ALEKSANDER MAŁACHOWSKI
Oszukaliśmy naród
Cokolwiek mamy na swoje usprawiedliwienie, to jedno musimy mieć – odwagę powiedzieć publicznie, głośno i wyraźnie: oszukaliśmy naród. Taka refleksja zaświtała mi w głowie, gdy patrzyłem przez kilka kolejnych dni na pokazywane przez telewizję obrazy pracowniczych pochodów, maszerujących pod sztandarami „Solidarności” w proteście przeciwko skutkom łajdackiej prywatyzacji lub też postępującej likwidacji zakładów pracy, co dla nowych dziesiątków tysięcy polskich rodzin oznacza wstąpienie do swoistego piekła biedy i poniżenia bezrobociem. Bezrobocie bowiem to nie tylko kłopoty z utrzymaniem rodziny, ale także – a może przede wszystkim – wieka katastrofa życiowych aspiracji. Bezrobotny staje się zarazem kimś niepotrzebnym. Doświadczałem tego w życiu, kiedy wywalono mnie z asystentury na uniwersytecie i nikt nie chciał mi dać pracy, bo byłem trefny. Nie trwało to długo. Znalazłem niezłe wyjście, ale dobrze pamiętam tę swoją niepotrzebność, o tyle łatwiejszą do zniesienia niż dzisiejsze zbędności życiowe, że powodem był mój sprzeciw wobec żądania zapisania się do ZMP, czyli jakaś racja natury moralnej.
Włączenie się w ruch solidarnościowy – czy nawet, jak to było ze mną, współudział w organizacji ważnego ogniwa tego związku – dało wielu z nas sporo korzyści życiowych. Poszliśmy, co prawda, po kilku trudnych latach w posły i na długo nasze drogi życiowe nabrały rumieńców. Razem z nimi zostaliśmy niejako automatycznie obarczeni odpowiedzialnością za dalszy los kraju, który – mówmy prawdę - dla setek tysięcy rodzin okazał się wielką katastrofą. My, ludzie zajmujący kierownicze stanowiska w „Solidarności”, co niejako automatycznie dawało nam ważną pozycje we władzach kraju, rozwinęliśmy miraż państwa łatwej szczęśliwości. Wyklinaliśmy komunę i obiecywaliśmy ludziom znaczną i szybką poprawę egzystencji. Nigdy to się nie sprawdziło. Miliony doznały pogorszenia losu.
Miałem, nie wiem, czy tyle szczęścia, czy rozumu, że bardzo szybko dostrzegłem złe strony prowadzonej transformacji. Zacząłem głosić hasło sprzeciwu wobec „reformy przez ruinę”. W otoczeniu neofitów, wyznawców liberalnej dogi przekształceniowej patrzono na mnie krzywo, nieraz wręcz wrogo, ale to mnie nie usprawiedliwiało. Należało już wtedy, gdy dostrzegłem tę rujnującą kraj cechę nadchodzącego upadku, zacząć czynnie protestować. Jak? Choćby położyć się na schodach w sejmie i zacząć głodówkę, a może w jakiś inny skuteczny sposób zacząć gromadzić wokół siebie szeregi protestujących. Wszak byłem wpierw posłem, potem nawet wicemarszałkiem.
Niestety, bałem się. Nie osobistych kłopotów, gdyż byłem do nich przyzwyczajony, ale tego, że źle oceniam sytuację. Jeśli tylu współtworzących ze mną ruch solidarnościowy godziło się na te objawy nazywane przeze mnie „reformą przez ruinę”, to może moje myślenie było wadliwe? Wszak nie byłem ekonomistą, lecz tylko pisarzem reportażystą z prawniczą wiedzą, nie dającą podstaw do samodzielnej oceny zjawisk zachodzących w gospodarce.
