Stworzyć ministerstwo prawdy i produkować filmy o Cudzie nad Wisłą czy “żołnierzach wyklętych” – oto marzenie zwolenników upaństwowionej historii.
Publiczne obchodzenie się z przeszłością zawsze pełne jest sprzeczności. Najgłośniej rozbrzmiewa zwykle nakaz pamięci. Jednak w kulturach różnych plemion i narodów nie brak przykładów, kiedy po krwawych wojnach wola powstrzymania się od zemsty i chęć pokojowego współżycia była silniejsza niż żądanie sprawiedliwości.
Zapomnienie i przebaczenie wpisane było w wiele traktatów pokojowych. Obecne od II w. przed Chrystusem pojęcie “amnestii” wywodzi się z mądrości starożytnych Greków, którzy odkryli, że zwaśnione strony muszą nawet po największych zbrodniach nadal ze sobą koegzystować. Nadzieja na pokojową przyszłość przyświecała zarówno francuskiemu królowi Ludwikowi XVIII, gdy po okrucieństwach rewolucji francuskiej stwierdzał w 1814 r. w preambule do konstytucji: “Wymazaliśmy z naszej pamięci całe zło (…) i pragniemy, żeby wymazane zostało ono tak samo z historii”, jak i Indianom pielęgnującym obyczaj zakopywania topora wojennego.
Niemal przez 2 tys. lat historia, którą Cyceron wyniósł do rangi magistra vitae, uznawana była za skarbnicę mądrości. Jeszcze w niemieckim leksykonie z 1735 r. traktowano ją jako zbiór doświadczeń i pouczeń, które winny wyznaczać drogę: ”Czego sami nie jesteśmy w stanie poznać, uczyć się winniśmy z doświadczeń innych”. Piszący w I w. p.n.e. Diodor Sycylijski zalecał współczesnym, by ”nie popadając w błędy minionego, powtarzali sukcesy przeszłości”.
Kiedy czas płynął wolniej, a przemiany społeczne były zauważalne w odstępach wieków, historia dawała szanse prognostyczne. Wraz z przyspieszeniem dziejów, oświeceniem, rewolucją francuską zakwestionowano jej nieomylność. Dopiero jednak w wieku XX, epoce ”od Sarajewa do Sarajewa” (określenie francuskiego badacza Étienne’a François), dostrzeżono z całą ostrością, że wszelki przykład z historii przychodzi za późno.
Przyłożyć prawdą
W XXI w. historyk nie jest już ani prorokiem, ani kaznodzieją. To nie on wywołuje wielkie debaty historyczne. Do roli strażników pamięci i kreatorów świadomości historycznej aspirują dziś politycy, media, organizacje kombatanckie, twórcy filmów, muzea, lokalni rekonstruktorzy i inne lobby historycznych interesów. W całej Europie przeszłość sadowi się w samym centrum teraźniejszości.
Lamentowi nad mizerią wiedzy historycznej młodzieży towarzyszy jej niezwykłe zainteresowanie odtwarzaniem i inscenizowaniem przeszłości. Historia rozgrywa się w sądach, parlamentach, teatrach, kinach, na ulicach, w miejscach dawnych bitew i rzezi.
Od powoływanych ad hoc komisji eksperckich oczekuje się jednoznacznej prawdy i odpowiedzi na sporne problemy przeszłości. Ale, jak powiada Zygmunt Bauman, “używanie słowa »prawda « w liczbie pojedynczej w świecie polifonicznym podobne jest domaganiu się klaskania jedną ręką… Jedną ręką można bić po mordzie, ale nie klaskać. Jedyną prawdą też można walić (w tym celu ją zresztą wymyślono…), ale nie można się z jej pomocą zabierać do dociekania kształtów ludzkiej kondycji”.
Zachód wygrał zimną wojnę i oczekuje z poczuciem wyższości rozliczenia przegranych z komunistycznej przeszłości. Kraje Europy Środkowo-Wschodniej zajęły się po 1990 r. z gorliwością neofity odzyskiwaniem historii. Zmęczone kosztami transformacji, bez wpływu na przyszłość ulegają złudzeniu, że do nich, skoro nie władają teraźniejszością, należy przeszłość. W wybranych jej segmentach poszukują potwierdzenia własnej tożsamości. Firmy, instytucje, sklepy prześcigają się w wynajdywaniu tradycji. Budowanie autorytetu zaczyna się od szyldu z datą powstania. Im starsza placówka, tym większe poczucie ciągłości i stabilności.
