ZYGMUNT BAUMAN
Czy przyszłość ma lewicę?

Co powiem, będzie heretyckie; nawiasem mówiąc, wolę herezję od ortodoksji, bo historia jest cmentarzyskiem ortodoksji, a dzisiejsze herezje jeszcze na wyniesienie do rangi ortodoksji czekają...
Chciałbym zastanowić się nad tym, co się właściwie z lewicą stało. Dlaczego znalazła się w tak głębokim kryzysie i jakie są szanse, że się stamtąd wydostanie. Tych kilka nieuporządkowanych refleksji to także spełnienie pewnego mojego marzenia: mówienia o tych sprawach w środowisku, które ciągle jeszcze trwa w trosce o te co mniej apetyczne, wołające o pilną i nieustającą naprawę, cechy świata – w trosce, jaka sprowadziła poniektórych do „Kuźnicy” 40 lat temu.
To prawda, że spada liczba ludzi, którzy na pytania ankieterów odpowiadają, że mają poglądy lewicowe. Nie jest to jednak najważniejszy aspekt kryzysu. Są i inne, o wiele poważniejsze. W jednym zdaniu zawarł je parę lat temu ówczesny kanclerz Niemiec Gerhard Schröder. Stwierdził on, iż nieprawdą jest, jakoby istniała „ekonomika kapitalistyczna” i „socjalistyczna”, i że, jego zdaniem, istnieje jeno ekonomika dobra albo zła. Taka opinia wyraża pogląd, że w gruncie rzeczy lewica nie ma już światu nic od siebie do zakomunikowania poza tym, że chce uczyć się od ich głosicieli zasad kapitalistycznego rynku, by wcielać je w życie sprawniej i gorliwiej, niż to czynili ich projektanci i dotychczasowi praktycy.
W tym samym mniej więcej czasie, a dokładnie 9 czerwca 2009 r., José Saramago, wielki człowiek, wybitny portugalski pisarz, zanotował w swoim dzienniku, że „ruch, który w przeszłości reprezentował jedne z największych nadziei ludzkości, z czasem stracił rolę, jaką dotąd odgrywał”. I podsumowuje tę swoją obserwację zdaniem, że ów ruch „sprzedał się prawicy”! To gorzkie stwierdzenie, bo przecież nie idzie tu o jakieś doraźne zmiany kursu politycznego czy o zmianę poglądów któregoś z intelektualnych autorytetów, ale o coś znacznie poważniejszego.
Gdy nam coś w praktykach ruchu się nie podoba, naszym pierwszym odruchem jest żądanie zmiany jego przywódców. Obserwuję takie rozważania choćby obecnie w polskiej prasie: kto z pretendentów do lewicowego przywództwa ma większe szanse albo czy pomaszerują 1 maja razem czy osobno... Ba, gdyby sprawy były tak proste i łatwo było z zapaści się wykaraskać. Niestety, są i tak głębokie przyczyny zapaści, jakich kadryl na szczycie sam przez się nie sięgnie.
Próbę odpowiedzi na pytanie, co stało się z lewicą w szerokiej, globalnej skali, chciałbym przedstawić w kilku punktach.
Pierwszy z nich to refleksja na temat konsekwencji zniknięcia komunizmu z areny politycznej. Praktycznie od końca XIX w. to komunizm ustalał porządek dzienny dla reszty politycznego świata. Komunizm był punktem odniesienia, na który z nadzieją lub niepokojem, ufnie lub podejrzliwie reszta świata spoglądała, z tego, co zobaczyła, wyciągając wnioski, co jej robić należy. To właśnie komunizm narzucił reszcie świata podjęcie, z entuzjazmem czy bez niego, takich zadań jak walka z niedolą, upokorzeniem i upośledzeniem ludzkim, jak właściwa rekompensata za rolę klasy robotniczej w procesie tworzenia ludzkich bogactw, jak problemy społecznej równości i sprawiedliwości, prawa do edukacji dla wszystkich, powszechnego prawa do opieki zdrowotnej, bezpiecznej starości czy ubezpieczenia społecznego na wypadek poniesionej indywidualnie życiowej klęski.
Wielki to był „porządek dnia” i o jego wadze nie decydowały tylko siła militarna systemu czy istnienie granic najeżonych rakietami. Już znacznie wcześniej, od chwili, gdy „widmo komunizmu” zaczęło krążyć nad Europą, świat musiał się z lewicą liczyć i robić wszystko, by zmierzyć się z ową alternatywą, poczytując ją za śmiertelne dla siebie niebezpieczeństwo.
I trzeba przyznać, że owa „reszta świata” robiła to z większym powodzeniem niż komunizm sam! Wprowadzenie praw fabrycznych, polepszenie bytu robotników, podniesienie standardu życia, zalegalizowanie organizacji robotniczej samoobrony, ruchów społecznych powodowanych owymi socjalistycznymi pragnieniami, to wszystko miało na celu zmniejszenie groźby przewrotu komunistycznego, której spełnienia nagminnie się w przeciwnym wypadku na Zachodzie spodziewano. W rezultacie (jak to ujął ostatnio Roberto Toscano, włoski socjolog polityczny, który spędził większość życia jako dyplomata – był m.in. ambasadorem w Iranie w czasie najgorętszych wydarzeń rewolucyjnych, a teraz wykłada w Madrycie) komunizm był bardzo dobrą rzeczą dla wszystkich ludzi, z wyjątkiem tych, którzy mieli pecha żyć w jego systemie...
