ANDRZEJ WALICKI
Liberalizm bez sprawiedliwości

Charakterystyczną cechą polskiego krajobrazu ideologicznego jest także szczególne połączenie moralistyki antykomunistycznej i narodowej z czysto ekonomicznym liberalizmem, głoszącym bez skrupułów program powrotu do bezwzględnych reguł wolnorynkowej konkurencji oraz drastycznego wzrostu nierówności społecznych, kosztem obniżenia poziomu życia pracowników najemnych, strukturalnego bezrobocia i zepchnięcia części ludności do wegetowania poniżej społecznego minimum.
Zwolennicy takiego wariantu rozwoju podpierają się zwykle tezą Fryderyka Hayeka o konieczności wyeliminowania z ekonomii pustego rzekomo pojęcia "sprawiedliwości społecznej". Hayek jednakże, czego uparcie nie chcą zrozumieć jego polscy entuzjaści, był przedstawicielem "staroliberalizmu", przeciwstawiającym się ewolucji liberalizmu w skali ogólnoświatowej, która uzasadniła przyznanie jednostkom nie tylko tradycyjnych praw "wolnościowych", lecz również praw ekonomicznych i socjalnych, uznawanych międzynarodowo i urzeczywistnionych w liberalno-demokratycznych "państwach dobrobytu". Przed pojawieniem się wolnorynkowego neokonserwatyzmu Margaret Thatcher i Ronalda Reagana najbardziej reprezentatywnym myślicielem liberalnym był John Rawls, dla którego najważniejszą częścią liberalnej filozofii społecznej była właśnie teoria sprawiedliwości, uzasadniająca socjalizację liberalizmu, odrzucaną przez neoliberalnych apologetów samowładztwa rynku.
Mówiąc najkrócej, Rawls zdefiniował sprawiedliwość jako maksymalizację społecznego minimum. Oznacza to, że nierówność społeczna, będąca rezultatem "prymatu wolności", usprawiedliwiona jest tylko wtedy, gdy w efekcie daje taki przyrost ogólnych zasobów społecznych, który polepsza sytuację ludzi najmniej uprzywilejowanych. Nic natomiast nie usprawiedliwia takiego wzrostu nierówności, za który płacić muszą najbiedniejsi. Jak łatwo zauważyć, zasada ta uprawnia redystrybucyjne zadania państwa i nie daje się pogodzić z absolutyzowaniem praw własnościowych.
Można bronić poglądu, że teoria ta nie uwzględnia sytuacji krajów zmuszonych dokonać w krótkim czasie radykalnej transformacji ustrojowej i że tak właśnie było w Polsce. Zwolennik Rawlsa odpowiedziałby, że są to sytuacje wyjątkowe, wymagające czasowego pogwałcenia sprawiedliwości, i że należy nazywać to po imieniu. Nie mógłby jednak udzielić zgody na trwałe pogarszanie się losu najgorzej uposażonych, na określenie ich protestów mianem "populistycznych roszczeń" i na świadomą rezygnację z regulowania gospodarki rynkowej w celu zabezpieczenia każdemu obywatelowi społecznego minimum.
Niestety jednak, to właśnie stało się w naszym kraju. Solidarność z neoliberalizmem, czyli liberalizmem restauracyjnym, odrzucającym samą ideę społecznej sprawiedliwości, uznaliśmy za rodzaj narodowej misji, za przejaw dynamizmu naszego regionu; przeciwstawiający nas inercyjnemu bezwładowi "starej Europy". Publicyści uważający się za liberałów powrócili do języka prymitywnej Spencerowskiej apologetyki, wedle której bogactwo społeczne wytwarzają tylko prywatni pracodawcy, a ludzie pracy najemnej są niepoprawnymi "roszczeniowcami", źródłem społecznych kłopotów. Powoływanie się na międzynarodowo uznane prawa socjalne uważa się za "roszczeniowość" właśnie. Za "roszczeniowców" uważa się ludzi zarabiających nędzne grosze i walczących o absolutne minimum życiowe; popieranie tych ludzi określa się pogardliwie jako "populizm", a terminu "trybun ludu" używa się jako szyderstwa*.
