W specyficznych realiach, w jakich dokonywały się w Polsce przemiany, żadne wyraziste podziały moralne nie mogły się wyklarować. Ludzie ideowi i koniunkturaliści występowali po obu stronach i każda ze stron miała swoich twardogłowych, porażających tępym fanatyzmem. Granice między stronami konfliktu były płynne, a przepływy w zależności od nastrojów społecznych odbywały się w obu kierunkach. Spora część „solidarnościowych” elit składała się z wczorajszych faworytów reżimu, wykazujących po zmianie ubarwienia te same lizusowskie cechy.
Byłoby z wielkim pożytkiem dla kraju, gdyby warstwa przywódcza mogła powstać z najbardziej wartościowych ludzi obu obozów, ale zwycięzcy chcieli swoje zwycięstwo konsumować sami i po to wprowadzili natychmiast przepastne podziały moralne, by zohydzić wyborcom ewentualnych konkurentów do władzy. Tak pojawiła się w nowomowie obozu frazeologia „zbrodniczego systemu” i „bezwzględnych oprawców”, zaś po drugiej stronie „bohaterów”, „męczenników”, „działaczy niepodległościowego podziemia”.
Cały impet urządzanych przez obóz prawicy jazgotliwych kampanii oczyszczania życia, zwalczania korupcji, wyciągania struktur państwowych z kryzysu,sprowadzał się do wbijania świadomości zbiorowej dychotomicznego podziału na moralnych „naszych” i nikczemnych „onych”. Terroryzujący frazes uniemożliwiał prowadzenie rzeczowych debat o sprawach państwa, forsując w każdej sprawie ze ślepym zapamiętaniem politykę urojeniową, narzucał obywatelom uwłaczający przymus zaprzeczania ciągłości polskiego państwa i dokonywania niegodnych łamańców na własnych biografiach, a wszystko to powodowało, że Polacy przestawali wierzyć sobie, swojemu państwu, wartościom i patriotycznym formacjom.
Panowanie obozu, sławiącego się wartościami i misją etycznego przewodnika narodu, wytwarzało wypłukane z obywatelskiej etyki stosunki publiczne oraz zbiorowość ogarniętą poczuciem uchodzenia z Polski moralnych sił i państwowego rozumu. Wszyscy czuli, że w państwie niedobrze się dzieje, ale dyktujący publiczne aksjomaty obóz nie dopuszczał do obciążania się jakąkolwiek winą, a spotkawszy się z krytyczną opinią, miażdżył ją swą aksjomatyczną wyższością moralną. Aksjomatyczna charyzma zwycięzców paraliżowała możliwość diagnozowania moralnego zła, wnoszonego przez ludzi obozu, wyjmowała ich spod normalnej oceny, generując w ten sposób anormalną rzeczywistość publiczną, w której wartościowanie negatywnych zjawisk przez zwycięską formację uległy zawieszeniu, jeśli nie przekręceniu na zjawiska dodatnie.
Poczynania uważane w przypadku innych za naganne, nie przyzwoite, niedopuszczalne, moralnie odstręczające, nie trzymające umysłowych standardów, stawały się w przypadku ludzi własnego obozu poczynaniami moralnie nieskazitelnymi, poczętymi z ducha najlepiej pojętej służby dla kraju.
Nikt nie wyszedł cało z tych konfrontacyjnych dekad, sondaże opinii odnotowały alarmujący zanik autorytetów publicznych. Jedne były niszczone z zajadłą premedytacją, drugie deklasowały się i degradowały same niegodnym współuczestnictwem w zajadłym niszczeniu i w sumie dekady pozostawiały po sobie jedynie zgliszcza wartości zbiorowych. W kolejne stulecie społeczeństwo wchodziło bez żadnych osobowości większego formatu, co stawiało w kłopotliwym świetle „solidarnościowych” zwiastunów odrodzenia narodowego.