Dla słabszych narodów, pozbawionych poczucia własnej wartości, historia stała się centralnym narzędziem interpretacji rzeczywistości i podbudowywania kondycji psychicznej. I nie jest to niewinny flirt z historią w tle; to niebezpieczna gra, rzutująca zarówno na kulturę polityczną, jak i na stosunki międzynarodowe oraz perspektywę cywilizacyjną naszego regionu.
Maczuga moralna
Rów, jaki dzieli polskie społeczeństwo, pogłębia najbardziej spektakularnie interpretacja przeszłości. Przywołanie przez architektów i zwolenników IV RP historii jako głównego kryterium oceny aktualnej rzeczywistości ma daleko idące skutki. Ma wpływ nie tylko na kulturę historyczną Polaków, ale przede wszystkim na nasze relacje z najważniejszymi sąsiadami i postrzeganie nas w Europie.
Po jednej stronie stoją zwolennicy upaństwowionej historii i pamięci zbiorowej. Chętnie powołaliby do życia ministerstwo prawdy historycznej, które finansowałoby produkcję filmów o Cudzie nad Wisłą, powstaniu warszawskim i ”żołnierzach wyklętych”. Pamięć nasza i Europy o polskiej historii ma być wyjątkowa, bo jest to historia narodu wyjątkowo okaleczonego przez obce siły. W rozumieniu opiniotwórczych aktorów życia politycznego, traktujących społeczeństwo jako niedouczone masy, których wiedzy historycznej nie można zaufać, polityka historyczna to nakaz dla państwa, równoprawny obok polityki gospodarczej, socjalnej czy zdrowotnej.
Druga strona to zwolennicy otwartego społeczeństwa, dla których pamięć historyczna mieści się w kanonie podstawowych wolności człowieka. O ile dla orędowników państwowej polityki historycznej pamięć wybranych fragmentów przeszłości jest gwarancją narodowej wspólnoty dumy, a rozbudzanie krzywdy historycznej to budulec silnej tożsamości, o tyle zwolennikom pluralizmu pamięci, opowiadającym się za patriotyzmem krytycznym, przypominającym wstydliwe fakty historyczne, pozostała etykieta wspólnoty hańby.
Przywłaszczanie historii i traktowanie jej jako maczugi moralnej objawia się nie tylko z okazji rocznic historycznych. W akcji ”Przywracamy lekcje historii do szkół!”, będącej reakcją na racjonalną reformę nauczania tego przedmiotu w szkołach publicznych, ramię w ramię wystąpili m.in. wykładowcy historii z UJ, Młodzież Wszechpolska, kibice Wisły Kraków, Chrześcijańscy Robotnicy, stowarzyszenie Marsz Niepodległości, Patriotyczne Stowarzyszenie Sympatyków płk. Ryszarda Kuklińskiego, fundacja Polska się Upomni, prezes SKOK. Atmosfera pospolitego ruszenia, atak na rząd – któremu przypisano niecny zamiar tworzenia nowego człowieka ”bez świadomości historycznej”,
”niereligijnego”, powtarzającego ”brukselskie modlitwy”, przygotowywanie ”taniej siły roboczej dla Europy Zachodniej” i ”wyjałowienia z polskości” młodzieży – potwierdzają stereotypowe myślenie i zastarzałe kompleksy. Nie jesteśmy już peryferiami Europy, ale mentalność peryferii pozostała.
Traktowanie nauczania historii jako filaru polskiej racji stanu stoi w głębokiej sprzeczności z całym doświadczeniem dziejowym. Wypowiedziana na marginesie debaty nad reformą uwaga bp. Kazimierza Ryczana: ”Osoba, która nie zna przeszłości swojej ojczyzny, nie będzie jej bronić, lecz sprzeda ją, jak podczas targowicy”, bo ”patrioci analfabeci nie obronią niczego”, powiela złudzenie, że wiedza o przeszłości narodu to gwarancja jego niepodległości. Tymczasem ani heroizm, ani ludzka słabość nie są skutkiem braków wiedzy o dziejach ojczystych, lecz konkretnych uwarunkowań historycznych.
Pozwoliliśmy zdominować się przez karykaturalną interpretację historii, przywłaszczoną przez ludzi, dla których najważniejszy sens zbiorowej pamięci nie wynika z jej funkcji oświeceniowej. Gdzie pobierał edukację na temat genezy faszyzmu włoskiego satyryk Jan Pietrzak, który Donalda Tuska nazywa ”wczesnym Mussolinim”? Co wiedzą o II wojnie ci, którzy domagają się dla komunistów polskiej Norymbergi?
