MAREK BARAŃSKI
Raport w sprawie Rywina

Jeśli przepchnięty na siłę raport Ziobry w sprawie Rywina zostanie uznany za ostateczny, to jego logiczną konsekwencją będzie próba postawienia najważniejszych osób w państwie w stan oskarżenia.
I znajdzie pan wystarczającą liczbę posłów, którzy podpiszą się pod wnioskiem o postawienie prezydenta przed Trybunałem Stanu? - pytał w dramatycznym tonie poseł SLD Zbigniew Siemiąt­kowski posła Giertycha, lidera LPR, tak jak on śniadaniowego biesiadnika Radia Zet.
Otóż, szanowny panie pośle Siemiątkowski - pan poseł Giertych uczyni to bez najmniejszego wysiłku. Z palcem w nosie zbierze ok. 200 podpisów. Na tyle głosów może liczyć cała nienawidząca Kwaśniewskiego prawica, wsparta przez - pałające żądzą zemsty za doznane z ręki prezydenta upo­korzenia - PSL i Samoobronę. Nawet Platforma Obywatelska pokazała, co tak naprawdę w niej sie­dzi. A jest to partia, do której - pod wszystkimi jej postaciami - lewica od lat przecież smali cholewki. Lewi liderzy ślinili się do niej, gdy była Komitetami Obywatelskimi, ROAD-em, Unią Demokratycz­ną, Unią Wolności, Kongresem Liberalno-Demokratyczym, Partią Konserwatywno-Liberalną, AWS-em nawet. Tymczasem podczas głosowania nad raportem Ziobry "złodzieje" bez obrzydzenia zawarli antyprezydencki i antyeseldowski pakt z "barbarzyńcami".

POLOWANIE NA WINNYCH
Trzeba powiedzieć jednoznacznie: lewica sama sobie zgotowała ten los. Przede wszystkim jej liderzy, posłowie, senatorowie, baronowie - czyli sama esencja Sojuszu, ci, z których lewica była naj­bardziej dumna.
Stracili wigor, obrośli tłuszczem, kolesiostwo zastąpiło racje. Na dodatek mają oni fatalną wadę - kompleks "złego pochodzenia", kompleks historycznej przegranej. Z tego wyrasta ich wieczne poczucie winy, skłonność do chodzenia z pochyloną głową, tchórzostwo w politycznych starciach.
Lewica przypomina kundla-przybłędę, z oddaniem wpatrującego się w oczy pana, który go przygarnął. Każda jego przygana to powód do śmiertelnego przestrachu i natychmiastowa gotowość do pokajania się. Najmniejsza pochwała to powód do radosnego machania ogonem i gotowość do na­stępnych poświęceń. Elektorat SLD od początku patrzył na to z dezaprobatą, ale tolerował w imię wyższych racji, w imię dobra państwa, które wymagało zgody i zasypywania historycznych podzia­łów. Nawet jeśli przy tym zasypywaniu łopatą machała wyłącznie lewica, a prawica wyłącznie tym machaniem dyrygowała.
Dopiero niedawno Leszek Miller, jeden z byłych już liderów SLD, zrozumiał, na czym pole­gał błąd. W ostatnim wywiadzie, jakiego udzielił "TRYBUNIE", powiedział: "Odnoszę wrażenie, że siła krytyki pod adresem SLD i rządu przekroczyła zwyczajowe granice. Nie liczyły się realia i fakty, liczyły się uprzedzenia i fobie. Dochodzę do wniosku, że jest to jakby dalszy ciąg wojen odbytych. U ich podłoża leżą dawne podziały. (...) To co odeszło w przeszłość, nadal istnieje. I gdy słyszę zapo­wiedzi, co będzie się działo po następnych wyborach, kiedy słyszę ten ton, czasem wręcz faszystow­sko-bolszewicki, tę histerię przekonań, że SLD nie ma prawa nie tylko do rządzenia, ale wręcz do ist­nienia, to upewniam się, że historyczne podziały żyją, rowy nie zostały zasypane i trwa zimna wojna domowa" ("T" nr 102).

