O tej ostatniej sprawie napisałem już bardzo wiele, a więc zmuszony będę powtarzać się. Nie mogę jednak uchylić się od tego, bo sprawa jest zbyt ważna. A zgadzam się niestety z opinią Michaiła Gorbaczowa, że "jeśli chodzi o stosunek do Rosji, w Polsce wszystko jest zniekształcone".
Opinia ta nie uwzględnia oczywiście polskich prac naukowych - bardzo różnorodnych, dążących do obiektywizmu i często bardzo przychylnych wobec rosyjskiej kultury. Na poziomie funkcjonowania politycznego jest jednak inaczej. Od samego początku polskiej niepodległości środki masowego przekazu wbijały Polakom do głowy, że Rosja jest krajem obcym cywilizacyjnie i organicznie wrogim Polsce i Europie, że różnica między ZSRR a przedrewolucyjną Rosją jest mało ważna wobec wspólnego mianownika, jakim był i jest nadal rosyjski imperializm, że data 17 września jest w gruncie rzeczy ważniejsza niż 1 września, że największą zbrodnią popełnioną na Polakach w czasie II wojny światowej był Katyń i że odpowiedzialność za tę zbrodnię ponosi Rosja jako naród, a nie stalinizm, którego główną ofiarą byli przecież Rosjanie; to właśnie sprawiło, że przy otwarciu cmentarza katyńskiego nie doszło do spotkania Lecha Wałęsy z Borysem Jelcynem i Aleksandrem Sołżenicynem, chociaż tak miało być i być powinno.
Od samego początku świadomie pomniejszano znaczenie Gorbaczowowskiej pierestrojki (jakby w obawie, że docenienie jej potencjału osłabi argumentację na rzecz "ucieczki Polski na Zachód"); od samego początku podejrzewano o imperializm nawet Jelcyna (mimo że wzywał on autonomiczne części Federacji Rosyjskiej do "brania tyle suwerenności, ile tylko udźwigną"), popierano natomiast, z zapałem godnym lepszej sprawy, Jelcynowskie reformy ekonomiczne, które przyniosły Rosji (również w opinii ich amerykańskiego współtwórcy, Jeffreya Sachsa, który przyznał się do tragicznej omyłki) bezprecedensową klęskę gospodarczą, obniżającą poziom życia ludności prawie o połowę, skracającą o kilka lat średnią życia i - tym samym - radykalnie podważającą w Rosji autorytet rynkowej demokracji. Do Władimira Putina, który jednak wyciągnął Rosję z zapaści, odnoszono się wrogo nie tylko dlatego, że wzmocnił w Rosji tradycyjnie autorytarne ("wertykalne") struktury władzy, ale głównie dlatego, że mu się powiodło. Obowiązywał bowiem - i obowiązuje nadal - pogląd, że Rosji nie należy życzyć dobrze, jej sukcesy bowiem są zasadniczo sprzeczne z interesami Polski, a jej klęski są jej własną winą. Rosjanie bowiem - jak się argumentuje - nie są ofiarami komunizmu, ponieważ sami go wybrali; komunizm jako taki jest tworem Rosji właśnie, a nie myśli zachodniej; nie jest nawet prawdą, że w osobie Sołżenicyna Rosja wyraziła skruchę za komunizm, w gruncie rzeczy bowiem autor "Archipelagu GUŁag" był dla swych rodaków nazbyt pobłażliwy.
Wynotowałem to polskie kredo nie z prasy prawicowo-nacjonalistycznej, lecz z programowego artykułu Ernesta Skalskiego "Czerwona zaraza, czarna śmierć" wydrukowanego w "Gazecie Wyborczej". Niestety, harmonizował on z ogólną linią tego znakomitego skądinąd pisma. Przypomnę, że z okazji wizyty Putina w Polsce ta sama "Gazeta Wyborcza" opublikowała komentarz Krystyny Kurczab-Redlich, nazywający prezydenta Rosji "dzisiejszym Stalinem" lub "faszystą", wierzącym w knut i skutecznie dławiącym nie tylko wolność słowa, lecz nawet "wolność myślenia"; że publicyści tej gazety z życzliwą wyrozumiałością odnosili się do czeczeńskich akcji terrorystycznych, i to w dodatku wykonywanych pod kierownictwem jordańskiego fundamentalisty emira Chattaba, osobiście powiązanego z bin Ladenem, który nakazał mu "zniszczenie Rosji"; że na czeczeńską napaść na orkiestrę wojskową w Kaspijsku przechodzącą przez miasto w otoczeniu dzieci i weteranów wojny z okazji obchodów Dnia Zwycięstwa (w wyniku tej napaści zginęło 41 osób) "Gazeta" zareagowała nie wyrazami solidarności z ofiarami terroru (jak to uczynił m.in. prezydent George W. Bush), lecz artykułem Wojciecha Jagielskiego o bohaterskim Chattabie, którego śmierć z rąk Rosjan dała Czeczenom powód do krwawego odwetu w Kaspijsku. Artykuł ten, warto dodać, opatrzony był wizerunkiem Chattaba i wyrażał wielki, graniczący z podziwem szacunek dla jego działalności.
