Po zwycięstwie „Solidarności” w 1989 r. i likwidacji PRL na rzecz III RP, prawdziwą klęską (z punktu widzenia wartości moralnych, takich jak wolność światopoglądowa i autentyczna tolerancja) w walce o pełnię władzy, stało się posługiwanie absolutyzmem moralnym, przeciwstawianym nie tylko komunizmowi, lecz wkrótce także nihilistycznym rzekomo konsekwencjom liberalizmu, który go zastąpił. W tej perspektywie brak rozliczenia z peerelowskim „komunizmem" wydawał się moralną katastrofą, ignorowaniem podziału na „dobro" i „zło" w sferze publicznej. Nawet człowiek tak światły i zacny jak Jerzy Turowicz uważał wybór „postkomunisty" na stanowisko prezydenta RP za moralnie niedopuszczalny, a Jan Rokita wpadł w histerię, ogłaszając, że tradycyjny Kościół jest „ostatnim bastionem" przeciwko wrogowi nr 1, czyli „kwaśniewszczyźnie".
Praktycznym zastosowaniem poglądu o niezbędności walki z moralnym relatywizmem i nihilizmem stały się metody moralnego dyktatu, urzeczywistniane dwoma sposobami: 1) próbami wykluczenia przez ostracyzm i izolację oraz 2) próbami legislacji moralności, czyli uczynienia moralne i słusznych poglądów prawnie obowiązującymi.
Jako przykład pierwszej z tych metod przypomnę ciekawą skądinąd dyskusję w „Znaku" (w której brałem udział) na temat moralności w polityce. Na pytanie Michnika, dlaczego nie zaproszono do dyskusji przedstawicieli SLD, np. Cimoszewicza czy prof. Reykowskiego, redaktor pisma, Jarosław Gowin, odpowiedział: „Uczestnictwo postkomunistów w tej dyskusji uważałbym za naruszenie pewnego tabu, za symboliczne zamazanie granic dobra i zła, prawdy i fałszu ... Ja po prostu konstatuję fakt, że podejmując takie, a nie inne wybory moralne w czasach komunizmu ludzie ówczesnego obozu władzy obiektywnie postawili się poza wspólnotą moralną".
Dziś, jak ośmielam się sądzić, stawianie wymienionych wyżej osób „poza wspólnotą moralną" byłoby chyba nie do pomyślenia. Nie jestem jednak przesadnie optymistyczny. Słynna propozycja Michnika i Cimoszewicza, aby ująć w punktach te wydarzenia z najnowszej historii Polski, co do których istnieje zgodność interpretacji, a resztę pozostawić historykom, wywołała (również w środowisku „Gazety Wyborczej") gwałtowne oburzenie i do dziś dnia nikt nie śmie podjąć jej na nowo - tak silna jest obawa przed przyznaniem postkomunistom choćby cząstkowej racji. Co więcej: 20. rocznicę wyborów 4 czerwca 1989 r. uroczyście obchodzono w całym kraju bez wzmianek o poprzedzających je porozumieniach Okrągłego Stołu, bez udziału przedstawicieli ówczesnego obozu władzy i oczywiście bez gen. Jaruzelskiego, który osłaniał te wybory i został po nich pierwszym prezydentem niekomunistycznej Polski. Spędził on ten dzień w sądzie, z oskarżenia o przestępstwo pospolite. Małoduszność etyczna wciąż święci więc triumfy i nie zanosi się, aby znikła.
Drastycznym przykładem drugiej z wymienionych metod było żądanie „Solidarności", aby w nowej konstytucji znalazło się potępienie PRL. Prób takich było jednak więcej, a ostatnio modne stało się uchwalanie przez parlament obowiązujących interpretacji historii. Aleksander Małachowski pisał o tym w roku 1998 w felietonie pod wymownym tytułem „Zagrożenie": „Coraz bardziej absurdalne uchwały podejmowane w parlamencie czy to w sprawie ciągłości prawnej Polski sanacyjnej z obecną, czy to uchwała potępiająca PRL, czy wreszcie jawnie neototalitarny projekt ustawy dekomunizacyjnej stawiają nie tylko opozycję pokomunistyczną, ale wszystkich przyzwoitych ludzi w trudnej sytuacji moralnej".
W przekonaniu piszącego te słowa wszelkie próby połączenia moralności z przymusem - nie tylko z przymusem prawnym, ale również ze zorganizowaną zbiorową presją społeczną, są w istocie głęboko amoralne. Leon Petrażycki miał rację, pisząc o zasadniczej różnicy między prawem a moralnością jako dwoma systemami normatywnymi. Prawo, aby być etyczne, nie może być instrumentem czyjejś moralności, a moralność powinna wznosić się ponad prawną sprawiedliwość. Mobilizacja zbiorowego nacisku moralnego niszczy źródła moralności, ponieważ niezgodna jest z wolnością sumienia i ideałem Caritas. Moralność nie może narzucać swych norm przez ustawodawstwo, powinna działać za pomocą przykładu, a nie przez tworzenie atmosfery wymuszonego konformizmu.
W odróżnieniu od moralności prawo musi sięgać po przymus, ale tylko w wyraźnie i mocno ograniczonym zakresie. Moralność jest zawsze absolutna i totalna, pretenduje więc do kontroli nad całokształtem nie tylko zachowań, lecz nawet myśli ludzkich. Stawia też przed ludźmi zadania wymagające nieustannego wysiłku - nigdy bowiem nie jest się dość moralnym. Ale dlatego właśnie życie społeczne musi być regulowane przez prawo, które określa tylko granice indywidualnej wolności, zabezpieczając każdej jednostce wolność sumienia i swobodę wyboru. Podporządkowanie prawa społecznej moralności owocuje zniewoleniem teokratycznym (w przypadku moralności religijnej) lub totalitaryzmem (w przypadku moralności świeckiej).