Prymitywnie upolityczniona pamięć historyczna nie integruje, lecz dzieli, nie edukuje, lecz każe powielać historyczne błędy, wzmacnia patriotyzm, ale tylko ten odświętny, wymachujący flagą. Nie uczy odpowiedzialności za państwo, nie buduje więzi społecznych, niesie destrukcję i budzi lęk przed wyimaginowanym zagrożeniem.
Nawet inauguracja Muzeum Powstania Warszawskiego, która mogłaby być świętem wszystkich Polaków, posłużyła do konfrontacji politycznej. Lech Kaczyński pytał wtedy: “Dlaczego jednak to muzeum otwieramy dopiero w 60., a nie 50. rocznicę powstania?”. I mówił, że trzeba najpierw odpowiedzieć na pytanie “o ówczesny sens pojęcia czynu niepodległościowego. Szczególny charakter 1989 r. i lat następnych spowodował, że w naszym życiu ciągle potężne są siły, dla których polska niepodległość (…) nie jest wartością, ale zagrożeniem. (…) To wobec świadomej działalności ludzi nam niechętnych i wrogich,
ludzi, którzy chcą dokonać haniebnego dzieła obciążenia zbrodniami ich ofiar i faktycznego uniewinnienia katów, zadanie niesłychanie trudne. To muzeum musi być instytucją umacniającą naszą niepodległość”.
Krucha wolność
Oświecenie dawało obietnicę racjonalnego rozwoju ludzkości, ale w XX w. doznaliśmy tak skondensowanego i zmasowanego ataku zła, że nie jesteśmy zdolni do jego przepracowania. Czy w ogóle możliwe jest zrozumienie i wyjaśnienie do końca obu totalitaryzmów?
Jarosław Kaczyński praprzyczynę dzisiejszych problemów upatruje w “ludziach PRL-u”. Jego formacja polityczna interpretuje historię według prostego schematu retoryki zimnowojennej. Ten klimat konfrontacji opisuje trafnie Jeffrey C. Goldfarb (“Odnowa kultury politycznej. Siła kultury kontra kultura władzy”, 2012). Kiedy zafascynowany polskim teatrem studenckim lat 70. autor chciał po powrocie do Stanów podzielić się z uznanym badaczem uniwersyteckim swymi przemyśleniami na temat wieloetapowości i wielopłaszczyznowości rodzącej się w naszym kraju kultury opozycyjnej, usłyszał tylko jedno pytanie: czy ten ruch jest komunistyczny, czy antykomunistyczny?
Tym wszystkim, którzy wyrokują bez próby wgłębienia się w istotę wydarzeń historycznych, polecam lekturę Alaina Finkielkrauta, analizującego (“Serce rozumiejące”, 2012) m.in. utwory pisarza Wasilija Grossmana, świadka obu totalitaryzmów. Tylko człowiek, który przeżył wszystkie etapy ludzkiej nędzy w najgroźniejszym wydaniu, mógł dojść do wniosku, że nie jest najważniejsze, czy “Judasze są winni, czy niewinni, lecz to, że siły tyranii są niezmierzone”, a “ludzka wolność jest krucha”.
Byłoby z korzyścią dla naszej kultury politycznej, gdybyśmy mniej zawierzali manichejskim ocenom przeszłości wydawanym przez tropicieli zdrady narodowej, a bardziej przejęli się nauką, jaką wyniósł z doświadczeń nazizmu Emmanuel Levinas, z realnego socjalizmu zaś Grossman – epoka może stworzyć człowieka o duszy niewolnika, a człowiek może zabezpieczyć się przed własnym upadkiem. Grossman doświadczył, do czego prowadzi “pełne odkupicielskiego żaru pragnienie unicestwienia zła”, ile wrogości może nieść “miłość” do własnego narodu.