Tak czy inaczej, to właśnie komunizm wyznaczał porządek dzienny przemian społecznych na świecie. Dziś sytuacja się odwróciła o 180 stopni i cała energia tego, co jeszcze z lewicy zostało, skupiona jest na tym, by udowodnić, że zrobi to samo co prawica, wyzbywając się jedno za drugim zadań, do jakich istnienie komunizmu ją zmuszało – tyle że zrobi to sprawniej... Własnego programu lewica nie ma albo tyle go ma, co kot napłakał: sprowadza się on do garstki haseł obliczonych na zażegnanie bieżącego kryzysu i wygranie najbliższych wyborów. O budowie alternatywy dla schorzałego i nieprzyjaznego ludziom systemu społecznego nie ma mowy.
Druga sprawa, która uderzyła lewicę bardzo poważnie, to zjawisko ogólne i przez nią niezawinione, a mianowicie rozwód „mocy” i „polityki”.
Jeśli „mocą” jest możliwość robienia rzeczy, to zadaniem „polityki” jest określić, jakie to rzeczy powinny być zrobione. I tylko połączenie „mocy” z „polityką” daje rezultaty i tworzy kwalifikacje po temu, by powodować realne, dalekosiężne przemiany w świecie.
Kiedy byłem młody, prawica i lewica, niezależnie od tego, jak bardzo się ze sobą kłóciły, zgadzały się co do tego, że gdy kłótnia zakończy się zwycięstwem jednej czy drugiej strony, to wiadomo, kto zwycięski program będzie realizował – mianowicie państwo z jego instytucjami, łączącymi moc z polityką. Dziś dla odmiany jesteśmy świadkami rosnącej impotencji państwa, kurczenia się możliwości organów państwowych, i to właśnie z powodu owego rozwodu. Znaczna część mocy wyparowała ze szczebla terytorialnego państwa-narodu w przestrzeń globalną, przestrzeń jak dotąd wolną od politycznej kurateli. Mamy w rezultacie, z jednej strony, moc uwolnioną od politycznego nadzoru i przewodnictwa, a z drugiej – politykę cierpiącą na chroniczny niedobór mocy. Proszę nie mylić koalicji międzynarodowych, a ściślej mówiąc, międzyrządowych czy międzyministerialnych, z instytucjami globalnymi; zebranie kilku, kilkunastu, a nawet kilkudziesięciu słabosilnych rządów nie stwarza możliwości realnego przeciwstawienia się mocy, rozproszonej dziś w globalnej „przestrzeni przepływów” poza zasięgiem któregokolwiek z nich. Można się zastanawiać: Co by tu należało zrobić? Ale zniechęca do tego najtrudniejsze dziś pytanie: Kto to zrobi? Nie widać instytucji, które mogłyby podjąć się zadań o charakterze globalnym – a najistotniejsze zadania, metazadania, są dziś w swej istocie globalne.
Doszliśmy w ten sposób do trzeciego zjawiska, które możemy nazwać „kryzysem agencji”, czyli takiego organu działającego, który potrafiłby skomasować rozproszone interesy, idee, ciągoty, intencje, pragnienia, marzenia i przekuć je w zdolną do zintegrowanego a skutecznego działania siłę zbiorową. Konstrukcja tak rozumianych agencji, jedynych, jakie byłyby w stanie sprostać ogromowi zadań, które stoją dziś przed społeczeństwami, jeszcze się nie zaczęła. Zapożyczając się u Antonia Gramsciego, używam do opisu obecnego stanu rzeczy pojęcia „interregnum”. Po raz pierwszy o sytuacji interregnum donosi autor historii Rzymu „od założenia miasta”, Tytus Liwiusz, pisząc o kryzysie, jaki nastąpił po śmierci pierwszego rzymskiego króla Romulusa. Romulus panował nad Rzymianami przez 37 lat, a 37 lat to była przeciętna długość życia w owym okresie w Rzymie: gdy nagle zniknął ze sceny, tylko bardzo niewielu Rzymian pamiętało świat, który by Romulusowego rozkazodawstwa i niepodważalnego autorytetu nie zawierał. Jednoznaczne a wiążące instrukcje przychodziły dotąd z jedynego źródła, które teraz znikło... Nie wiadomo było, kto zastąpi Romulusa ani czy w ogóle ktoś zastąpić go może. Przez Romulusa stanowione prawa już pod jego nieobecność nie obowiązywały, a nowych jeszcze nie sformułowano. Gramsci treść pojęcia „interregnum” uogólnił i zaktualizował: interregnum to okres, kiedy stare sposoby działania przestają funkcjonować, a nowe jeszcze są w najlepszym przypadku w biurze projektowym, a w najgorszym tam nawet jeszcze nie dotarły. Nie ma więc w interregnum agencji, która zdolna by była realizować ambitne pomysły na przyszłość, co sprawia wrażenie, że ideologia socjalistyczna, która była traktowana całkiem poważnie jako recepta na alternatywny świat, jest dziś jedynie jakimś utopijnym rojeniem.
