Najgorszy pokój jest lepszy od najlepszej wojny.
Czytam wiele bardzo krytycznych opracowań o stanie spraw naszego globu i ludzkości, o ociepleniu i złym stanie środowiska, o rozrastającej się pladze bezrobocia, o rosnącym z roku na rok rozwarstwieniu dochodów i skrajnej nędzy miliarda naszych braci. Reakcje rządów i organizacji międzynarodowych są niewspółmiernie słabe wobec narastających zagrożeń. Ostrzegawcze głosy profesorów uniwersytetów zagłusza jazgot mediów, kierujących naszą uwagę w coraz to inną stronę. Wielu autorów kończy swoje wywody ostrzeżeniem, że jeśli nadal będziemy stosowali pasywną taktykę BAU1 (business as usual, czyli wszystko w porządku), czeka nas katastrofa, a nawet kolejna zawierucha wojenna o globalnym wymiarze. To nie jest przepowiednia ani proroctwo, to jest prognoza. Nie każda katastrofa jest wojną, ale każda wojna jest katastrofą. Cechą charakterystyczną wymienionych analiz jest koncentracja na zagrożeniach związanych z brakiem surowców, zanieczyszczeniem środowiska czy kryzysem produkcji żywności. Pomijają one zwykle zagrożenia polityczne. Autorzy zdają sobie sprawę z niebezpieczeństwa wojen o dostęp do surowców, jednak milcząco zakładają, że politycy nie sięgną po narzędzie wojny z obawy przed groźbą zniszczenia naszej cywilizacji. To założenie jest poniekąd słuszne, ale tylko poniekąd. Jądro ciemności, „Gazeta Wyborcza”, 3.01.2015.
Barbarzyńcy to my
Znana nam historia to spis konfliktów politycznych, bardzo często, a nawet prawie zawsze prowadzących do wojen, wszak – jak twierdził Clausewitz – „wojna jest jedynie kontynuacją polityki innymi środkami”, a pokój to nic innego niż „zawieszenie broni między dwiema wojnami”. W jednobiegunowym świecie powstałym po zakończeniu zimnej wojny „koniec historii” miał także oznaczać koniec wojen. To błędna konkluzja. Łatwo zauważyć, że państwa nadal posługują się wojną z łatwością graniczącą z lekkomyślnością. Ta łatwość jest szczególnie wyraźnie widoczna, gdy przychodzi zaatakować słabszego. W znakomitym artykule „Jądro ciemności” (GW 03.01.2015 Roman Kuźniar stwierdza: „Zachód angażuje się w konflikty arogancko, uparcie i zaciekle. Jest w stanie doprowadzić do ogromnych strat, byle dowieść swojej racji”. W dowodzie tego stwierdzenia autor analizuje skutki pięciu „zachodnich interwencji”, z których trzy, w Iraku, Syrii i Libii, skończyły się (a właściwie jeszcze się nie skończyły) katastrofą humanitarną dotykającą dziesiątki milionów ludzi. Aby dopełnić obrazu nieszczęścia, dodajmy do wymienionych krajów okupowany Zachodni Brzeg i niszczoną co pewien czas bombardowaniami Strefę Gazy. Mój kraj jest członkiem tego Zachodu, dlatego wina i hańba wymienionych interwencji spływa w części i na mnie.
Zachód, twórca współczesnej cywilizacji i nauki, przestrzeń uniwersytetów i myślicieli, strażnik wzorców i standardów demokracji, staje się w oczach narodów zamieszkujących Bliski Wschód nosicielem nieszczęść i zagłady. Barbarzyńskie akty terroryzmu w naszych krajach kwitujemy milionowymi manifestacjami sprzeciwu, a w oczach milionów mieszkańców Bliskiego Wschodu barbarzyńcy to my. Potomkowie mistrzów dyplomacji, von Metternicha i Talleyranda, widocznie stracili umiejętność rozwiązywania konfliktów inaczej, niż wysyłając żołnierzy i samoloty. Potem łapiemy się za głowę, że wojna niczego nie rozwiązała, przeciwnie – lista problemów do rozwiązania wydłużyła się. Oczywiście wina nie rozkłada się równo, niech każdy zrobi różnicowanie dla siebie, ja to zrobiłem.
Niech zadrży wróg
Minął rok od wybuchu na Ukrainie kolejnego konfliktu. Odessa, Krym i Donieck to kolejne miejsca wojny i śmierci. Pojawia się pogląd, że zajmując Krym, Rosja przerwała okres błogiego postzimnowojennego pokoju. To pogląd fałszywy, wymienione „zachodnie interwencje” to już XXI w., a wcześniej mieliśmy wojny jugosłowiańskie, rzezie w Afryce i kilka innych konfliktów. Nie było okresu postzimnowojennego pokoju. Konfliktu na Ukrainie nie można opisać w kilku zdaniach, więc tylko trzy różnej wagi komentarze.