Historioterapia
Pokrzepianie ducha i serc poprzez historię ma długą tradycję. Taką rolę odgrywały w czasie zaborów i w Polsce powojennej powieści historyczne. Tzw. literatura piastowska spełniała za okupacji kompensacyjną potrzebę wielkości, tworzyła świat zastępczy. Odległa przeszłość niosła nadzieję. W książkach Karola Bunscha, Władysława Jana Grabskiego czy Antoniego Gołubiewa Niemka Oda, druga żona Mieszka I, w przeciwieństwie do słowiańskiej Dobrawy, pierwszej żony, jawiła się jako nosicielka najgorszych cech: “niemiecka suka”, “wszawa białka”, jej dzieci to “pomiot”. Niemiecki wróg w czasach piastowskich też miał przewagę zbrojną, był jednak moralnym zerem.
Polacy, zawsze ofiarni, wierni, jeśli zwyciężali, to dzięki mądrej strategii i odwadze, Niemcy – przez podstęp. Chciwym Niemcom przeciwstawiony został polski naród “prosty”, szlachetny: “złota mu nie trzeba”.
Dziś, w wolnym kraju, udziałem Polaków nie jest żadna trauma, choć są tacy, którzy usiłują ją nam zaszczepić. Przestrzeń publiczna to dla nich arena, na której rozgrywa się mizerny spektakl wypierania i sabotowania wszystkich narracji historycznych nie mieszczących się w tryptyku: agresja radziecka w 1939 r., Katyń, Smoleńsk.
Trwa rozbudzanie żałoby narodowej jako sumienia historii w wymiarze etniczno-narodowym. Nigdy nie opłakujemy ”waszych”, lecz wyłącznie ”naszych”. Jest to wyjątkowy sposób manipulowania masami, wyładowywania gniewu, wzbudzania rewanżu pamięci. Żałobę przeżywamy bowiem autentycznie tylko w wymiarze indywidualnym. Jak jednak obchodzić ją po dziesięcioleciach? Dystans czasu i masowość śmierci w czasie wojny utrudnia rozbudzenie rozpaczy po abstrakcyjnych synach narodu. Toteż przeciętny obywatel nie wie, o co chodzi, wiadomo tylko, że tak jak na boisku zwycięzcami muszą być nasi. Żałoba jest okazją do demonstracji masowych uprzedzeń. Bez woli pojednania prowadzi zawsze do wybuchu nowej wrogości.
Nowe media, stare uprzedzenia
Oburzenie po emisji serialu ZDF ”Nasze matki, nasi ojcowie” pokazało, jakim wyzwaniem dla tradycyjnego obcowania z historią są audiowizualne media pamięci. Niekompetencja konsultantów filmu we fragmentach odnoszących się do Polski nie usprawiedliwia tego, że przed emisją filmu w TVP wielokrotnie zapowiadano go jako wielki skandal. I niemieckiej, i polskiej telewizji chodziło głównie o widowiskowość i zysk. Szkoda, że do debaty w studiu nie zaproszono żadnego filmoznawcy, który przypomniałby, że film jest tylko jednym z wielu narzędzi pokazywania przeszłości.
Skoncentrowani tylko na polskim wątku nie włączymy się w sposób wiarygodny do debaty nad pamięcią w Europie. Zamiast ciekawych projektów edukacyjnych, z finansowaniem gwarantowanym na wiele lat, poza wszelkimi wpływami politycznymi, oczekuje się, że wyprodukowanie filmu o AK i powstaniu warszawskim jako eksportowym towarze, kondensacji naszego bohaterstwa, otworzy światu oczy na rolę Polski w historii. Podejrzewam jednak, że młody widz za granicą w żaden sposób nie pojmie, dlaczego w ostatniej fazie wojny, kiedy jej losy były przesądzone, narażono na niechybną śmierć ludność cywilną i stołeczne miasto.
Wizja historii wynika z orientacji politycznej. Dlatego polskiej prawicy bliżej dzisiaj do Węgier Orbána niż do pragmatycznych Czechów, którzy bardziej woleli żyć dla ojczyzny, niż dla niej umierać. Muzeum Dom Terroru w Budapeszcie jest prezentacją Węgier jako ofiary. Stanowi wymowną prawdę kłamstwa.
To również tryptyk, na który składają się trzy tragedie: “Trianon 1920” prezentowana jako “rozczłonkowanie Wielkich Węgier” w wyniku traktatu pokojowego po I wojnie, ”Węgierska tragedia 1944” – utrata niepodległości na skutek okupacji niemieckiej, i ”Węgierska tragedia 1945” – początek sowieckiej hegemonii. Z dziejów państwa węgierskiego w XX w. wykluczono erę Miklósa Horthyego, prawicowego dyktatora, walkę u boku Hitlera, deportacje Żydów. Muzeum reprezentuje Węgry w podpisanej w październiku 2011 r. w Pradze ”Platformie pamięci i sumienia Europy”.