Myślę też, i to jest punkt czwarty, że jedna z najważniejszych przyczyn, iż rozmyślanie o modelu lepszego społeczeństwa nie jest dzisiaj w modzie i mało kto się do tego kwapi, wynika stąd, że w podświadomości ciągle tkwi stare wyobrażenie o tym, co kieruje losami świata.
Myślimy więc w kategoriach łączenia „mocy” i „polityki”, a tymczasem jedno od drugiego oddaliło się na niewyobrażalną niegdyś odległość i sposobu na ich ponowny ożenek nie widać. Czy nie trzeba zatem wymyślić innej od dotychczasowych drogi i innych dróg spróbować? Takimi próbami może być np. to, co się zdarzyło na kairskim placu Tahrir, albo okupowanie Wall Street czy w Polsce manifestacja w sprawie ACTA, albo wreszcie „Movimiento de los indignados” w Hiszpanii. Nowy obyczaj wychodzenia na place publiczne, rozbijania tam namiotów, przesiadywania tak długo, aż się dobijemy swego, to próba znalezienia na oślep, po omacku, alternatywnych sposobów działania w sytuacji, kiedy więdnie zaufanie do państwa i rośnie wątpliwość, że można się po nim porządnej roboty spodziewać. Zanika nadzieja, że zbawienie przyjdzie z góry – może zbawienie się ziści, gdy sami się jego spełnieniem zajmiemy? Przestrzegałbym przed wyciąganiem równie optymistycznych co pochopnych i przedwczesnych wniosków z eksperymentów. Przypomnę, że rok temu entuzjazmowaliśmy się tzw. arabską wiosną, a od tego minęła już jesień i zima, a wciąż czekamy na arabskie lato... Ruchy alternatywne, jak dotąd, udowodniły jedynie, że mogą się pozbyć tego, co wszyscy uczestnicy, bez względu na dzielące ich poglądy na inne kwestie, uważają zgodnie za rzecz nie do przyjęcia czy zniesienia, np. coś się nazywa Mubarak, Kaddafi czy ACTA. Ale w ten sposób tylko oczyszczają pole pod budowę czegoś innego... Ale czego?! Żaden ruch nie wsławił się jak dotąd wzniesieniem budynku na placu, jaki mu się udało opustoszyć. Nawet plac opustoszyć niewielu się udało. Giełda nowojorska, okupowana w przekonaniu okupantów, była pierwszą z giełd światowych (nieokupowanych...), która osiągnęła poziom przewyższający notowania przedkryzysowe. Chyba ona, w odróżnieniu od gazetowych poszukiwaczy sensacji i socjologów głodnych odkryć, nie zauważyła, że była pod okupacją...
Kolej przejść więc do kwestii socjologicznych – to punkt piąty. Co się stało z tzw. elektoratem lewicy? Z ludźmi, którzy byli naturalną glebą dla zasiewu lewicowych ziaren, dla ich kiełkowania i kwitnienia; z kategorią ludzi, na których można było liczyć, że z naturalnego ich odruchu poprą lewicową alternatywę dla życia? Zacznę od tego, że zmieniły się zasadniczo i liczebność, i waga społeczna, i morfologia podstawowego elektoratu lewicy, jakim była klasa robotnicza. Klasa robotnicza przechodzi dziś ten sam proces, jaki w XIX w. przeszli robotnicy rolni, którzy stulecie zaczęli od tego, że byli 90% ludności, a skończyli dziewięcioma procentami. Za czasów Marksa spodziewali się wszyscy lub niemal wszyscy współcześni, że świat zmierza ku temu, iż wszyscy będą albo robotnikami, albo ich szefami, a dla trzeciej kategorii miejsca już się nie znajdzie. Dziś widać, że przemysłowa klasa robotnicza odchodzi w przeszłość. Jeśli jeszcze nie, to daleko od Europy, w tzw. krajach rozwijających się, ale prawdopodobnie w momencie, kiedy pierwotna akumulacja kapitału dobiegnie końca i taniość siły roboczej przestanie zniechęcać do inwestycji w maszynerię, to i tam klasa robotnicza zacznie maleć w oczach. Powiada się dziś chyba półżartem, ale i pewnie bardziej niż na wpół serio, że w zakładzie przemysłowym przyszłości zatrudnieni będą jeden człowiek i jeden pies. Człowiek będzie po to, żeby karmić psa, a pies będzie pilnował, żeby człowiek niczego nie dotykał. (Co do sytuacji w Polsce, warto przytoczyć dowcipne a trafne stwierdzenie Edwina Bendyka z jego „Buntu sieci”: „Wielkoprzemysłowa klasa robotnicza, której gniew pogrzebał realny socjalizm, sama musiała odejść wraz ze starym systemem na śmietnik historii, by przez przypadek ten sam gniew nie zahamował rozwoju kapitalizmu”).