Obelżywy język i kalumniatorskie metody zaczęły brutalizować polskie życie publiczne od pierwszych dni panowania postsolidarnościowego obozu, ale dopóki kierowane były przeciwko „komunie”, panujące opiniotwórstwo nie dostrzegało w tej brutalizacji niczego zdrożnego. Lament nad upadkiem dobrych obyczajów podniósł się dopiero wtedy, gdy inwektywy i dyfamacje, swobodnie przećwiczone na grzbietach lewicy, zaczęły służyć wzajemnemu wykańczaniu rywalizujących odłamów zwycięskiego obozu.
Apele o powściąganiu obelżywych napaści nie odnosiły jednak większego skutku, ponieważ ludzie tego obozu nie umieli już uwiarygodniać swych moralnych tytułów do władzy inaczej, jak brutalnym zniesławianiem przeciwników. Nie było dotąd w polskim życiu okresu równie zakażonego gorączką zniesławiania, jak dekady uzdrowicielskiej kuracji. Uzdrowicielstwo, polegające na wdeptywaniu w ziemie ludzi PRL, usankcjonowało język paszkwilanctwa i przerodziło się w powszechne szkalowanie.
Z połączenia moralizatorstwa i obelżywości zrodził się specyficzny styl tych dekad, wiążący w jedną etyczną wspólnotę wytwornych liberałów i fundamentalistów twardego jądra prawicy, świętobliwych hierarchów Kościoła i zadymiarzy z młodzieży wszechpolskiej, luminarzy uduchowionej inteligencji humanistycznej i pospolitych siepaczy z branży dziennikarskiej. Wszystkich charakteryzowała ta sama gotowość do oczerniania ludzi innego obozu z niezachwianym poczuciem reprezentowania wzorowej przyzwoitości.
Styl ten wymykał się identyfikacji moralnej, był bowiem jednocześnie rozsadnikiem niegodziwych stosunków i autorytatywnym normodawcą obowiązujących wartości. Tak tworzył się chory klimat publiczny, w którym kalumnie, obelgi, niskie insynuacje nie spotykały się z należna odprawą.
Rzetelność w polityce nie potrzebuje inwektyw, legitymuje się dokonaniami. Jeśli w ciągu kilkunastu lat panujący obóz nie tylko nie ustatkował swojej mowy, ale dochodził do coraz gwałtowniejszych i mniej obyczajnych form inwektywnego języka, jeśli w całej swojej artykulacji publicznej koncentrował się na podżegających wezwaniach, oznacza to, że jego kariera polityczna oparta została na szalbierczych podstawach.
Na tym chronionym statusie wyhodowała się w postsolidarnościowym państwie patologiczna kasta polityczna, przyprawiająca kraj o ciężkie schorzenia, lecz nie podlegająca rozliczeniom, automatycznie uwalniana od wszelkich podejrzeń mocą odnowicielskich wartości, które rzekomo uosabiała. Patologie nowej siły przewodniej rozwijały się tym szybciej i bujniej, im ostrzej zaznaczała swój specjalny status formacji uzdrowicielskiej.
Patologizacja formacji postępowała krok w krok za jej walką o utrzymanie pozycji jedynej moralnie prawomocnej siły odnowy, gdyż wizerunku tego nie dało się narzucić inaczej, jak przez uporczywe i nie przebierające w środkach poniżanie innych. Przemożna chęć zachowania na trwałe statusu moralnego pogromcy, miażdżącego bez trudu konkurentów do władzy, rodziła nieustającą potrzebę odzierania rywali z dobrego imienia, wpychała życie publiczne w piekło pomówień.
Obóz postsolidarnościowy nie poddawał poprzedników rzetelnym ocenom, poddawał ich upadlającej obróbce, tak, by na nikczemnym tle wyraźniej uwydatnić swą moralną wielkość. Ponieważ zaś nie wytworzył w swoich szeregach naprawdę wielkiego formatu moralnego, o rzeczywiście porywających walorach obywatelskich, dorabiał sobie brakującą wielkość nieograniczonym monstrualizowaniem swoich konkurentów. Nie mogli powiedzieć jednego słowa na swoją obronę, nie wolno im było mieć dobrej woli, zasług, racji, argumentów, musieli zostać sprowadzeni do najohydniejszego poziomu, aby zwycięska formacja mogła nadrobić rzucający się w oczy deficyt wielkości.