W roku 2005 odbyły się w Moskwie uroczyste obchody 60. rocznicy zwycięstwa nad hitlerowskimi Niemcami. Chętnie zgodzę się, że Putin nadał im charakter mocarstwowo-triumfalistyczny, co kontrastowało z polityką przemilczania straszliwych kosztów zwycięstwa, będących rezultatem stalinowskich represji. Nie ulega też wątpliwości, że Putin nie powinien był reagować na wystąpienia antyrosyjskie w prasie polskiej (wzywające prezydenta Kwaśniewskiego do zbojkotowania obchodów) przemilczeniem polskiego wkładu w zwycięstwo. Ale oczywiste jest również, że nie doszłoby do tego, gdyby prasa polska akceptowała obchody zwycięstwa - akcentując, że było to również zwycięstwo polskie - a nie prześcigała się w wypowiedziach nawołujących do bojkotu tej uroczystości.
W prasie polskiej oceniono Putinowskie obchody zwycięstwa bardzo negatywnie, traktując je jako przejaw rosyjskiej pychy imperialnej i wrogości wobec Polski, wymagającej zdecydowanego odporu. Zapomniano jednak o tym, co było 10 lat temu - w okresie, gdy Rosja przeżywała głębokie rozczarowanie do wyników zmiany ustrojowej, przeżywając okres upokorzenia i nie mogąc nawet marzyć o jakiejkolwiek dumie imperialnej. Otóż prezydent Wałęsa odmówił wówczas przybycia na uroczystą defiladę w Moskwie z okazji
50. rocznicy zwycięstwa nad Niemcami i oświadczył, że premier Oleksy będzie tam reprezentować wyłącznie siebie i bliskie sobie siły polityczne oraz że jego decyzja przyjazdu do Moskwy jest w istocie aktem zdrady politycznej, podobnym do Targowicy i zasługującym na osądzenie przez Trybunał Stanu.
Tym samym Rosja została potraktowana jako formalny wróg Polski - pomimo że w uroczystościach moskiewskich wziął udział prezydent USA, prezydent Francji, a nawet kanclerz zjednoczonych Niemiec. Aby zrozumieć, jak odebrano to w Rosji, trzeba zdawać sobie sprawę, że po dyskredytacji komunizmu zwycięstwo w wojnie z Hitlerem stało się dla Rosjan najważniejszym źródłem dumy narodowej. Okupiono to zwycięstwo ofiarami niewiarygodnie wysokimi (oddało życie blisko 27 mln ludzi), ale uzyskano w zamian rzecz ogromnie dla Rosjan ważną: poczucie, że ocalili Europę, że zostało to docenione i że mają być z czego dumni. Olbrzymia część Rosjan pogodziła się z utratą terytorialnych zdobyczy tej wojny, przyjęła do wiadomości brak efektywnej pomocy Zachodu w okresie ekonomicznej zapaści, niedotrzymanie obietnic danych Gorbaczowowi i dość powszechny brak entuzjazmu wobec idei "powrotu Rosji do wspólnego europejskiego domu". Ale właśnie dlatego nie można było oczekiwać od Rosjan, że rozbroją się moralnie, wyrzekając się pamięci o dniach swojej chwały.
Zbojkotowanie przez niepodległą Polskę największego święta postkomunistycznej Rosji przesądziło negatywnie sprawę polsko-rosyjskiego pojednania - w tym również sprawę wspólnego uczczenia ofiar zbrodni katyńskiej. Rosja zareagowała na to wyniosłym nieco ignorowaniem Polski. Polska natomiast zaangażowała się w rodzaj moralnej walki z Rosją, prowadzonej za pomocą nieprzyjaznych i zaczepnych gestów symbolicznych, zmierzających do moralnego upokorzenia Rosjan, nawet za cenę rezygnacji z materialnych korzyści, które można by mieć w zamian za bardziej pragmatyczną politykę wobec byłego hegemona regionu. W ocenie przyczyn upadku ZSRR za wyraz naiwności uznano pogląd, że główną z nich był kryzys legitymizacji systemu, a więc czynnik moralno-ideowy; przyjęto natomiast brutalną diagnozę Zbigniewa Brzezińskiego, dowodzącą, że Rosja jest po prostu "krajem pokonanym", który przegrał zimną wojnę i zmuszony został do kapitulacji. Skoro zaś pokonani z natury rzeczy muszą żywić nadzieję na odwet, przeto nie należy ustawać w dyktowaniu im surowych warunków, aby do końca wykorzystać odniesione zwycięstwo.