Najpierw machinę parową zbudować
Badacz starożytności Christian Meier wyraża niepokój, czy historykowi pozostała już tylko rola sprzedawcy strojów kąpielowych na plaży nudystów. Kapłanom Klio wyrosła z pewnością konkurencja, której nie można lekceważyć. Wobec lawinowego przyrostu aktorów i instytucji promujących historię oraz konkurujących ze sobą wspólnot pamięci przybywa sprzeczności między oficjalną i prywatną pamięcią, bohaterami masowej wyobraźni a wybrańcami kultury wysokiej, emocjami a racjonalnością, potężnieje dystans między polityką i naukową historią.
Brak uniwersalnego wzoru, co i jak długo przechowywać w zbiorowej pamięci, powoduje, że musimy dokonywać wyborów na co dzień. Pamięć ma poza wymiarem poznawczym i politycznym również wymiar estetyczny. Angażuje emocje. Są one potrzebne w procesie wychowawczym, muszą być jednak zawsze powiązane z odpowiedzialnością. Zmagamy się więc np. z pytaniem, jak daleko może się posunąć sztuka w interpretacji przeszłości. Materiału do dyskusji dostarczył m.in. w 2012 r. niemiecki artysta Jonathan Meese, który musiał odpowiadać za publiczny gest hitlerowskiego pozdrowienia. Sąd w Kassel uniewinnił go, mimo że symbole nazistowskie są w RFN zakazane, uznając jego performerski występ za czyn artystyczny.
Historia to nieustanny dialog między teraźniejszością a przeszłością. Pamięć zbiorowości ma skłonność do wygładzania brzegów, chce prezentować spójną wizję i obraz historii. Przemilcza więc to, co zmniejsza wartość wspólnoty na zewnątrz. Bez względu na tendencje i klimat epoki nakazem historyka pozostaje zawsze uczciwość intelektualna, a powinnością państwa jest stworzenie ram, które zabezpieczą przed fałszywą historioterapią; jest ona bowiem zawsze konsekwencją fałszywej analizy dziejów.
W obliczu wysypu wielkich, okrągłych rocznic w 2014 r. warto przypomnieć, że historia Polski to nie tylko suma blizn, a pomniki, muzea, marsze i rytuały rocznicowe nie zastąpią indywidualnego namysłu nad pytaniami filozofów historii: czy pamięć zbiorowa to zysk? A skoro ”pamięć” znaczy ”tożsamość”, to czy wyparcie pamięci oznacza utratę tożsamości? Czy zapomnienie to utrata sensu? Dlaczego polski Sejm przyjął dwukrotnie uchwałę o ludobójstwie, wybierając Wielki Głód na Ukrainie i rzeź Ormian u progu I wojny, a nie np. rzeź w Nankinie, gdzie w 1937 r. Japończycy dokonali masakry ok. 300 tys. jego mieszkańców, lub – bliżej naszych czasów – zbrodnię w Rwandzie w 1994 r., gdzie zginęło ponad milion Tutsi?
Dlaczego nie upamiętniamy i nie pokazujemy światu tego, co najbardziej konstytuowało polską kulturę? Czyżbyśmy nie czuli się spadkobiercami dzieła Kaszubów, Ślązaków? Czy w panteonie narodowym nie mieści się pokazana w serialu wyprodukowanym przez peerelowską telewizję według scenariusza Stefana Bratkowskiego ”najdłuższa wojna nowoczesnej Europy” – wysiłek Wielkopolan, którzy uznali, że odzyskiwanie niepodległości jest procesem, w którym germanizacji zaborcy trzeba przeciwstawić własny program modernizacyjny? Łączył on romantyzm z pozytywistycznym trudem, gdyż jak pisał teoretyk pracy organicznej August Cieszkowski: ”Można i wodę z ogniem złączyć, ale trzeba machinę parową najpierw zbudować”.
Platon pisał, że filozofa od bogów różni to, że nie ma pełnej wiedzy, a od głupców – że jest tego świadom. Bądźmy więc świadomi deficytów naszej wiedzy. Choćby po to, by w czasach, gdy bardziej niż rzetelna wiedza liczy się skuteczność w upublicznianiu tematów historycznych, spojrzeć z podniesioną przyłbicą w twarz historii. Próbować zrozumieć, nie wyrokować.
14, 10.2013.