MIECZYSŁAW F. RAKOWSKI
Okruchy Dziennika
- "Dziś" nr 10/2008


Zapewne wśród prasowego dossier przedłożonego ministrowi spraw zagranicznych Federacji Rosyjskiej, Sergiejowi Ławrowowi na śniadanie, znalazła się informacja, że z ostatnich badań opinii publicznej wynika, iż około 80% Polaków boi się militarnej agresji Rosji na nasz kraj. To powitanie można potraktować jako przykład dyplomacji polskiej stosowanej wobec Rosji.
Nie tu miejsce na zajmowanie się co najmniej kopą polsko-rosyjskich problemów, kładących się cieniem na stosunkach między obu krajami, ale ku rozwadze lub choćby zwrócenia uwagi, proponuję politykom, politologom i dziennikarzom, produkującym papkę informacyjną i stek kłamstw o współczesnej Rosji, by zechcieli wziąć pod uwagę fakt, że Polacy (nie tylko inteligencja) są nacją, której można wmówić każdą głupotę. Także, a moe przede wszystkim na temat Rosji, o której przez wiele lat nie słyszałem dobrego słowa. Teraz, już po wizycie Ławrowa, usłyszałem w TOK FM, w audycji Jacka Żakowskiego, z udziałem Tomasza Lisa, Tomasza Wołka i Władysława Ładyki, szczebiot na temat kulturyy rosyjskiej (a ja pamietam, jak nie zostawiano na niej suchej nitki).
Zastanawiając się nad - chciałoby się powiedzieć, pogardliwym - stosunkiem do rodzącej się nowej Rosji (w bólach i nie bez rozkradania bogactwa, u którego podstaw tkwi pot i krew jej narodów), nad usilnym przywracaniem Polakom nieufności i wrogości wobec Rosjan, czynię elitę RP odpowiedzialną za stałe straszenie rodaków niebezpieczeństwem, rzekomo czającym się na wschodzie. Zwracam uwagę, że w minionych 15 latach nader rzadko można było usłyszeć i przeczytać coś dobrego o tym kraju. Tam wszystko, z zasady, było złe! Z lubością zacytuję profesora Bronisława Łagowskiego. W aurze bezprzykładnego naganiania Polaków do odbudowy niechęci i strachu przed wschodnim sąsiadem, ten krakowski konserwatysta - w odróżnieniu od krakowskich komentatorów pewnej prawicowej gazety, z których jeden bredził ostatnio o nieuniknionym konflikcie z Rosją, a drugi spojrzał hen w dal, gdzie leżą dwa złączone ze Skandynawią państwa, jak J.M. z Kalwarią Zebrzydowską - pisał: „Rusofobia przybiera takie natężenie, że obserwator nie znający polskiej nieodpowiedzialności, tromtadracji i zamiłowania do blagi, może pomyśleć, że polska armia lada dzień wyruszy przeciw Rosji, zmiatając po drodze reżym Łukaszenki i wioząc w taborach Samozwańca Anty-Putina”.
Za niezwykłe osiągnięcie ludu polskiego należy uznać wyrój nad Wisłą całych zastępów znawców Rosji. Znawstwo to objawia się w sposób szczególny. O Rosji można bowiem pisać i mówić, co komu z tych, pożal się Boże, ekspertów w łepetynie zaświta. Odpowiedzialność za słowa w sprawach związanych z Rosją, w polskich mediach nie istnieje. Używany język jest bogaty i elegancki. Kilka dni temu, Aleksander Łukaszenka zwolnił z więzienia bodaj trzech opozycjonistów. Spośród nadwiślańskich polityków (z kim na czele, przemilczę), odezwał się eurodeputowany z Samoobrony, Ryszard Czarnecki, który pospieszył natychmiast z radą, by szybko wykorzystać krok prezydenta Białorusi we właściwym kierunku, bo jeśli nie, to dyktator wpadnie w łapy (podkr. moje) Kremla. Wykwintnie powiedziane.
Biorąc pod uwagę fakt, którego nie kwestionuję, czyli inteligencję i mądrość Daniela Rotfelda, powołując się na wieloletnią znajomość z nim i współpracę (m.in. w KBWE), bardzo proszę, by jako przewodniczący Polsko-Rosyjskiej Komisji ds. Trudnych znalazł grupę bezpartyjnych fachowców, którzy potrafią obiektywnie mówić o Rosji i przedstawić stan stosunków polsko-rosyjskich naprawdę rzeczowo i prawdziwie. Jak dotychczas bowiem, źli są wyłącznie Rosjanie, a na rozległych łąkach mazowieckich pasą się najwyraźniej baranki boże, niewinne, przestraszone, że rosyjski niedźwiedź raz i drugi machnie łapą, i będzie po nas.