Cele polskiej polityki zagranicznej określone zostały (jak to wyraził z aprobatą Bogdan Cywiński) jako "kopanie i pogłębianie obronnej fosy między sobą a Rosją". Co ciekawsze, wykopywano tę fosę nie tylko za pomocą normalnych (a więc maskujących swe istotne cele) działań dyplomatycznych, lecz również używając i nadużywając gestów jawnie wrogich, niemających żadnego konkretnego celu poza drażnieniem i upokarzaniem wschodniego sąsiada. Jaki bowiem sens miało zburzenie toruńskiego pomnika żołnierzy radzieckich w lipcu 1997 roku, powtarzane parokrotnie (bo nie było to technicznie łatwe), wbrew protestom z Rosji, Ukrainy i Białorusi i wbrew poglądom większości mieszkańców miasta? Jaki konkretny sens miało usunięcie z Krakowa pomnika marszałka Koniewa, który ocalił Kraków i Częstochowę przed zniszczeniem, zaskakując Niemców niespodziewanym manewrem oskrzydlającym? Czemu służyć miało pokazanie Putinowi w Oświęcimiu nie dokumentów na temat wyzwolenia obozu przez Armię Radziecką, ale wystawy na temat zniewolenia narodów ZSRR?
Piszę te słowa w listopadzie 2009 roku, a więc w okresie, gdy rząd Donalda Tuska poczynił pewne kroki na rzecz normalizacji stosunków z Rosją, a premier Rosji, Władimir Putin, wziął udział w polskich obchodach
70. rocznicy wybuchu II wojny światowej, poprzedzając swój przyjazd publikacją obszernego i pełnego dobrej woli "Listu do Polaków". Wróciłem właśnie z Moskwy, z międzynarodowej konferencji pt. "Polska i Rosja: obowiązek pamięci i prawo do zapomnienia", zorganizowanej z intencją przyczynienia się do wzajemnego zrozumienia i pojednania między Rosją a Polską. Jej obrady sprawiały wrażenie, że w stosunkach między Polską a Rosją wszystko jest w jak najlepszym porządku, że dzielą nas tylko różne ukierunkowania historycznej pamięci, ale że są to różnice, które dziś nie muszą uniemożliwiać wzajemnej życzliwości i współpracy15.
Tak się jednak złożyło, że tuż przed wyjazdem do Moskwy wpadły mi w ręce materiały innej konferencji, zorganizowanej w marcu ub.r. we Wrocławiu, pod auspicjami Kolegium Europy Wschodniej im. Jana Nowaka-Jeziorańskiego, wydane pt. "Polska polityka wschodnia". Czytamy w niej, że polskim interesem narodowym jest, od XIV stulecia bez zmian, "okcydentalizacja polityczna, gospodarcza i cywilizacyjna Ukrainy, Białorusi, Mołdawii i być może również krajów kaukaskich" (ale nie Rosji!), co stawia nas "w zasadniczej sprzeczności z polityką rosyjską", że chcemy być "w centrum Europy", czyli odepchnąć Rosję jak najdalej na wschód, Rosja zaś, o zgrozo, nie pozwala nam realizować tej polityki, że jest to naszą "strategią narodową", a jeśli nie podoba się Unii Europejskiej, to "powinniśmy codziennie powtarzać, że kochamy Rosję najbardziej na świecie, a jednocześnie robić swoje". Są to wypowiedzi Jerzego Marka Nowakowskiego, dyrektora Centrum Wschodniego Polish Open University. Wtóruje mu dzielnie poseł Paweł Zalewski, dowodzący, że "własny interes zdefiniowany przez polską historię" sięga Morza Kaspijskiego, zaś udział Polaków w rozwoju Tbilisi jest "częścią naszego dziedzictwa", i że również na Zakaukaziu i w Armenii jesteśmy w stanie odegrać rolę wiarygodnego promotora przemian demokratycznych itd.
Inni uczestnicy tej konferencji wypowiadali się mniej zdecydowanie, ale nie było żadnego głosu przeciw (z wyjątkiem wypowiedzi Rosjanina, prof. Mikołaja Iwanowa). Zastanawia też brak tradycyjnych argumentów o zagrożeniu Polski przez rosyjski imperializm. Uczestnicy konferencji nie zakwestionowali opinii dyrektora Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych, Sławomira Dębskiego, że za cenę uznania status quo mielibyśmy dobre relacje z Rosją, tak jak Węgry. Rzecz w tym jednak, że to Polska chce zmiany status quo na swoją korzyść, kosztem Rosji. Wyrażając to dobitnie, lecz ściśle, to Polska właśnie jest państwem rewizjonistycznym.