W odpowiedzi na ankietę rozpisaną w roku 1999 przez Stowarzyszenie Studiów i Inicjatyw Społecznych "Polska przed nowymi problemami" skomentowałem to następująco: "Za szczególnie oburzający uważam fakt, że firmują to wszystko ludzie dawnej "S", którzy reprezentowali w latach PRL ruch skrajnie egalitarny i "roszczeniowy"; domagający się absolutnych limitów na zarobki i stan posiadania, formułujący postulaty absurdalnego wręcz powiększenia uprawnień socjalnych (np. trzyletnich aż urlopów macierzyńskich). Jak można tak dużo mówić o "tożsamości" i dzielić społeczeństwo wedle "rodowodów", skoro radykalnie zmieniło się własną tożsamość, przerzucając się od wulgarnego socjalizmu w wulgarny kapitalizm? O tożsamości można mówić w takiej sytuacji pod jednym warunkiem: jeśli redukuje się "tożsamość" do lojalności grupowej, niemającej nic wspólnego z tożsamością ideową"5.
Karol Modzelewski dziwił się łatwości, z jaką dokonano tej zdrady własnego elektoratu, i wyrażał wstyd z tego powodu. Aleksander Małachowski proponował "pokorne wyznanie": "Oszukaliśmy was - prosimy o wybaczenie, gdyż nie uczyniliśmy tego świadomie"6. Nasuwa się jednak myśl, że w wielu wypadkach mieliśmy do czynienia ze spełnieniem przewidywań Jana Wacława Machajskiego, że inteligencja, czyli "posiadacz kapitału umysłowego", wykorzysta ruch robotniczy instrumentalnie, jako narzędzie realizacji własnych interesów. Warto odnotować, że amerykański socjolog węgierskiego pochodzenia, Ivan Szelenyi, dowiódł płodności tej myśli w swych badaniach nad formowaniem się elit rządzących w postkomunistycznych państwach Europy Środkowej, zwłaszcza na Węgrzech i w Polsce.
W ścisłym związku z powyższym kompleksem zagadnień pozostaje kwestia reprywatyzacji - nie prywatyzacji, którą można pojmować czysto pragmatycznie, lecz reprywatyzacji, jako restytucji "świętego prawa własności". Zwrot w tym kierunku był dogmatyczną arogancją w stosunku do olbrzymiej większości społeczeństwa polskiego lat powojennych, która w pełni aprobowała reformy nacjonalizacyjne. Arogancja ta obrażała przy okazji znaczną część środowisk emigracyjnych, w tym środowisko paryskiej "Kultury", które uznawało potrzebę reform nacjonalizacyjnych i ich nieodwracalność. Można było i należało naprawić krzywdy wynikłe z przeprowadzenia reform w atmosferze braku szacunku dla prawa. Żenujące było jednak rozpętanie z tego powodu kampanii indoktrynacyjnej, wmawiającej społeczeństwu, że bezwarunkowa własność prywatna była zawsze przez nikogo niekwestionowanym "fundamentem zachodniej cywilizacji", że postulat redystrybucji lub "unarodowienia" własności nigdy nie pojawiał się w dziejach myśli polskiej, i temu podobne ideologiczne nonsensy. Żenująca była też okoliczność, że Kościół katolicki, wbrew własnej tradycji i "nauce społecznej", wykazał w tych sprawach bardzo daleko posuniętą korporacyjną interesowność, dochodząc praw właścicielskich sprzed setek lat lub występując w roli naturalnego spadkobiercy dóbr kościelnych na ziemiach poniemieckich.
Jacek Kuroń i Karol Modzelewski w artykule pt. "Cena reprywatyzacji" sprzeciwili się reprywatyzacji, wskazując na jej kolosalne koszty - blisko 44 mld z budżetu państwa, co uniemożliwiłoby zabezpieczenie zdrowia i życia obywateli, realizację powszechnego prawa do edukacji i, oczywiście, niezbędną modernizację kraju7. Bronisław Łagowski, skupiając się na problemie strat poniesionych w czasie wojny, pisał o nonsensowności żądania odszkodowań za kataklizmy dziejowe; wskazywał, że "mieszkańcy zburzonej Warszawy mają takie same prawa do odszkodowań jak zabużanie", i konkludował: "Wszystkie prawne i moralne przesłanki, jakimi rząd solidarnościowy kieruje się w sprawie reprywatyzacji, są fałszywe"8. Ja z kolei podkreślałem, że nowoczesny liberalizm nie stoi na stanowisku "nieprzedawnialnych praw własności" i nie daje żadnego alibi zwolennikom ustawy, która przywracałaby prywatną własność sprzed wielu lat kosztem najuboższych członków społeczeństwa.
Niewiele można do tego dodać. Ale przypomnienie tej debaty jest wciąż aktualne, bo sprawa nie została rozstrzygnięta i wciąż zachodzi niebezpieczeństwo, że rozstrzygnie się w duchu dogmatów przestarzałej i moralnie zdyskredytowanej ideologii.

Powrót do poprzedniej strony