o o o

Poseł Platformy Obywatelskiej rodem z Krakowa, Jarosław Gowin chyba, już niejednego posła - o szaraczkach nie wspomnę - rzucił na kolana; a dlatego, że ten uczony mąż wypowiada się na każdy temat. Ostatnio słyszałem jak wyrażął swe zadowolenie, że Rosja jest otoczona systemem państw demokratycznych. Są bez wątpienia bardzo stabilne, głęboko wrośnięte korzeniami w narodowe gleby. Weźmy choćby, dla przykładu, Ukrainę i Gruzję.
Nie uważam za celowe i stosowne uprawianie polemicznych harców z posłem Gowinem, przypomnę jedynie, że w latach międzywojennych, państwa otaczające ZSRR nazywano kordonem sanitarnym, co oznaczało, że broniły Europę przed bolszewicką zarazą. Może poseł wróciłby do tej nazwy, która przecież precyzyjnie oddaje intencję owych „demokratów”. Ostatnio, wszechwiedzący poseł przepowiada nieunikniony konflikt między Polską i Rosją. Potrzebny jest nam jak gwóźdź w ... pewnej części ciała.

o o o

Jesteśmy świadkami wprowadzania opinii publicznej świadomie w błąd. To już drugi raz w pierwszej dekadzie 21. wieku. Po raz pierwszy zrobiono z nas durniów, gdy sternicy naszej nawy państwowej wyrazili zgodę na wysłanie naszych żołnierzy na amerykańską wojnę przeciwko Irakowi. Wmawiano nam, że zbrojna wyprawa u boku herolda demokracji jest konieczna, ponieważ Saddam Husajn dysponuje bronią masowego rażenia, którą może zadać śmiertelny cios zachodniemu światu. Dla przekonania głupich obywateli pokazano w telewizji dwa zdezelowane, wlokące się przez pustynię autobusy, rzekomo laboratoria, w których wytwarzana była owa broń. W tym roku kończy się nasz niesławny, z punktu widzenia honoru munduru, pobyt w Iraku. Saddama Bush powiesił, a Waszyngton oświadczył, ze CIA fałszywie odczytywała napływające sygnały informacyjne z Iraku i tyle. George W. Bush i jego najbliżsi padli ofiarą błędu najpotężniejszego wywiadu świata, bowiem Saddam nie miał broni masowej zagłady. Biedacy!
Mam nadzieję, że podczas uroczystego, z pompą, powitania naszych żołnierzy na ojczystej ziemi, oficjele oszczędzą nam sloganów o patriotyzmie, obronie demokracji, pokoju, itd.