Wypowiedź niniejsza nie jest miejscem dla polemiki z tą wizją wschodniej misji Polski. Uważam ją za dogłębnie nierealistyczną, ale chcę koncentrować się na problemach moralnych. Otóż w stosunku do Rosji w znacznej części klasy politycznej dzisiejszej Polski dostrzegam coś, co bardzo źle kojarzy mi się moralnie. Z jednej strony, ustawiamy się na pozycji niewinnej ofiary rosyjskiego imperializmu, rzeczywistego lub urojonego, przyznając sobie prawo do przemawiania do Rosjan tonem moralnej wyższości, wiedząc, że są na to wrażliwi, i licząc, że podkopie to ich wiarę w siebie. Z drugiej strony, wchodzimy w anachroniczną rolę quasi-imperialnego rywala Rosji, przeceniając w śmieszny czasem sposób swe własne możliwości, nie licząc się ani z Unią Europejską, której jesteśmy członkiem, ani z opinią większości własnego społeczeństwa, zupełnie przeważnie obcego takim ambicjom. Co ciekawe, wolimy "okcydentalizować" Zakaukazie niż Rosję, co potwierdza podejrzenie, że chodzi nam w istocie nie o szerzenie na Wschodzie europejskości, lecz o promowanie własnych politycznych wpływów.
Tym samym marnujemy, niestety, duże możliwości naszego kraju we wpływaniu na pozytywny rozwój sytuacji w Rosji, w integrowaniu jej z Zachodem. Wielu z nas bowiem boi się nie przysłowiowego "barbarzyństwa" rosyjskiego niedźwiedzia, lecz właśnie europejskiego rozkwitu i odrodzenia Rosji.
Wszelkie propozycje konstruktywnej reorientacji naszej polityki wobec Rosji traktowane są przez antyrosyjskich polityków jako sprzeniewierzenie się podstawowym zasadom polskiej polityki wschodniej, sformułowanym przez Jerzego Giedroycia. Pozwolę więc sobie jako człowiek, który poznał Redaktora "Kultury" już w roku 1961 i wiele rozmawiał z nim właśnie o Rosji, zacytować tekst, w którym Giedroyc jednoznacznie wypowiedział się na temat spraw poruszonych w ostatniej części niniejszego artykułu:
"Wszyscy ci politycy i dziennikarze polscy, którzy potępiają w czambuł Jałtę i Poczdam, którzy wypowiadają się tak, jak gdyby chcieli retroaktywnie wyprowadzić Polskę z koalicji antyhitlerowskiej, którzy zapominają albo nie wiedzą, że udział w tej koalicji jest jedynym tytułem Polski do jej obecnych granic, którzy podważają ciągłość państwa polskiego w różnych formach ustrojowych i z różnym zakresem suwerenności i którzy w antykomunistycznym ferworze gotowi są oskarżać "władzę ludową" również o zbrodnie, jakich nie popełniła - że wszyscy oni działają na szkodę Polski i oddalają perspektywę pełnej normalizacji stosunków między opinią polską a opinią sąsiadów Polski ze wschodu i z zachodu, gdyż tworzą wrażenie, że nie uznają powojennego porządku europejskiego" ("Polska, Niemcy: co dalej?", "Kultura", nr 9, 1998, s. 76).
Artykuł ten - będący, w jakimś istotnym sensie, politycznym testamentem Giedroycia - mówi głównie o naszym stosunku do Niemców, ale porusza go w kontekście historycznej oceny Polski Ludowej oraz relacji polsko-rosyjskich, nawołując, abyśmy widzieli w Rosjanach "nie minionych i potencjalnych najeźdźców, ale przyszłych sojuszników" (s. 78). Czyni to nie tylko z powodu oczywistego interesu Polski. Przypomina moralne podstawy normalizacji stosunków Polski ze wszystkimi jej sąsiadami, doskonale wyrażone niegdyś w słowach: "Przebaczamy i prosimy o przebaczenie". Ubolewa, że trzymaniu się tej chrześcijańskiej zasady przeszkadza "chorobliwy nacjonalizm", czyli to, co nazwałem w niniejszym artykule "kultywowaniem mitu wroga".
Autor jest jednym z najwybitniejszych historyków idei, członkiem rzeczywistym Polskiej Akademii Nauk, em. profesorem Instytutu Filozofii i Socjologii PAN oraz Uniwersytetu Notre Dame w Stanach Zjednoczonych. Tytuł tekstu pochodzi od Redakcji "Res Humana"