Dziś wiem, jaki błąd został przez nas wszystkich, ludzi „Solidarności”, popełniony. Nie wolno było zawierzyć losów Polski doradcom w prowadzeniu przemian, wywodzącym się z liberalnej szkoły ekonomicznej, dobrej dla krajów od dawna kapitalistycznych. Przytoczę jedno zdarzenie, które już zresztą przed wielu laty opisywałem, ale powtórzę. Na jednej z narad zapytałem speca od prywatyzacji, czy jego resortowi nie przeszkadza w działaniu fakt, iż dawne przedsiębiorstwa socjalistyczne są kupowane za pieniądze kradzione lub mające podejrzany rodowód z jakiegoś przekrętu. Usłyszałem w odpowiedzi zdanie jak z kryminalnej powieści: kradzione czy pochodzące z przekrętu, to nieważne, aby tylko był właściciel.
Ta odpowiedź wysokiego rangą urzędnika prywatyzacyjnego ukazywała wyraźnie, jaki będzie kierunek przemian i co przyniesie. Ale to wiem dzisiaj. Wówczas uznałem tę odzywkę za skandal i raczej domagałem się ukarania faceta gadającego głupoty. Nikt jednak nie chciał go ukarać. On bowiem nie gadał głupstw, lecz prezentował urzędową ideologię.
Próbowałem w kilka osób, takich jak Jan Józef Lipski, Ryszard Bugaj, Zbyszek Bujak, Karol Modzelewski, ja i kilku innych bliskich myślowej formacji socjaldemokratycznej, zorganizować siłę sprzeciwu.- Unię Pracy. Niestety, Lipski szybko umarł, Modzelewski wycofał się do nauki, Bugaj fruwał w obłokach, a nasza koncepcja, lansowana głównie przez Bugaja, że istnieją w Polsce dwa lewicowe elektoraty, ten prawdziwy – jakby socjalistyczny – i ten skażony komunizmem, tworzący późniejsze SLD, szybko ujawniła swą całkowitą błędność. W grupie kierującej Unią Pracy byłem jedynym niewierzącym w tę dwoistość lewicowego elektoratu. W wyborach 1997 r. ponieśliśmy druzgocącą klęskę, chociaż ja sam zdobyłem wystarczającą ilość głosów, by trafić do Sejmu, lecz Unia Pracy przegrała. Miałem rację i mam ja do dzisiaj. Istnieje w Polsce tylko jeden lewicowy elektorat. Ten, co dał podstawę do utworzenia zaprojektowanej przeze mnie i zrealizowanej rządzącej obecnie koalicji SLD-UP.
Niestety, SLD był także mocno przesiąknięty koncepcją przeprowadzenia w Polsce transformacji gospodarczej i ustrojowej na zasadach, jakich czołowi politycy tej formacji nałykali się w trakcie pobytów stypendialnych na amerykańskich uniwersytetach, gdzie uwierzyli, że taka neoliberalna konieczność ekonomiczna może być dla Polski korzystna. Zatem – jak widać – nie było w Polsce sił naukowych ani politycznych, zdolnych do poszukiwania własnej drogi transformacyjnej. Wysprzedano w obce ręce duży spadek po PRL, wprowadzono mocno kaleki kapitalizm, zrujnowano spółdzielczość, zlikwidowano setki, jeśli nie tysiące państwowych zakładów pracy, zafundowano Polsce wielomilionową armię bezrobotnych i nędzę w setkach tysięcy rodzin. Nie takie były oczekiwania sierpniowe rodzącej się „Solidarności”, nie dla takich rozwiązań niepodległościowa rewolucja robotnicza obdarzyła nas zaufaniem i powierzyła nam władzę. Polsce potrzebna była własna, oparta na zdrowym rozsądku, koncepcja zmiany ustrojowej i gospodarczej. Przejmując władzę staliśmy się odpowiedzialni za los Polski, który – co uparcie powtarzam - dla setek tysięcy polskich rodzin okazał się zgubny, choć co innego obiecywaliśmy ludziom. Nie da się ukryć: oszukaliśmy naród! Na tym naszym oszukańczym działaniu zbijają teraz kapitał wyborczy groźni dla przyszłości kraju, cyniczni, polityczni cwaniacy, lansujący populistyczne obietnice, warte tyle samo, ile nasze osiągnięcia w upowszechnianiu biedy.