o o o

Obecnie po raz drugi będzie się z nas robić durniów. Teraz kiwanie społeczeństwa wiąże się z amerykańską „tarczą”, którą rząd PO i PSL chce uszczęśliwić wszystkich rodaków. Z kolejnych badań opinii publicznej wynika, że więcej jest przeciwników zainstalowania na naszym terytorium „tarczy” antyrakietowej, niż zwolenników, ale bywają w demokracji sytuacje, kiedy rządzący mają w nosie większość. Świętym dogmatem jest ona tylko podczas wyborów parlamentarnych. Teraz kiwanie wyraża się nieustannym zapewnianiem Polaków, że „tarcza” wzmocni nasze narodowe bezpieczeństwo. Dodatkową jej gwarancją mają być rakiety Patriot, obsługiwane przez żołnierzy US Army. Garnizony amerykańskie powitamy z radością. Wszak pobyt obcych wojsk na naszej ziemi kochamy nad wyraz.
Dla polskiego rządu nie ma znaczenia, że wybitni politolodzy (także amerykańscy), doradcy przywódców państw, znakomici fachowcy, krytycznie oceniają pomysł „tarczy”. Oto kilka opinii. Brzeziński (b. doradca ds. bezpieczeństwa narodowego za prezydentury Cartera): „Tarcza w ogóle nie jest Polsce potrzebna. (...) Wątpię by chroniła Polskę” („Polityka” 2008 nr 23). Joseph Cirincione, ekspert ds. systemów przeciwrakietowych i doradca Baracka Obamy: „Baza w Polsce jest martwa. Nawet gdyby polski rząd porozumiał się dziś z Białym Domem, baza i tak nie zostałaby zbudowana. Nie sądzę, byśmy kiedykolwiek zobaczyli elementy tarczy antyrakietowej w Europie Środkowej. Z dwóch powodów. Po pierwsze, antyrakiety nie działają, po drugie, zagrożenie nie uzasadnia pośpiechu, w jakim próbuje się uruchomić tę niesprawdzoną technologię” („Polityka” 2008 nr 29). Noam Chomsky, językoznawca i analityk życia politycznego, wybitny krytyk kapitalizmu: „Instalacja amerykańskiego systemu antyrakietowego w Europie Wschodniej jest właściwie aktem wojny” (II Manifesto”, 31.05.2007). Javier Solana, wysoki przedstawiciel ds. wspólnej polityki zagranicznej i bezpieczeństwa Unii Europejskiej: „Budowany przez Stany Zjednoczone system tarczy antyrakietowej w co zaangażowane mają być Polska i Czechy, może zaszkodzić stosunkom Unii Europejskiej z Rosją.” („Dziennik”, 29.03.2007). Cytaty zaczerpnąłem z długiej listy wypowiedzi, opublikowanych przez „Przegląd” (2008 nr 35).
Podpisanie w sierpniu przez wysokich przedstawicieli amerykańskiej administracji USA i rządu polskiego umowy, w sprawie instalacji „tarczy” antyrakietowej, prowokuje do licznych pytań, niekoniecznie przyjemnych dla rządu oraz entuzjastów tego przedsięwzięcia. Pierwsze dotyczy rozumienia przez przednich liberałów, przywódców Platformy Obywatelskiej, idei i istoty społeczeństwa obywatelskiego. Można było spodziewać się, że zarzucona, celowo, przez rząd PiS idea takiego społeczeństwa, zostanie przez liberałów otrzepana z kurzu i powróci do łask w całej krasie. Nic takiego się nie stało, nikt tego hasła nie odkurzył. Ponad połowa obywateli RP nie chce amerykańskiej „tarczy” na naszym terytorium, ale rząd Donalda Tuska w ogóle się tym nie przejmuje. I słusznie. Ma się przecież na kim wzorować. Gdy centrolewicowy parlament i prezydent wysyłali naszych żołnierzy na amerykańską wojnę przeciwko Irakowi, też gwizdali na sprzeciw obywateli (a nie była ich garstka) wobec tej szaleńczej decyzji. Przez wszystkie lata wojny w Iraku, 60-70 procent dorosłych Polaków było przeciwnych obecności tam naszych żołnierzy, którzy teraz, za 2-3 miesiące wrócą do kraju.
Zgoda na „tarczę” to kolejny krok, świadczący o braku wyobraźni rządzących. To nieprawda, że jej instalacja wzmocni bezpieczeństwo narodowe Polski. W dniu, w który zakończy się jej budowa, nasz kraj stanie się strefą frontową. Czy rządowi stratedzy naprawdę nie rozumieją, że od tego momentu wschodnia granica Unii Europejskiej stanie się granicą niesprzyjającą rozwojowi pokojowych i przyjacielskich stosunków Polski z Rosją? A może tego pragną ci, którzy ględzą o dwóch wrogach? Czy ktoś tego pragnie czy nie, zostaniemy wciągnięci w antyrosyjska politykę. Obawiam się, że z wielką chęcią z naszej strony. Nie tylko dlatego, ze w Europie nie brakuje sił politycznych, dla których każda Rosja zawsze będzie stanowiła zagrożenie. Ale to tylko część obecnej środkowo-wschodniej rzeczywistości, w której Polska, z racji swego położenia, obszaru, liczby ludności itp. - mogłaby odgrywać istotną moderującą rolę w polityce tego regionu (pomijam polski potencjał gospodarczy, bo w latach radosnej prywatyzacji wszystko, co w naszym przemyśle było wartościowe, zostało połknięte przez zachodnie koncerny).
Jeśli Polska, tworząca wschodnią granicę UE, zechce realizować wobec Rosji taki model polityki, jaki prezydent Lech Kaczyński zaprezentował w Tbilisi, to każdy rząd RP - oprócz ciągłego wywoływania napięć w stosunkach z Moskwą - będzie musiał jeszcze stawić czoła tym wszystkim rządom Europy Zachodniej (a i Wschodniej też), które nie dopuszczą, by polskie antyrosyjskie fobie zdominowały politykę Unii wobec Rosji. Niestety, obawiam się, że nadwiślańską prawicę (niezależnie od dzielących ją różnic politycznych i ideologicznych), a także tych, którzy nie od dziś marzą o Rosji wg zachodnich wzorów, łączy wrogi stosunek do Federacji Rosyjskiej. Według polskiej prawicy, Rosja jest naszym odwiecznym wrogiem. Co jest wierutną bzdurą i dziwię się niektórym niegłupim politykom i publicystom, że ulegają takim bredniom.
Przez historię polsko-rosyjskich stosunków na przestrzeni kilku wieków przewijały się również zastępy polskich magnatów, polskich wysokich urzędników w carskiej administracji, którzy wysługiwali się carskiej machinie nacisku narodowego i klasowego. Tyle że te karty stosunków między naszymi krajami, podobnie jak inne, na przykład współpraca rosyjskich i polskich demokratów w zwalczaniu caratu, nie są przez prawicę, i nie tylko przez nią, w jej polityce historycznej dostrzegane. Cenniejsze od prawdy są zakłamania i mity, czyli bujanie ludzi.
Miejsce Polski w świecie (oby tak zostało przez następne dziesięciolecia) i zapewnienie jej bezpieczeństwa, związane są z naszym członkostwem w Unii Europejskiej. Tylko w niej trzeba szukać umocnienia naszej pozycji wśród narodów świata, a nie za oceanem. I nie dlatego, ze nie ufamy jankesom (choć nigdy nie ufałem wielkim), lecz dlatego, że jesteśmy jedną z dwustu kart w talii, którą politycy amerykańscy tasują. Amerykańska tarcza potrzebna jest naszemu krajowi jak psu piąta noga. A zresztą, czy członkostwo w NATO i paragraf 5. jego statutu nie wystarczy do zapewnienia Polsce bezpieczeństwa?