PYRRUSOWY ZWYCIĘZCA
Od wielu lat na lewicy toczyła się podskórna wojna o przywództwo między Leszkiem Mille­rem a Aleksandrem Kwaśniewskim. Panowie nie ukrywali przesadnie rywalizacji. Słuchaliśmy opo­wiadań o "trudnych kompromisach" i "szorstkiej przyjaźni". Każda ze stron miała swoich zwolenni­ków, sojuszników i zaciężnych rycerzy. Apele i przypomnienia (płynące m.in. z tych łamów), że lewi­ca miała się najlepiej, gdy nie była skłócona, gdy Kwaśniewski z Millerem tworzyli świetnie uzupeł­niający się tandem, pozostawały bez wpływu na ich relacje. Od chwili ponownego wyboru Aleksan­dra Kwaśniewskiego na prezydenta relacje te miały różne stadia, ale w większości polegały na "kto kogo", a nie na "razem". Zacietrzewienie ma swoje logiczne konsekwencje w postaci organizowania się zwolenników jednego i drugiego. Powstały najpierw "obozy", a potem "znaki przynależności i lo­jalności", czyli ideologia.
Czyż prawica mogła wymarzyć sobie smakowitszą okazję? Ani na moment nie pozostawała więc bezczynna. Gdzie mogła i jak mogła wsadzała palec w każdą SLD-owską szparę i powiększała ją ze wszystkich sił. Miller nie poddawał się, ale jego pozycja była straceńcza. Tym bardziej że oprócz "TRYBUNY", którą za to, że nigdy nie przyłączyła się do chóru, okrzyknięto pro-Millerow­ską, cała prasa zdecydowanie była po stronie prezydenta. Przecież nie dlatego, że tak go lubi, tylko z politycznej gry właścicieli na pogłębianie podziałów między prezydentem i premierem. To wszak ta sama prasa, która wgryzała mu się w gardło w sprawie magisterium, akcji żony, chorej nogi w Charkowie, wakacji w Cetniewie itd.
Doprawdy nie rozumiem, jak ten wybitny polityk mógł uwierzyć, że to minęło bezpowrotnie, jak można było tamto doświadczenie wyrzucić z pamięci, jak można było uwierzyć w, tym razem, czyste intencje? Chciałbym być złym prorokiem, ale kto wie, czy teraz prezydentowi też nie zostanie już tylko "TRYBUNA". W rezultacie lewicowa "wojna na górze", która narzucała działaczom ko­nieczność "opowiedzenia się", spowodowała, iż największe atuty Sojuszu: zwartość i jedność, legły w gruzach, a jego historycznym przywódcom zagląda w oczy widmo Trybunału Stanu. Jego najbar­dziej błyskotliwi fajterzy, na przykład Krzysztof Janik, sprawiają wrażenie słaniających się na nogach bokserów, których największym marzeniem jest zejść o własnych nogach do szatni. Najbardziej lu­biany intelektualista lewicy, Marek Borowski, tragikomicznie pierzchnął z pokładu przed sondażami, tworząc coś, co jako żywo przypomina bardziej hubę niż partię z prawdziwego zdarzenia. Jej drugi po prezydencie atut - marszałek Oleksy staje zaś przed dramatycznym wyborem: przyznać rację pra­wicy, że głosowanie nad raportem Ziobry było głosowaniem ostatecznym, a nie preselekcyjnym (swoją drogą, skąd oni wzięli ten okropny, minoderyjny, całkowicie obcy ludziom lewicy język?!), czy konsekwentnie uznawać sprawę za niezakończoną, pozostawić ją nierozstrzygniętą, czyli bez konsekwencji. Józef Oleksy na pewno ma świadomość, iż ten drugi wybór spowoduje wpłynięcie wniosku o zmianę marszałka Sejmu. Podobnie jak on, cała lewica też stoi przed wyborem: walczyć do końca o każdy kawałek miejsca na ziemi, czy poddać się na długie lata. Mam nadzieję, że po lewej stronie nastąpił przynaj­mniej koniec złudzeń co do jednego: że jakieś znaczenie mają wspólne z "nimi" wódeczki, brudersza­fty, imieniny, sylwestry, taneczne pas wymieszanych par, czy radosne śpiewanie kolęd ponad podzia­łami.

NASTĘPNI
Oczywiście, że na SLD nie skończy się. Jeśli ludzie rozsądni i odpowiedzialni, tworzący sze­roko rozumianą lewicę laicką, nie zewrą szeregów, nie zawieszą swych głupich i w gruncie rzeczy nieważnych wojenek, to prawica swoimi mieczykami wszystkich nas posieka na kawałki. Nadstawcie dobrze ucha - Młodzież Wszechpolska już maszeruje.
Prawica nikomu niczego nie zapomniała i nikomu niczego nie daruje. Jest zideologizowana do szpiku kości, nie ma poczucia ani historycznej winy, ani wstydu. Uzurpuje sobie prawo do bycia nosi­cielką najświętszych wartości narodowych i w imię tego przekonania urządzi nam Polskę, że się nie pozbieramy. Niech kto chce uznaje to za demagogię, ale w swoim czasie Bereza Kartuska też wy­dawała się niemożliwa, a jednak udała się nad wyraz i społeczeństwo w swej masie z oburzenia nie zawyło. I teraz nie będzie inaczej.
Zanim więc zapytają pana Waltera (którego telewizja tak dzielnie prowadziła wojnę z SLD), jak to naprawdę było z tymi rewelacjami o finansowych prapoczątkach TVN, które ujawnił publicz­nie pewien były oficer wywiadu, to wpierw niechybnie dobiorą się do pana Michnika, którego niena­widzą, kto wie czy nie bardziej niż Kwaśniewskiego z Millerem razem wziętych. Mimo że nakręcając anty-Millerowską "aferę Rywnia", dał jego wrogom do ręki dynamit do wysadzenia premiera w po­wietrze.

12.2003 r.

Powrót do poprzedniej strony