Tezy postawione przez Marksa, a potem rozwinięte przez Lenina, wsparte były na oczekiwaniu dalszej centralizacji, kondensacji kapitału i koncentracji produkcji. I te solidne fabryki, o których mówię, że należą do „solidnej nowoczesności”, były w istocie fabrykami solidarności
(to już punkt szósty). Ta solidarność była nie tyle ideologią, ile refleksją nad rzeczywistością czy po prostu refleksem rzeczywistości. Każdy z robotników miał swego nieczułego czy wręcz okrutnego majstra i gdy się zbierali wieczorami przy piwie, a potem także na zebraniach związkowych, to dochodzili do wniosku, że wszyscy ludzie władzy są podobni i że nie chodzi o to, żeby zamienić jednego drugim, ale o to, by zasadniczo zmienić system. Poza tym dochodzili do wniosku, który sam się narzucał, że jeśli zewrą szeregi i pomaszerują ramię przy ramieniu i łokieć przy łokciu, to ze zbieraniny upośledzonych a samotnych i bezbronnych staną się potężną mocą, której właściciele czy zarządcy będą się po prostu bali.
Tak było w warunkach „solidnej nowoczesności”. Henry Ford słynął z tego, że był niesłychanie przebiegłym kapitalistą i rozsądnym człowiekiem w swych kalkulacjach. Nieprzypadkowo grał rolę guru amerykańskiego kapitalizmu, i nie tylko amerykańskiego. I ten oto człowiek w latach 20. podwoił uposażenie swoich robotników, co wywołało prawdziwą panikę w amerykańskich kręgach biznesowych. Podniósł zarobki, gdy tendencje w całym kraju były odwrotne, bo wychodzenie z kryzysu polegało wówczas (jak i dziś...) na obcinaniu płac i zwalnianiu ludzi z pracy. Oblegany przez dziennikarzy Ford odpowiadał na ich indagacje, że podwoił zarobki, bo chce, żeby robotnicy kupowali jego samochody. Oczywiście był to żart, bo ileż samochodów mogli robotnicy kupić? A koszta produkcji podwojenie płac poważnie nadwyrężyło. Jaki był więc cel tego manewru? Zależność między kapitalistą a robotnikami była relacją obustronną. Robotnicze środki do życia zależały od Forda, ale też bogactwo Forda było od nich uzależnione. Ford nie mógł, jak współcześni menedżerowie, spakować manatków, gdy tylko sytuacja robi się gorąca i nie można uśmierzyć niezadowolenia. Dzisiejszy menedżer w takiej sytuacji dotyka paru obrazków na swoim iPadzie i przenosi kapitał w inne strony, gdzie nie ma związków zawodowych, gdzie rządy są bardziej posłuszne, gdzie robotnicy są mniej hardzi i gotowi czyścić wychodki za znacznie mniejszą płacę niż ci tu na miejscu. W czasach Henry’ego Forda seniora fabryki były masywne, ciężkie, kapitał utopiony był w murach i w maszynerii, które niełatwo było przetransportować. Był to układ podobny do tradycyjnego małżeństwa. Trzeba więc było jakoś się dogadywać. Usiąść przy wspólnym stole, porozmawiać, nawet się pokłócić, ale szukać rozwiązania do przyjęcia dla obu stron. I tak też było przez lat kilkadziesiąt i w Ameryce, i w Europie. Okrągły stół nie był wynalazkiem roku 1989, przy takim stole collective bargaining, czyli zbiorowego targowania się, zasiadali wspólnie przedstawiciele wszystkich zainteresowanych stron i dogadywali się, szukając znośnych do przyjęcia kompromisów.
Dziś wzajemność zależności została jednostronnie zerwana, bo kapitał ma całkowitą swobodę przenoszenia się z miejsca na miejsce i nie jest skrępowany ani wielkością swojej maszynerii, ani przepisami państwowymi zabraniającymi wywozu kapitału – ma więc w ręku atut, którego robotnicy nie posiadają. Właściciele mogą powiedzieć: „Bye, bye, a my pójdziemy tam, gdzie trawka zieleńsza”. I to jest powód, dla którego tak niewielu pracowników zapisuje się dziś do związku zawodowego i dlatego tak rzadko się zdarza, by związki zawodowe decydowały się na strajk. Hardo się stawiając, dopraszają się biedy, która polega na tym, że kapitał się wynosi, a ludzie pozostają bez pracy.
Fabryka Fordowska była naturalną fabryką solidarności, podobnie jak Stocznia Gdańska, Stocznia Szczecińska czy Zakłady Cegielskiego. Współczesne fabryki, przynajmniej w naszym kręgu kulturowym, są, przeciwnie, fabrykami konkurencyjności i wzajemnej podejrzliwości.
Warto pamiętać o aferze z firmą Enron, która okazała się szczytem korupcji, ale zanim to odkryto, czołowy organ amerykańskiego biznesu „Fortune” przedstawiał ją światowym trustom jako przykład do naśladowania, wychwalając jej sposoby prowadzenia spraw. Jednym z tych sposobów było rutynowe wymawianie co pół roku pracy 30% załogi. Zwalniano ich nie dlatego, że każdego półrocza akurat co trzeci robotnik okazywał się nieprzydatny albo coś zbroił; chodziło o uświadomienie całej reszcie załogi, że kolega po fachu jest konkurentem, a nie sojusznikiem, i że każdy musi się wysilać bardziej niż jego sąsiad w pracy, aby to sąsiad, a nie on padł ofiarą następnej rundy cięć.