o o o

Wrzesień dobrze się nam zaczął. Media doniosły, że na szczyt do Brukseli prezydent i premier polecieli razem, jednym samolotem, co nad Wisłą uznano za niecodzienne wydarzenie i przykład braterskiego pojednania zwaśnionej prawicy.
Informacja przypomniała mi pewne zdarzenie, którego byłem mimowolnym bohaterem. W pierwszych dniach grudnia 1989 roku odbyło się w Moskwie ostatnie posiedzenie Politycznego Komitetu Doradczego Układu Warszawskiego. Premierem („pierwszym niekomunistycznym”) PRL był już wówczas Tadeusz Mazowiecki. Zgodnie z praktyką i tradycją, w delegacjach zawsze uczestniczył przywódca partii rządzącej, czyli wówczas 1. sekretarz KC (w tym przypadku ja nim byłem). Delegacja polska leciała samolotem rządowym, ale beze mnie. Niekomunistyczny premier nie zgodził się na obecność na pokładzie „ostatniego komunistycznego premiera”. Nie jest to zadra do dziś tkwiąca w moim ciele. Nie rozumiałem wtedy, podobnie jak nie rozumiem dziś, tego, że wśród byłych działaczy opozycji demokratycznej w ciągu jednej nocy stuprocentowi demokraci przedzierżgnęli się w stuprocentowych antykomunistów (a mówią, że „komuniści” w ciągu jednej nocy przemienili się w socjaldemokratów). Widocznie w ich szafie wisiał już, przewidziany na tę okoliczność, wcześniej uszyty kostium. Odmowę przyjęcia mnie, byłego premiera, na pokład samolotu rządowego, zaliczam do moich rozczarowań liberałami, którzy byli w awangardzie zmian w polskich realiach politycznych i dzięki którym mogła powstać „Solidarność”, później mogło dojść do obrad Okrągłego Stołu i do dalszego ciągu przekształceń ustrojowych. Mylili się wtedy i teraz też mylą się liberalni demokraci, m.in. związani ze środowiskiem „Gazety Wyborczej”, twierdząc, że byli jedynymi i głównymi twórcami przemian w Polsce. Bez nurtu reformatorskiego w PZPR, bez coraz szerszego uświadamiania sobie, że trzeba szukać wyjścia z zacieśniającej się uliczki, liberałowie g... by sami zrobili. Powiem więcej, bez redagowanej przeze mnie „Polityki”, kręgi krytycznie myślącej młodej inteligencji polskiej byłyby znacznie węższe, mniej wpływowe i opiniotwórcze. Bez obdarzania mnie przez czołowych przywódców Zachodu - Willy Brandta, Helmuta Schmidta, François Mitteranda, liberałów w rodzaju gräfin Dőnhoff, Klausa von Bismarcka - całej plejady mądrych i rozsądnych dziennikarzy, bez moich licznych wystąpień w zachodnioeuropejskich mediach, polscy liberałowie g... by osiągnęli. Dla ich rozmówców ważniejszy byłem ja, głównie dlatego, że uważano mnie za polityka realistycznie oceniającego polsko-niemiecką i europejską rzeczywistość. Może z tych i wielu innych powodów, nadwiślańskie wyrocznie kilkanaście lat temu uznały, że nie należy na mnie zwracać uwagi? Nie jestem pewien, czy jakiś mądrala nie zareaguje na to, co tu piszę, i ironizując nie przedstawi mnie jako zarozumialca. Mało mnie to obchodzi, stworzyłem jeden z najciekawszych tygodników w podzielonej przez cztery dziesięciolecia Europie, mój rząd zainicjował głębokie reformy gospodarcze, to ja podpisałem zarządzenie o prawie posiadania paszportu w domu od 1 stycznia 1989 roku. I to mi wystarczy, a to, że byle chłystek na mnie splunie, mało mnie interesuje.
Ot, do jakich wspomnień zwiodła mnie informacja, że prezydent i premier polecieli jednym samolotem na konferencję Unii Europejskiej.

