ANDRZEJ WALICKI
Konfrontacja (w imię walki o władzę) zamiast narodowego pojednania

Termin „Trzecia Rzeczpospolita" (o czym zwykle zapominamy) pojawił się po raz pierwszy w inauguracyjnym przemówieniu Lecha Wałęsy: „Staję przed wami jako pierwszy prezydent Polski wybrany bezpośrednio przez cały naród. Z tą chwilą zaczyna się uroczyście III Rzeczpospolita Polska".
Było to jednoznacznym stwierdzeniem, że okres kohabitacji premiera Mazowieckiego z prezydentem Jaruzelskim nie był jeszcze prawdziwym początkiem niepodległej Polski. Symbolikę aktu inauguracji wzmacniało nie zaproszenie na nią ustępującego prezydenta oraz przejęcie insygniów władzy z rąk emigracyjnego prezydenta Ryszarda Kaczorowskiego. W ten sposób Polska powróciła symbolicznie do roku 1939, redukując PRL do „czarnej dziury" w dziejach narodu. Nie był to akt pojednania narodowego, ale gest triumfalistyczny. Większość Polaków przyjęła to biernie, nie zdając sobie sprawy, że konsekwencją tej symbolicznej przemowy było uznanie działalności w ramach wewnątrzpaństwowych struktur PRL za formę kolaboracji z nielegalną, okupacyjną w istocie władzą. Można wątpić, czy pogląd taki, przy należytym wyjaśnieniu jego treści, miałby szansę aprobaty w ogólnonarodowym referendum. Można też sądzić, że decyzja o tak radykalnym zerwaniu ciągłości (w sensie historycznym, bo w sensie prawnym było to niemożliwe) powinna być przedyskutowana i poddana głosowaniu przez parlament. Niestety, nie miało to miejsca.
W moim przekonaniu, a nie byłem w tym odosobniony, wybrana wówczas polityka była nie tylko szkodliwa i błędna, ale również sprzeczna z wolą znacznej większości społeczeństwa. Zbyt łatwo zapomniano, że odrzucało ją również środowisko paryskiej „Kultury", czyli najświatlejsza część emigracji: Jerzy Giedroyc podkreślał przecież, że rok 1945 jest „cezurą ostatecznie zamykającą świat przedwojenny", a w idei powrotu do rzeczywistości przedwrześniowej widział (podobnie jak Miłosz) największe niebezpieczeństwo dla Polski. Jeszcze dziwniejsza, a przy tym zupełnie obca poglądom olbrzymiej większości Polaków, była teza (powszechnie przyjęta przez polityków obozu postsolidarnościowego na początku lat 90.), że rok 1945 przyniósł Polsce jedynie zmianę okupacji niemieckiej na rosyjską. Podpisywałem się pod diagnozą Leszka Kołakowskiego (sformułowaną w roku 1975 na łamach „Kultury"), że ludzie traktujący PRL jako „złagodzony wariant Generalnej Guberni", winni byli „zasadniczego braku solidarności z narodem".
Obywatele Polski Ludowej świadomi byli ogromnych ograniczeń jej suwerenności, ale mimo to - przynajmniej od roku 1956 - traktowali ją jako państwo własne, a nie tylko „nienaturalną przerwę między dwoma realnymi światami - jednym pamiętanym, drugim - wyczekiwanym". Odrzucali pogląd, że wasalny status państwa jest tym samym, co okupacja, i że skoro nie ma autentycznej niepodległości, to „im gorzej, tym lepiej".
Czy istniała jednak możliwość zapoczątkowania dziejów III RP pod znakiem narodowego pojednania, a nie poniżania niedawnych przeciwników?