O ile mi wiadomo, zajęciu Krymu nie towarzyszyły walki i ofiary. Uczestnicy wojny o Irak i o Libię niech porównają to z rezultatami swoich działań.
Wojna w Donbasie to kolejna katastrofa humanitarna, tysiące zabitych, ponad milion uchodźców, 2 mln ludzi bez dachu nad głową. Wiele osób mówi Ukraińcom, że tej wojny nie da się wygrać, że trzeba znaleźć kompromisowe rozwiązanie. Jednak inni chętnie wyślą/wysyłają broń i amunicję, przeszkolą ludzi, zachęcając władzę w Kijowie do rewanżu, do „odegrania się”: zobaczycie, trzecia runda będzie wasza. Można powiedzieć tym w Kijowie: nie słuchajcie ich, to nie są wasi przyjaciele, to są wrogowie Rosji.
W moim kraju – a to za sprawą Ukrainy – pachnie wojną, mówią o niej wszyscy, a nawet do tej wojny się przygotowują. Dziennikarki telewizyjne nerwowo pytają każdego, czy wojna jest nieunikniona, czy może już w tym roku, czy Warszawa zostanie zaatakowana bombą atomową, jeśli po Ukrainie Polska, to kto następny? Wspaniale prezentują się nasi generałowie, ci emerytowani i ci pełniący funkcje. Nareszcie są ważni, nareszcie są zapraszani do telewizji, z nimi wiąże się nasza nadzieja na przetrwanie. Trzeba powiedzieć, że starają się nas uspokoić. „Economist” napisał, że na wypadek okupacji przygotowujemy partyzantkę. Ale nie poprzestaniemy na tym. Mieliśmy plan budowy obrony przeciwrakietowej, jednak zamiast (a może obok) zbudujemy/zakupimy siły odstraszania. Łodzie podwodne z rakietami samosterującymi średniego zasięgu. Niech wróg (wiemy, kto to taki) zadrży, nim przyjdzie mu do głowy myśl, by nas zaatakować. Będziemy znowu potęgą/mocarstwem Środkowej Europy, z którym trzeba się liczyć. Zdumiewający pokaz naiwności, pychy i głupoty.
Co się z nami dzieje?
Stoimy przed wyborem dróg rozwoju. To prawda, że chcemy w rodzinie narodów poprawić swoją wątłą pozycję, musimy więc podjąć decyzję (jaką?), ponieść wydatki. I oto będąc w rozterce, trafiamy na szansę a nawet konieczność bycia mocarstwem, wystarczy wydać te 2% PKB, na co pozwala konstytucja. Sojusznicy nam podpowiedzą, co kupić. Czekam, kto pierwszy powie, że należy się nam broń atomowa, że tylko wtedy będziemy bezpieczni. Nawet nie można z tym polemizować, może niech opadną emocje.
Przeżyłem ostatnią wojnę jako dziecko, mam ją w pamięci, jestem pacyfistą. Z ludzi przygotowujących się do nowej wojny mogę kpić, nie umiem polemizować z ich argumentacją. Podzielam pogląd burmistrza Kijowa, że najgorszy pokój jest lepszy od najlepszej wojny, tak też mówił mój ojciec. Do niedawna uważałem, że wszyscy wokół mnie zgadzają się z tym poglądem, ale teraz widzę, że nie wszyscy.
Można uniknąć skutków globalnych zagrożeń, jeśli podejmiemy wspólne działania. Wielu z nas patrzy z rozpaczą, jak zanika na naszej planecie zdolność porozumienia się na fundamencie kompromisu i wzajemnych ustępstw. Nasza historia, historia wojen, dowodzi, że zdolność zażegnania konfliktów nigdy nie była naszą silną stroną. Po straszliwych skutkach II wojny światowej prawie wszyscy mówiliśmy „nigdy więcej”. A jaką historię piszemy? Konflikty Bliskiego Wschodu, które sami w dużej części wytworzyliśmy, chcemy teraz rozwiązać nalotami i dronami, nic innego nie przychodzi nam do głowy. Konflikt na Ukrainie chcemy rozwiązać dostawami broni, a starania kanclerz Merkel i prezydenta Hollande’a nazywamy nowym Monachium. Czy my, ludzie, nie umiemy żyć bez wojny? Co się z nami dzieje? Czy prawdą jest, że jeśli Bóg chce kogoś pokarać, to mu odbiera rozum? To może ten przypadek.
Autor jest emerytowanym profesorem Politechniki Warszawskiej