Taki sposób postępowania rzeczywiście się upowszechnił i staje się w niektórych korporacjach regułą! Dzisiejsi menedżerowie nie lubią nauki o zarządzaniu, pewnie dlatego, że kojarzy się z nią niezłomność zasad, a więc ograniczenie improwizacji. Dziś idealnym modelem prowadzenia biznesu jest skanowanie ciągle zmieniających się możliwości i wykorzystywanie nowych szans, jakie akurat się nadarzają. Gdyby się trzymać raz przyjętych zasad, swoboda manewru byłaby ograniczona, posiadacze akcji mogliby uznać takie zarządzanie za konserwatywne i wymienić zespół kierowniczy.
Do tego trzeba dodać jeszcze jeden element. Oto Władysław Inoziemcew, który zaczynał jako ostatni redaktor pisma „Kommunist”, a teraz redaguje najbardziej wpływowe w Rosji pismo naukowo-polityczne „Swobodnaja Mysl” i kieruje rosyjskim Centrum Badań nad Społeczeństwem Postindustrialnym, w artykule pt. „Upadek wielkiej idei” zwraca uwagę na to, co się stało z etycznymi fundamentami socjalizmu. Jak wiadomo, Marks oskarżał kapitalizm o marnotrawstwo energii społecznej, ale też o łamanie zasad sprawiedliwości. Robotnicy wytwarzają bogactwo, z czym wszyscy współcześni Marksowi ekonomiści się zgadzali, ale dostawali w zamian za to nie udział w wytworzonym przez siebie bogactwie, lecz tylko płacę niezbędną do odnowienia zużytej siły roboczej. Jak później wyjaśnił Jürgen Habermas, nie dostawali nawet tyle. Żaden kapitalista nie był w stanie opłacić pełnych kosztów odtwarzania zużytej siły roboczej: trzeba było dla jej opłacania mobilizacji zasobów społecznych – przemocy w postaci polityki podatkowej państwa. (…) Ale cena odtwarzania siły roboczej rosła nieustannie. Rosły koszty ochrony zdrowia, edukacji, należytego odżywienia, przyzwoitych warunków mieszkalnych, higieny otoczenia. Na spełnienie wszystkich tych warunków atrakcyjności siły roboczej dla jej kapitalistycznych nabywców musiało łożyć państwo, budując szpitale, osiedla robotnicze, wprowadzając powszechną i, proszę zwrócić uwagę, bezpłatną edukację itp.
Sytuacja ta należy do przeszłości. Jeśli spojrzeć na listy najbogatszych ludzi na świecie publikowane systematycznie przez „Fortune”, łatwo zauważyć, że przemysłowców na nich tylu, co kot napłakał. Najbogatsi ludzie świata to dziś nie ci, którzy żyją z eksploatacji siły roboczej, czyli nieekwiwalentnej wymiany. Zastąpili ich w gronie największych bogaczy ci, których usługi ludzie z własnej i nieprzymuszonej woli gotowi są opłacać, nie zważając, o ile tylko mogą sobie na to pozwolić, na koszta... Jeśli w społeczeństwie wytwórców opisanym przez Marksa, a później Habermasa, podstawową cegiełką kapitalistycznego systemu było spotkanie kapitału z pracą, to dzisiaj taką cegiełką jest spotkanie towaru z klientem.
O ile można powiedzieć, że grabież części lub całości wartości dodatkowej wytwarzanej przez robotników jest niesprawiedliwością, to czy niesprawiedliwością jest też wyrzucanie sprawnego iPada numer 1, bo pojawił się iPad numer 2? Do wielomiliardowych fortun Billa Gatesa czy Marka Zuckerberga i wielomilionowego bogactwa piłkarzy, piosenkarzy i innych modnych celebrytów dokładamy się z własnej woli, niezmuszani ekonomicznym przymusem. Tradycyjny atut lewicy, postulat sprawiedliwego rozdziału pospólnie wytwarzanego dobra, stracił wiele ze swojej mocy przekonywania...
Najdrastyczniejsze posunięcia w rozmontowywaniu państwa socjalnego były dziełem rządów socjaldemokratycznych. Co zatem znaczy dziś „być na lewicy”? Są dwa szeroko przyjęte, i oba złe, sposoby. Jeden to zgoda na „porządek dnia” ustalany przez prawicę – z dołączeniem obietnicy, że „my to zrobimy lepiej”. Drugi sposób to tzw. tęczowa koalicja. Zakłada się w tej koncepcji, że jeśli się zgromadzi pod jednym parasolem wszystkich niezadowolonych, bez względu na to, co im doskwiera, to powstanie potężna siła polityczna. A przecież jest coś, co odróżniało i nadal odróżnia lewicowość od wszystkich innych nastawień politycznych, co nie straciło na aktualności także w dzisiejszych, jakże odmienionych warunkach, a i nieprędko tę aktualność, jeśli w ogóle kiedykolwiek, straci...
Co znaczy dziś „być na lewicy”? Są dwa szeroko przyjęte, i oba złe, sposoby. Jeden to zgoda na „porządek dnia” ustalany przez prawicę – z dołączeniem obietnicy, że „my to zrobimy lepiej”. Sprawniej? Napotykając mniejszy opór społeczny? Nie brudząc rąk prawicy i nie zmuszając jej do odsłonięcia przyłbicy? Zważmy, że najdrastyczniejsze posunięcia w rozmontowywaniu państwa socjalnego były dziełem rządów socjaldemokratycznych. Arcymistrzem tej pseudolewicowej ekwilibrystyki czy prestidigitatorstwa był w Anglii Tony Blair. O ile prorokinią i misjonarzem religii neoliberalnej była Margaret Thatcher, o tyle religię tę uczynił państwową, zinstytucjonalizował, solidnie okopał, łamiąc opór starowierców i heretyków i zmuszając nawróconych do potulności, dopiero Tony Blair. Spełnił zatem swą obietnicę – robił to samo co ona, tylko sprawniej i z mniejszym dla niej kosztem. Poważył się na rzeczy, na które ona poważyć się nie śmiała albo i nie mogła...