Moim zdaniem tak, choć dobrze rozumiem, dlaczego tak się nie stało. Umiejscowienie PRL w kontekście innych państw "realnego socjalizmu" uświadamia bowiem, że był to kraj wyjątkowy, najmniej socjalistyczny i najbardziej swobodny na przestrzeni od Berlina do Chin i Władywostoku. Współtwórca współczesnej teorii totalitaryzmu, Zbigniew Brzeziński, autorytatywnie stwierdził, że totalitaryzm skończył się w PRL w roku 1956, a znakomity politolog oksfordzki, Zbigniew Pełczyński, uzupełnił to szczegółową analizą pokazującą, że rok ten zapoczątkował też "polską drogę od komunizmu", czyli proces faktycznej dekomunizacji. Trudno, abym nie dodał, że takie same poglądy formułowałem w szeregu prac w języku polskim i angielskim od początku lat 80. i podzielają je m.in. Bronisław Łagowski i Ludwik Stomma.
Dzięki tym zasadniczym odmiennościom od obowiązującego teoretycznie ustroju Polska Ludowa była krajem, którego obywatele korzystali z dużego zakresu wolności osobistej, religijnej i kulturalnej, dzięki czemu mogli „czuć się u siebie". Mimo nawrotów autorytaryzmu, takich jak w haniebnym roku 1968, władza partyjna łatwo rezygnowała z ideologicznych dogmatów na rzecz geopolitycznego realizmu, poszukiwania legitymizacji narodowej i rozwiązań czysto pragmatycznych. „Reformatorzy" w jej szeregach nie mieli wprawdzie atrakcyjnych pomysłów na wybicie się na niepodległość, ale dzięki nim jednak przestawała być siłą wyobcowaną, oddzieloną od społeczeństwa murem ideologii. To właśnie uczyniło ją zdolną do bezprecedensowego kompromisu Okrągłego Stołu. Gdyby ówczesna opozycja zdolna była ocenić to wszystko bezstronnie, musiałaby przyznać, że do wyjścia Polski z „realnego socjalizmu" przyczyniły się obie strony okrągłostołowego kompromisu i że jej własne istnienie było niezamierzonym rezultatem całej ewolucji „realnego socjalizmu" w Polsce.
Polityce zmiany ustroju w klimacie narodowego pojednania przeszkodziło jednak doświadczenie kilku lat intensywnej walki. Skłonny jestem oceniać stan wojenny w kategoriach racji podzielonych, w tym zwłaszcza klasycznego konfliktu między racją stanu (zawsze czyjąś) a aspiracjami społecznymi. Sądzę jednak, że koszty społeczne i psychologiczne okazały się dużo większe, niż oczekiwano: stworzyły bowiem kapitał nienawiści, do dziś dnia przeszkadzający porozumieniu się Polaków. Ale dostrzegam też, że jedną z przyczyn tego stanu rzeczy był, tak bardzo idealizowany, pokojowy charakter solidarnościowej rewolucji. Zgodnie z teorią „nowego ewolucjonizmu", głoszącego „wymuszanie" zmian przez społeczną presję, była to wielka krucjata moralna, ćwiczenie się w radykalizmie, w demonizowaniu przeciwnika i w odrzucaniu dialogu z nim. Normalna wojna może wyrabiać nawet szacunek dla drugiej strony, ale wojna moralna, totalny bojkot, bezwarunkowa konfrontacja wymagała napięcia nienawiści, pogardy, umiejętności dyskontowania ustępstw bez odwzajemnienia i kwitowania. Tak widać być musiało, skoro chodziło o wojnę moralną właśnie, o całkowitą delegitymizację strony przeciwnej.
Trudno więc dziwić się, że w środowisku kombatantów opozycji pojawiły się nastroje dalekie od demokratycznego kompromisu. W ludziach dawnego ustroju (jeśli nie odżegnali się totalnie od własnej tożsamości) poczęto widzieć nowe wcielenie starego wroga, z którym nie wolno było „dzielić się Polską". Jak stwierdził z ubolewaniem Adam Michnik, po zwycięstwie w walce o wolność musiał nastąpić czas bezwzględnej walki o władzę.

Powrót do poprzedniej strony