Po rozpadzie LiD, lewica ma fatalną prasę; z różnych stron wieszczą jej ostateczny upadek. Nieprzyjazne media z ledwie skrywaną radością, sympatycy z niepokojem i troską. Pesymistyczne rokowania spowodowane są po części obiektywną sytuacją lewicy, a po części trudnymi do racjonalnego wyjaśnienia decyzjami SLD, wciąż najsilniejszego ugrupowania lewicy. Kryzys lewicy ma w dobie obecnej wymiar światowy i dotknął wszystkie jej wzajemnie skłócone nurty. Upadek ZSRR musiał spowodować załamanie się nurtu komunistycznego. Globalizacja z kolei wystawiła na ciężką próbę „państwo opiekuńcze”, wylansowane przez nurt socjaldemokratyczny, co zachwiało jego polityką i wpływami. Potencjalna baza lewicy utrzymuje się, nawet umacnia, gdyż drastycznie powiększają się dysproporcje społeczne zarówno w skali narodowej, jak i międzynarodowej, zmniejsza się poczucie socjalnego bezpieczeństwa, rośnie zjawisko masowego wykluczenia. Tradycyjne programy, wyrastające z marksowskiej krytyki klasycznego kapitalizmu, nie rokują skutecznego przeciwdziałania tym konsekwencjom globalizacji, a nowe propozycje jeszcze się nie skrystalizowały. Sytuacja ta jest przejściowa, ale dopóki trwa, busolą pozostaje podstawowy, od dziesięcioleci uznany zespół lewicowych wartości: w sferze społeczno-ekonomicznej – reprezentacja szeroko pojętego świata pracy, dbałość o równowagę interesów wspólnotowych i prywatnych, obrona słabszych ekonomicznie, racjonalnie pojęty egalitaryzm, równość szans, solidarność wzajemna i bezpieczeństwo socjalne; w sferze politycznej – liberalna demokracja, samorządność i społeczeństwo obywatelskie, respekt dla praw mniejszości, tolerancja, laicyzm. Ponadto, niezbędna jest doza pragmatyzmu politycznego, który nakazuje przede wszystkim niesprzeniewierzanie się zarówno wartościom, jak i interesom świata pracy.
SLD niestety sporo nagrzeszył w sensie programowym i pragmatycznym. Dawniej i ostatnio. Gdy rządził, zaniedbał interesy pracownicze i przez to wydał swój ludowy elektorat na łup prawicowego populizmu. Teraz, ostentacyjnie zrywając przymierze z demokratami i „borówkami”, wyrzekł się waloru formacji „ponad rodowodowymi podziałami” oraz odepchnął grupę wartościowych polityków. Polityczny zwrot w lewo, skądinąd uzasadniony sytuacją na scenie politycznej oraz niezbędny dla uwolnienia się od pomillerowskiej spuścizny, takiego zerwania nie wymagał. Należało inicjować zwrot programowy w ramach LiD, starając się pociągnąć za sobą pozostałe partie bloku. A tak, wywołano wrażenie, że prawdziwym powodem zerwania była presja lokalnych notabli, którzy nie mogą odżałować „mandatowych” miejsc na listach wyborczych, rzekomo bez powodu oddanych demokratom i rozłamowcom z SdPl.
Niestety, mleko już się rozlało i polska lewica znalazła się ponownie w rozsypce: osłabiony SLD oraz kilka rywalizujących z nim i aspirujących do utworzenia nowych partii ugrupowań, z ambitnymi kandydatami na przywódców, ale bez politycznego zaplecza. Wyjście z tej zapaści będzie trudne. Rozsądek nakazuje przestać zajmować się sobą i niezwłocznie podjąć debatę nad wspólnym minimum programowym, jako wstępem do odbudowy jedności. Ugrupowanie, które zdobędzie się na taką inicjatywę i okaże się zdolne spojrzeć dalej własnego nosa, zyska punkty. Kluczowe znaczenie miałoby skrystalizowanie stanowiska w kilku przynajmniej kwestiach, gdzie rysuje się pilna potrzeba alternatywnej polityki wobec obu panujących dziś na scenie politycznej partii posolidarnościowych.