Drugi sposób, w jaki próbuje się konstruować lewicę, to tzw. tęczowa koalicja. Zakłada się w tej koncepcji, że jeśli się zgromadzi pod jednym parasolem wszystkich niezadowolonych, bez względu na to, co im doskwiera, a więc na powód ich niezadowolenia, powstanie potężna siła polityczna. Ba, wśród niezadowolonych istnieją bardzo ostre konflikty interesów i postulatów i wyobrażanie sobie np. takiej lewicy, która składałaby się z jednej strony z dyskryminowanych promotorów małżeństw jednopłciowych, a z drugiej z dyskryminowanej mniejszości pakistańskiej, jest receptą na rozpad i bezsiłę, nie na integrację i moc efektywnego działania. Koncepcja „tęczowej koalicji” musi owocować rozmywaniem lewicowej tożsamości, rozmazaniem jej programu, a i obezwładnieniem postulowanej „siły politycznej” już w momencie jej narodzin. A przecież jest coś, co odróżniało i nadal odróżnia lewicowość od wszystkich innych nastawień politycznych, co nic nie straciło na aktualności także w dzisiejszych, jakże odmienionych warunkach, a i nieprędko tę aktualność, jeśli w ogóle kiedykolwiek, straci... Można owo „coś” przedstawić w postaci dwóch niewzruszonych, niepodlegających kompromisom zasad, od pierwszej chwili określających sens i powołanie lewicy. Pierwsza zasada głosi, że wspólnota odpowiedzialna jest za los wszystkich swych członków; a konkretnie, że obowiązkiem wspólnoty jest ubezpieczenie jej członków przed ciosami losu i życiowym niepowodzeniem i wynikającymi z nich upośledzeniem i upokorzeniem. Ukoronowaniem tej koncepcji był, jak wiadomo, model społeczeństwa popularnie zwany „państwem dobrobytu”. To zresztą niefortunne miano, zacierające istotę rzeczy, jako że w modelu tym szło nie tyle o wzbogacenie bytu, ile o uznanie współzależności członków wspólnoty, powszechności prawa do społecznego uznania i godnego życia oraz o wynikający stąd postulat wspólnotowej solidarności. Opowiadam się zatem za inną nazwą dla omawianego tu modelu: „państwo socjalne”. Druga zasada (której nauczyłem się od Stanisława Ossowskiego) głosi, że podobnie jak nośności mostu nie można mierzyć przeciętną wytrzymałością filarów, ale nośnością najsłabszego z nich, nie wolno obliczać jakości społeczeństwa rozmiarami PKB, a więc średnią dochodów, ale sytuacją życiową najsłabszego jego sektora. Te dwie zasady są nadal nieodłączne od pojęcia lewicy. Są nadal jej cechami definiującymi i rzecz w tym, by do nich przymierzać nowe problemy właściwe naszym czasom globalizacji i zmienionej naturze dominacji społecznej, jak i nowej treści społecznego upośledzenia i niesprawiedliwości.
Pierwszym takim problemem jest problem nierówności, zjawiska nienowego wprawdzie, ale nowego nabierającego dziś kształtu. W toku pierwszych 30 lat po II wojnie światowej zdawało się obserwatorom, że tendencje do nierówności udało się okiełznać i nadać im nieprzekraczalne limity. Niemały był tu wkład unoszącego się nad światem kapitalistycznym „widma komunizmu”, zmuszającego do starań o zapewnienie warstwom upośledzonym znośnego przynajmniej bytu. A nadto, co ustawiało ów zamiar ponad podziałami politycznymi, było wzmocnione doświadczeniami wojennymi przekonanie, że moc państwa i narodu mierzy się mocą jego siły roboczej i żołnierskiej. Utrzymywanie zatem armii rezerwowej robotników/żołnierzy w dobrym stanie i zapewnienie im w tym celu dachu nad głową, przyzwoitego pożywienia, opieki zdrowotnej i dostępu do oświaty jest kwestią rozsądku i elementarnego patriotyzmu, a nie partyjno-politycznych preferencji. Procesy globalizacji sytuację radykalnie odmieniły. Uniezależniły kapitał finansowy i produkcyjny od miejscowej siły roboczej, a więc i zwolniły go z troski o jej dobrostan. Dopracowywanie się reguł możliwych do przyjęcia dla obu stron konfliktu interesów straciło z punktu widzenia kapitału sens w obliczu opcji przeniesienia się na obszary o tańszej i potulniejszej, bo pozbawionej środków ochrony sile roboczej. Tym samym znikły pobudki do limitowania społecznej nierówności, co znalazło swój wyraz w niepohamowanej tendencji do tzw. deregulowania rynku pracy jako jedynego dostępnego państwom sposobu powstrzymania kapitału przed ucieczką na bardziej mu posłuszne i gościnne tereny. Nierówność po względnie krótkim okresie kurczenia się zaczęła znów rosnąć, i to w niespotykanym wcześniej tempie, osiągając rozmiary do niedawna niewyobrażalne dla polityków i takie, o jakich filozofom społecznym się nie śniło. Co gorsza, w warunkach niewspółmierności zglobalizowanych już ekonomicznych mocy i nadal lokalnej polityki nie widać sił zdolnych wzrost nierówności zahamować czy choćby utrzymać w politycznie ustanowionych ryzach. Wzrost nierówności wyrasta dziś z procesów globalnych – i tylko globalne środki mają szansę jego ukrócenia.
