a i jedni, i drudzy popierali w przeszłości wykorzystywanie amerykańskich wojsk do narzucania amerykańskich wartości".
Prezydent Władimir Putin stanowczo ogłosił, że kto bierze pieniądze z zagranicy, nie może być politykiem w Rosji. Można to uznać za pobożne życzenie. W rzeczywistości przyszłość Rosji zależy w pewnym stopniu od tego, jakie czynniki będą miały większy wpływ na amerykańską politykę: realiści w rodzaju Henry Kissingera (nie brak im oparcia w strukturach władzy), czy idealiści z klasy imperialnej. (W rzeczywistości te wpływy będą się w zmiennym stopniu nawzajem ograniczać lub wzmacniać). Kłopot z idealistami polega na tym, że poglądy oderwane od rzeczywistości już z tego tylko powodu, że są oderwane, sprowadzają najczęściej jakieś nieszczęście. Ustrój w danym państwie zależy między innymi od tego, co ono ma u swoich granic. Stany Zjednoczone od wschodu i od zachodu są oblane wielkimi oceanami, na południu graniczą ze słabym i niewrogim Meksykiem, na północy ze swoim nieomal przedłużeniem - słabą i przyjazną Kanadą. Idealiści chcą, aby taki sam liberalny ustrój miała Rosja, mająca na wschodzie, zachodzie i południu kraje nieprzyjazne lub wrogie. Nie podoba mi się u Rosjan ich militarystyczna wyobraźnia, ale jaką można mieć w kraju o takim położeniu geopolitycznym
Imperialne panowanie nie musi być nieszczęściem dla opanowanych krajów. Gdy minie akcja zbrojna i szef zajętego państwa zostanie powieszony, jak w Iraku, lub wydany motłochowi na rozszarpanie, jak w Libii, ludzie pod amerykańskim panowaniem mogą ułożyć sobie życie całkiem znośnie, niekiedy lepiej niż przedtem. I co najważniejsze, będą mogli co cztery lata głosować na taką lub inną partię.