Po pierwsze, w kwestii europejskiej perspektywy. Lewica powinna proklamować zerwanie z polityką narodowego zaścianka, zapatrzeniem w przeszłość, rozpamiętywaniem dawnych klęsk i krzywd oraz pielęgnowaniem anachronicznych idei prometejskich. Pora pełnym głosem opowiedzieć się za europejską ponadnarodową federacją, za budową jej siły i tożsamości. Tylko na takiej podstawie można będzie uratować państwo socjalnego bezpieczeństwa, bezcenne dziedzictwo socjaldemokratycznej Europy, oraz zbudować partnerski status w relacjach ze Stanami Zjednoczonymi, z Rosją i z nowymi potęgami Wschodu. Po drugie, w kwestii odrębności interesów pracy i kapitału. Trzeba zerwać zarówno z neoliberalnym ich zamazywaniem, jak i z populistycznym samooszukiwaniem się i demagogią. Po trzecie, w kwestii stabilnego ładu demokratycznego, politycznego i prawnego, bez ustaw wyjątkowych, bez ekscesów policyjnych, bez państwa wyznaniowego, bez dyskryminacji mniejszości i odmienności. Po czwarte, poważnej dyskusji wciąż wymaga sprawa tradycji i relacji do Polski Ludowej.
Aspirujący do roli guru bliżej nieokreślonej nowej lewicy, Sławomir Sierakowski na łamach „Europy” przyznaje, że „pamięć i tradycja są koniecznym elementem funkcjonowania każdej formacji politycznej”. I niebanalnie zauważa, że polityka historyczna partii posolidarnościowych, z jej „wczorajszo-dzisiejszą walką z Armią Czerwoną i jej pachołkami służy awaryjnemu sklejeniu rozpadającej się społecznej spójności”. Mówiąc prościej: ma przysłonić dramat społecznego rozwarstwienia i krzywdy pozorami kulturowego i patriotycznego braterstwa w antykomunizmie. Z wnikliwością tej diagnozy koliduje miałka kokieteria obelżywymi epitetami, zapożyczonymi od skrajnej prawicy, oraz zadziwiająco naiwna propozycja strategiczna: wystarczy wyszukać dla lewicy antenatów o nieposzlakowanie antykomunistycznych biografiach, jak Kazimierz Pużak czy Antoni Pajdak, aby zmyć plamę powinowactwa z PRL i zyskać uznanie „młodych historyków z IPN”. Jeszcze jedna mrzonka o lewicy z rodowodem antykomunistycznym. Rzecz w tym, że przez 20 lat taka lewica nie wyrosła ponad rozmiar politycznej kanapy.
Wszystkie poważne formacje lewicowe miały środowiskowy rodowód peerelowski po prostu dlatego, że znakomita większość ludzi polskiej lewicy, wszelkich odcieni, tak czy inaczej, przez dłuższy lub krótszy czas popierała Polskę Ludową, wśród nich wielu politycznych przyjaciół Kazimierza Pużaka z PPS-WRN. Nie dlatego, że okazali się oportunistami czy kolaborantami, lecz dlatego, że docenili szansę modernizacyjną stwarzaną przez PRL, a zarazem mieli świadomość braku alternatywy w skali przynajmniej dwu-trzech pokoleń. Dotyczyło to zresztą nie tylko lewicy. Stanisław Stomma zanotował wspomnienie o nauczaniu, jakiego 16 października 1952 r. kardynał Wyszyński udzielił redakcji „Tygodnika Powszechnego”: „Nasz obiektywizm nie może być zamącony, aby nie została zatracona miara sprawiedliwości. Nie wszystko co robią nasi adwersarze, musi być źle oceniane. Uprzemysłowienie kraju, choć dokonywane z wielką bezwzględnością, jest osiągnięciem, które w bilansie historycznym zostanie zapisane na dobro. Faktem na pewno pozytywnym jest też rewelacyjnie szybki awans tzw. «niższych», «dolnych» warstw społecznych. (...) Gdyby miało się tak zdarzyć, że przyjechałby generał Anders na białym koniu, obowiązkiem byłoby przeciwstawienie się wszelkim aktom zemsty i troska o ocalenie pozytywnego dorobku lat powojennych”. Zostało to powiedziane mimo i na przekór kulminacji stalinizmu! Związków genetycznych z Polską Ludową lewica wyprzeć się nie zdoła, ze względu na historyczną prawdę; one bowiem są rzeczywiste. Nie powinna się ich wyrzekać również ze względu na wartości demokratyczne, bo dyskryminacja moralna i prawna znacznej części społeczeństwa psuje demokrację i jej zagraża. Wreszcie – ze względów praktycznych: pomiatanie Polską Ludową obraża wciąż znaczącą część potencjalnie lewicowego elektoratu. O to, aby ten elektorat nie wymarł, aby odradzał się w nowych pokoleniach, stara się usilnie posolidarnościowa polityka historyczna. Nic bowiem tak nie wymarł, aby odradzał się w nowych pokoleniach, stara się usilnie posolidarnościowa polityka historyczna. Nic bowiem tak nie umacnia międzypokoleniowej solidarności, jak prześladowania i stygmatyzacja.