Kolejne zagadnienie to diasporyzacja świata, która postępuje nieuchronnie bez względu na to, co by zapowiadali i obiecywali politycy próbujący zbić kapitał na ludzkiej obawie przed obcymi. Po pierwsze, biznes będzie pierwszą siłą, która nie zgodzi się na ograniczenie imigracji zarobkowej, skoro potrzebuje ludzi do niewdzięcznych prac przy możliwie najmizerniejszych płacach, a po drugie – jak obliczają demografowie – z 400 mln Europejczyków ich liczba zmniejszy się do 242 mln w ciągu najbliższych 50 lat, jeżeli nie sprowadzimy dodatkowo 30 mln przybyszy z innych kontynentów. Bez nich nie uda się utrzymać stylu życia, za którym rzekomo stoimy murem i którego niełatwo byłoby się nam wyrzec. Napływ obcych będzie więc trwał bez względu na polityczne opory.
W „solidnej” fazie nowoczesności odpowiedzią na obecność obcego w środowisku był zamiar, żądanie i obowiązek „asymilacji” („upodobnienia”). Metaforycznie przeniesiony z nauk biologicznych na stosunki społeczne koncept ów wywołuje wizję pokrewną procesowi przerobu spożytych w pokarmie ciał obcych na tkanki nieodróżnialne od własnych. Spodziewano się, że obcość potrwa niewiele dłużej niż trawienie i przyswajanie pożywienia. Nie odczuwano więc potrzeby wypracowywania sztuki życia z obcymi na stałe. Dzisiaj już wiemy, że obecność „obcych” w naszym otoczeniu nie zniknie w dającej się przewidzieć przyszłości. Z wielu przyczyn, m.in. dlatego, że nie pojmujemy dziś dziejów kultury jako drabiny hierarchicznej z własną naszą kulturą na szczycie – drabiny, po której ci z niższych szczebli winni się wspinać. W naszym wielocentrowym świecie musimy, chcąc nie chcąc, przystać na to, że istnieje wiele równowartościowych sposobów bycia człowiekiem i różnorodność form życia trwać będzie, jak to już dawno temu Gotthold Ephraim Lessing przewidział, jak długo ród ludzki istnieć będzie na Ziemi. Wypracowanie modus co-vivendi z różnorodnością stało się koniecznym warunkiem przetrwania. Turcy sprowadzeni przed laty do Niemiec jako gastarbeiterzy nie widzą dziś powodu, dla którego nie mogliby być lojalnymi obywatelami Niemiec, nie przestając być Turkami i nie rezygnując ze swoich obyczajów, tradycji i sposobu życia... Masowa migracja nie jest wprawdzie zjawiskiem nowym, towarzyszy ona życiu nowoczesnemu od jego narodzin, ale rodzaj wynik- łych z niej dziś problemów społecznych jest bezprecedensowy i zastał nas nieprzygotowanymi do ich rozwiązywania.
200 lat temu tylko europejski zakątek globu „unowocześniał się”, a więc tylko w Europie produkowano ludzi zbędnych, nieznanych społeczeństwom przednowoczesnym. Mogła więc Europa znaleźć, a i zastosować w praktyce globalne rozwiązanie dla swego lokalnie wyprodukowanego problemu: ludzie, dla których z tych czy innych powodów nie można znaleźć miejsca w kraju, w jakim przyszli na świat, nadawali się znakomicie do rekrutacji armii kolonialnych oraz podboju, administracji i kolonizacji terenów zamorskich, postrzeganych z racji ich słabości jako ziemie niczyje, wołające o zagospodarowanie. Imperializm i kolonializm były właśnie takim globalnym rozwiązaniem dla lokalnego europejskiego kłopotu. Ok. 50 mln Europejczyków przeniosło się, w takiej czy innej roli, z Europy do obu Ameryk, Australii, Nowej Zelandii, południowej Afryki. To była na owe czasy olbrzymia masa ludzi. Dziś wszystkie zakątki planety wciągnięte są w orbitę nowoczesności i wszędzie produkuje się ludzi zbędnych – ale opcje, którymi dysponowała Europa 200 lat temu, nie są dziś dla późnych przybyszów do nowoczesności dostępne. Nie mogą oni eksportować swych nadwyżek ludnościowych, przeobraziwszy je w armie ekspedycyjne, i zagarniać ziem rzekomo niczyich, powołując się na swoją wyższość cywilizacyjną, a polegając na swej wyższości militarnej. Wreszcie trzeci nader ważny, a do niedawna niezauważany problem, to granice konsumeryzmu i limit wytrzymałości kuli ziemskiej.Wedle niektórych obliczeń, rozciągnięcie na resztę planety standardów i stylu konsumpcji praktykowanej w tzw. krajach rozwiniętych wymagałoby zasobów pięciu, a nie jednej planety. Jako że nie zanosi się na pozyskanie czterech dodatkowych ziemiopodobnych planet, obecnie panująca formuła szczęścia i dobrobytu, odwołująca się wyłącznie do nieprzerwanego wzrostu konsumpcji, wymagać będzie pilnie radykalnej rewizji. Nowoczesność nie nauczyła się inaczej reagować na problemy społeczne niż drogą powiększania bochenka, miast zmiany sposobu jego podziału; ale ograniczanie konsumpcyjnych motywów i nastawień nie na długo może pozostać kwestią dobrowolnego wyboru. Pozostawienie kultury konsumeryzmu w jej obecnej postaci przeobrazi niechybnie owo ograniczenie w konieczność, którą zlekceważyć można tylko na własną zgubę. Przedstawione wyżej staro-nowe wyzwania zapowiadają czasy pełne konfliktów społecznych, dla których lewica, jak i wszyscy inni aktorzy pretendujący do ról na scenie politycznej będą zmuszeni szukać rozwiązań. Jak dotąd zorganizowana w partie polityczne lewica zadania się nie podjęła i siłą inercji ogranicza swoje horyzonty i zainteresowania do dat najbliższych wyborów parlamentarnych.