o o o

„Gazeta Wyborcza” na pierwszej swej stronie obwieściła w tekście pt. „Prezydent i germanizacja sześciolatków”, że „Prezydent Kaczyński może zatrzymać reformę, bo boi się germanizacji”. W informacji czytamy opinię szefa Kancelarii Prezydenta, Piotra Kownackiego: „Chodzi o ewentualną nadmierną swobodę programową w regionach. Można sobie wyobrazić, że w jakimś regionie treści historyczne byłyby przekazywane nie z punktu widzenia polskiej, lecz np. niemieckiej racji”. Pan minister widocznie cierpi na manię prześladowczą. Czy tylko on? Chyba więcej jest takich osób, które - gdy spojrzą na wschód, a potem na zachód - widzą wraże siły, gotowe, do uduszenia wszystkich Polaków i każdego z osobna. W każdym społeczeństwie istnieją różne marginalne zjawiska, zatem dajmy sobie spokój z jednym z nich.
Natomiast, nieco zdziwiony, przeczytałem komentarz Piotra Pacewicza na ten temat. Zastępca redaktora naczelnego „Gazety Wyborczej” napisał m.in., że „Jeśli prezydent zatrzyma sześciolatki w drodze do szkoły, zburzy całą reformę” i dalej „Jeśli prezydent to zablokuje, uchroni od zapomnienia resztki szkoły a la PRL”. Wynika z tego, że szkoła z czasów PRL zasługuje jedynie na kpinę, pogardę i nic więcej. Znam rodzinę Pacewiczów. Jej członkowie kończyli te, pożal się Boże, szkoły. Wyrośli na tęgich fachowców, na ludzi honoru i zasad.
To prawda, że systemy nauczania były przedmiotem wielu dyskusji, licznych opracowań, projektów uczonych i praktyków, np. prof. Jana Szczepańskiego czy Bogdana Suchodolskiego. Nie wszystko się udawało, ale szkoła w Polsce Ludowej nie szerzyła ciemnoty. W szkołach a la PRL nie bito nauczycieli, nie kpiono z nich w żywe oczy. Było też wielu wspaniałych wychowawców. Spędziłem sporo godzin w różnych pokojach nauczycielskich; ciało pedagogiczne nie krępowało się w mojej obecności i bez zahamowań krytykowało to, co było złe, co było czynione z pełną świadomością lub wynikało z czystej głupoty.
Uważam, ze pokolenie Piotra Pacewicza ma prawo opłakiwać swoje utracone dzieciństwo, choć nie bardzo wiem, co on sam w rzeczywistości utracił. Ma prawo współczuć rodzicom, których „komuniści” pędzili (może siłą?) na wyższe uczelnie. A w ogóle, to w demokracji wolno mówić i pisać, co ślina na język przyniesie, ale od ludzi o inteligencji wyższej niż średnia krajowa, oczekuję więcej, niż od jaskiniowca-antykomunisty - jak swego czasu pisał Adam Michnik - który jakże często nie wie, dlaczego nim został.