Społeczeństwo polskie pozbyło się niechcianego ustroju dzięki olbrzymiej i wyraźnie ukierunkowanej politycznie mobilizacji moralnej. Miało to jednak wiele nieprzewidzianych i niepożądanych konsekwencji. Poważnie nadwątliło zdolność do uznawania różnic politycznych za rzecz normalną, niepociągającą za sobą zrywania przyjaźni i kontaktów towarzyskich. Szczególnie rozpowszechnioną formą etycznego antyliberalizmu stała się w Polsce szeroka akceptacja poglądu, że tak czy inaczej pojmowana zbiorowość ma prawo do rozległej normatywnej kontroli nad jednostką, obejmującej w zasadzie wszystko. Wiele powiedzieć mogą na ten temat obrońcy praw kobiet i mniejszości seksualnych - zwłaszcza w świetle wyjątkowo upokarzających i bezprecedensowo brutalnych ataków na Alicję Tysiąc. Ale kontrola, o której mowa, dotyczy również spraw ściśle politycznych: jej cechą wyróżniającą jest przecież uprawomocnianie roszczeń grupy rządzącej do „prześwietlania" całego przebiegu życia obywatelskiego.
Najjaskrawszym przejawem tej kolektywistyczno-despotycznej tendencji jest oczywiście popularność, którą cieszyła się niedawno idea powszechnej lustracji, również dziś mająca wielu zwolenników. Liczba pryncypialnych przeciwników tej idei, takich jak Andrzej Romanowski, Adam Michnik i Barbara Skarga, była zaskakująco mała, co świadczyło o niewielkim zrozumieniu elementarnych praw jednostki. A przecież była to idea jednoznacznie totalitarna, przekreślająca prawo do domniemania niewinności, wymagająca od ludzi samooskarżeń i publicznych aktów skruchy, co w czasach stalinowskich nazywano „rozbrajaniem się przed kolektywem". Dominowała w niej myśl, że jednostka nie może się zmienić, jest bowiem „genealogicznie" uwarunkowana - na wzór niezmiennego „uwarunkowania przez pochodzenie klasowe" w radzieckim komunizmie.
Ciekawe, że sama myśl o przebaczeniu uznawana była za liberalny permisywizm, a nie za głęboko chrześcijańską wartość. Również hierarchowie Kościoła głosić poczęli, że warunkiem przebaczenia jest poniesienie kary, a przynajmniej przyznanie się do winy i wyrażenie skruchy. Gdzie podziała się więc rdzennie ewangeliczna myśl o przebaczeniu bezwarunkowym i powszechnym?
Wielki filozof polskiego romantyzmu, August Cieszkowski, wiele pisał na ten temat w swej głębokiej analizie Modlitwy Pańskiej, zatytułowanej Ojcze Nasz. Podsumował te rozważania zdaniem o konieczności „powszechnej świata amnestii - wszyscy bowiem zawinili przeciwko wszystkim". Sądzę, że powinniśmy zapamiętać tę myśl - jako antidotum na deficyt wielkoduszności, małostkowe frustracje i marzenia o odwecie.
Uzasadnieniem prawa do takich marzeń stała się teoria głosząca, że kultywowanie pamięci - na równi z prawem do wykluczania - jest fundamentem wspólnoty narodowej. Zapomniano oczywiście, że Ernest Renan w klasycznym tekście „Co to jest naród?" (1882) uznał, że równie istotnym warunkiem istnienia narodu jest zapominanie, bez którego wiele narodów, np. francuski, nie mogłoby się ukształtować i przetrwać. Zignorowano kulturę starożytnych Greków, powszechnie aprobujących nakaz zapominania (amnezja) o rzeczach złych w celu zachowania pokoju - tak jakby jedynym wzorem do naśladowania był żydowski zahor, czyli obowiązek pamięci. Nie chciano jednak pamiętać o tym, co niewygodne, np. o tym, że konstytucja francuska 1814 r. zakazywała wszelkiego dochodzenia, kto kim był przed restauracją, a także o tym, że w demokratycznej Hiszpanii, która początkowo miała być dla nas modelem, nie wolno było wspominać, kto był po czyjej stronie w wojnie domowej. W ten sposób pamięć narodowa przekształciła się w nieznośną pamiętliwość, celebrującą doznane krzywdy i nieprzyjazne uczucia wobec sąsiadów, w połączeniu z poczuciem własnej moralnej wyższości.
Szkodliwość tych postaw znacznie pogłębia fakt, że głosiciele „polityki historycznej" i ideologowie z IPN skłonni są przypisywać Polakom jednolitą, moralnie obowiązującą tożsamość, nie przyjmując do wiadomości, że nowoczesny naród, w odróżnieniu od plemienia, jest wspólnotą pluralistyczną, wielotożsamościową, połączoną kulturą i wspólną historią, ale mieszczącą w sobie różne opcje światopoglądowe i różne warianty historycznej pamięci. Znaczna część elit postsolidarnościowych chce jednak przywłaszczyć sobie prawo do reprezentowania „prawdziwego" narodu (w odróżnieniu od Polaków „metrykalnych" jedynie lub „polskojęzycznej ludności") i zmonopolizowania narodowej pamięci. Nazwałem to nacjonalizmem integralnym skierowanym do wewnątrz, dążącym do zdominowania i ideologicznego podporządkowania własnego społeczeństwa. Jest to zjawisko ważne i niezmiernie niepokojące.