Nasi dziadowie i pradziadowie borykali się, skutecznie, z zadaniem rozciągnięcia integracji społecznej oraz ludzkiej solidarności i opartego na niej współdziałania z lokalnej społeczności, parafii, gminy czy rodowego majątku na znacznie większe obszary państwa/narodu. Nie obeszło się przy tem bez konfliktów, nie mniej przeraźliwych i uciążliwych, niż są dla nas wyzwania przez nas przeżywane. Trzeba było całego XIX stulecia, by rosnące w siły i ambicje państwo nowoczesne zdołało okiełznać niczym niehamowaną swawolę biznesu, jakiemu udało się (jak to Max Weber poniewczasie zauważył) wydostać spod kurateli rodziny, cechu i wspólnoty lokalnej i osiąść na terenach politycznie niezagospodarowanych. Rozszerzenie politycznej integracji i postulatu społecznej solidarności z gminy do poziomu „całości wyobrażanej” państwa/narodu okazało się zamiarem trudnym do spełnienia.
Jedynymi bowiem liczącymi się siłami zdolnymi do działania na tym wysokim szczeblu były właśnie te rozszerzeniem politycznej kontroli niezainteresowane i zdecydowanie wszelkim krokom w jej kierunku przeciwne...
Lewica nie ma dziś niestety śmiałości powiedzieć otwarcie swym współobywatelom, w tym własnemu elektoratowi, że stoją oni, jak i cała reszta ludzkiego rodu, przed zadaniem powtórzenia wielkiego dokonania naszych przodków z ery narodobudownictwa. Tyle że dokonać im tego przyjdzie na nieporównanie większą, bo planetarnie-ludzkościową, skalę. Brak jej cnót odwagi, uporu i niewiędnącej nadziei, w które to cnoty jej przodkowie, na szczęście dla nich i reszty ludzkości, wyposażeni byli w bród.
Na zakończenie osobista refleksja.
Chwilami czuję się tak, jak musieli się czuć pierwsi socjaliści z XIX w. Byli w drobnej mniejszości, na marginesie politycznego życia, o wygrywaniu wyborów, a często gęsto i o samym udziale w wyborach, nie mieli co marzyć. Co rozważniejsi wśród nich stawiali na „pracę u podstaw”, do której, zakasując rękawy, z energią się zabierali: na oświatę i propagandę, budzenie sumień i niekończące się debaty z pospolitym rozsądkiem, budowanie gdzie i jak się da kolejnych przyczółków dla przyszłości. Takimi przyczółkami – wysepkami były w Anglii choćby spółdzielnia spożywców narodzona w przemysłowym miasteczku Rochdale czy bractwa pomocy wzajemnej albo spółdzielcze kasy tanich kredytów, pleniące się w swoim czasie w Wielkopolsce jak grzyby po deszczu... Nie mówię, że od tego samego należy dziś, po raz wtóry, zaczynać; wskazuję tylko na uderzające podobieństwo dwóch sytuacji i ich psychicznych refleksów. Jesteśmy dziś, jak byli nasi przodkowie sprzed 200 laty, w sytuacji żołędzia, z jakiego wyróść ma (może? winien?) stuletni dąb. No ale na szczęście dla nas i reszty ludzkiego gatunku, jeśli jesteśmy żołędziami, to obdarzonymi zdolnością myślenia i wyboru... Zadania, jakie nas czeka, nie da się zrealizować od dziś do daty następnych wyborów. Budowa gościnniejszego dla człowieczeństwa świata ludzkiego to nie słoik z rozpuszczalną kawą. Na efekty przyjdzie poczekać i nikt nam nie powie, jak długo. A i nikt nie zagwarantuje sukcesu. Sukces od porażki oddzieli obecność lub brak dalekosiężnej perspektywy i skrojonej na jej miarę cierpliwości i determinacji. No i długowieczność, a może i nieśmiertelność nadziei.

Powrót do poprzedniej strony