o o o

Tuż po wakacjach, na porządku dnia ponownie stanęła sprawa odebrania pracownikom SB (chyba w ogóle tzw. mundurowym) nieuzasadnionych, aczkolwiek ustawowo zagwarantowanych przywilejów. Moim zdaniem, platformersi, czyli liberałowie, uczynią to, ponieważ muszą udowodnić swoim zwolennikom i partyjnym kolegom, że wcale nie są gorszymi rycerzami walki z pozostałościami po „komunie”. Problem niełatwy i o sprawiedliwości w tym przypadku nie warto rozprawiać. O zemście tak, wszak historia pełna jest jej przykładów i po wielu latach. Byłoby z pożytkiem dla Wojciecha Olejniczaka - który jako prawdziwy demokrata, odważny jak każdy reprezentant tego gatunku, publicznie powiedział, że trzeba ubekom odebrać przywileje i cześć - gdyby sięgnął do ksiąg historii, zanim nową napisze Jarosław K. wiele by skorzystał. Jeśli sejm przyjmie ustawę to Olejniczak będzie mógł być dumny, że oddał głos za słuszną sprawę.
I na koniec prośba do przywódców PO. Proszę uprzejmie, by podległy panom aparat urzędniczy dokładnie poinformował panów, a za ich pośrednictwem naród (mnie też, bom głosował na PO i na prezydenta Donalda Tuska), jak wysokie są emerytury SB, wskazał liczbę, według wieku, kto w tej grupie przekroczył 70 lat, jakie funkcje pełnił i w jakich latach. Podobno budujecie panowie społeczeństwo obywatelskie. Jeśli to prawda, proszę informować nas szczegółowo, a nie sypać w oczy piachem; nawet tym najczystszym, z plaż Bałtyku. Na marginesie, chciałbym się dowiedzieć, jak to jest ze stratami, które poniosła ludność Gruzji i Osetii Południowej. Ile osób naprawdę zginęło, jakie są wymierne straty materialne? Prośba: tylko bez picu, panowie.

o o o

Nie wiem czy państwo zauważyli, bo ja tak, że w sierpniu minęła kolejna rocznica „cudu nad Wisłą” (używam cudzysłowu, ponieważ czegoś takiego w ogóle nie było. „Cud” wymyślił bodaj w 1926 roku zażarty wróg Józefa Piłsudkiego, endek Stroński, który nie przypuszczał, że jego nadąsanie się będzie miało długi żywot w bogatym skarbcu mitów polskich). W sierpniu zdarzył się jednak cud niezwykły w polskich mediach. Wiąże się on z kotłem kaukaskim. O nocnym bombardowaniu stolicy Osetii Południowej przez wojska gruzińskie z wielką satysfakcją zakomunikował światu prezydent Saakaszwili, dodając, że wybrał właściwy moment, ponieważ był to dzień otwarcia igrzysk olimpijskich w Pekinie, do którego udali się ważni politycy Zachodu i Wschodu. Niech się zachwycają perfekcyjną organizacją międzynarodowej imprezy przez komunistyczne Chiny, a my zrobimy porządek u siebie i skończymy z rebeliancką Osetią Południową, do Abchazji też się dobierzemy. Decyzja Saakaszwilego została z niepokojem przyjęta przez zainteresowane państwa; a jest ich sporo, włącznie z Rosją. Wiadomo, że od ogłoszenia niepodległości przez Kosowo, każde państwo, mające zorganizowaną, walczącą o prawo do niepodległości mniejszość, będzie miało „ból głowy”, bo te mniejszości mają wzór, który mogą zechcieć naśladować. Trzeba przyznać, że Rosjanie przed takim rozwojem sytuacji ostrzegali. Ale wróćmy do naszych baranów.
W drugim dniu „robienia porządków u siebie” do akcji przystąpiła Moskwa. W obronie zaatakowanej Osetii, jednostki rosyjskie rozpoczęły akcje zbrojne, wkraczając także na teren Gruzji. Rozpoczęła się wojna rosyjsko-gruzińska. Dla Saakaszwilego był to dar niebios. Wisząca nad nim groźba potępienia jego polityki jako awanturniczej, została oddalona. W ciągu jednej nocy, w mediach (również polskich) nastąpił cud prawdziwy: okazało się, że agresorem jest Rosja i że to ona napadła na Bogu ducha winną Gruzję. I od tej chwili, od tego cudu prawdziwego, wciąż widziałem ten sam rosyjski czołg i plac, po którym poniewierały się jakieś rzeczy gonione przez hulający wiatr. Widziałem te same obrazy zabitych ludzi.

14 września 2008

Powrót do poprzedniej strony