To tłumaczy, dlaczego upływ czasu nie tylko nie łagodził gorączki oskarżycielskiej, ale przeciwnie, potęgował w szeregach formacji potrzebę ostracyzmów i potępień. Dziwaczny przebieg „solidarnościowego” przełomu, który zaczął się zawarciem kompromisowej ugody, w potem nieprzerwanie obrastał w zajadłości, ostracyzmy i brutalne kampanie eliminowania przeciwników, wynikał z blagierstwa przedstawianych społeczeństwu miraży i nieuchronnej kompromitacji po przejęciu władzy.
Wzbierającą w społeczeństwie gorycz zawodu trzeba było odsunąć jak najdalej od siebie, podsuwając demoniczny wizerunek winnych za wszystko i stąd stale zaostrzająca się wraz z narastaniem społecznej desperacji demonizacja przeszłości. Zohydzana bezgranicznie przeszłość była w istocie rzeczy ostatnią deską ratunku dla skompromitowanego obozu i dlatego wczepiał się on w procesy rozliczeniowe, w lustracje i dekomunizacje, stokrotnie wyolbrzymiane kombatanckie heroizmy i martyrologie jak w koło ratunkowe swych karier.
Rozliczeniowy spektakl włączony został na stałe w postsolidarnościowe państwo nie tyle z powodu namiętnego łaknięcia oczyszczeń moralnych, ile z powodu namiętnej zachłanności na panowanie, sprawowane łatwo, prosto i przyjemnie z pomocą rozliczeniowych szantażów. Wmontowane na trwałe w mechanizm państwowy szantaże te degenerowały państwo, zastępowały kompetencje kombatanckim swojactwem. Uchylały wobec „swoich” reżimy kontrolne, a wobec „obcych” wszelkie moralne granice mściwego kalumniatorstwa i, co najgorsze, umożliwiały wprowadzanie deprawujących stosunków pod hasłem przywracania państwu moralnych podstaw.
Powodowało to kompletne rozkojarzenie świadomości społeczeństwa, nie mogącego pojąć, jak to się dzieje, że kierując się wskazaniami najdonioślejszej wykładni moralnej, sprowadza na siebie nieszczęścia coraz bardziej paranoicznych ekip rządzących, najmniej nadających się co rządzenia państwem.
Specjalną rolę w budowaniu moralnych przewag obozu odgrywało inkryminowanie i wyszydzanie PRL, osądzanej zawsze z jak najgorszą wolą, ignorującą wyjątkowo trudne warunki startu z najstraszniejszych w Europie spustoszeń wojennych, w oderwaniu od ewolucji reżimu, uhonorowanej nazwą „najweselszego baraku” w całym socjalistycznym obozie.
Analogiczne totalne zohydzanie poprzedniego państwa uprawiane było w PRL w latach stalinizmu, ale trwało to lat niespełna dziesięć i zostało zaniechane wraz z odrzuceniem systemu nachalnej indoktrynacji. Po roku 1956 w publikacjach o II RP przeważał już rzeczowy obiektywizm. Tymczasem w chlubiącej się pluralizmem Polsce obowiązkowe szkalowanie poprzedników trwa już dwukrotnie dłużej i nic nie zapowiada przerwania praktyk kłamliwej indoktrynacji. Obóz uporczywie trzyma się procedur szczucia i szkalowania, instynktownie czując, że bez nich utraciłby całą swą moralną przewagę.
Historia PRL miała karty ciemne, przypadłości godne potępienia, rozdziały budzące odrazę, wszystko to jednak nie dawało podstawy do kreślenia obrazu totalitarnego horroru i zbrodniczej państwowości, jaki z ogromnym nakładem złej woli kreślą zwycięzcy. Z zaciekłą determinacją zacierają różnice pomiędzy rzeczywistością PRL-owską a sowiecką, pomiędzy dekadą stalinizmu a późniejszymi latami, by móc wepchnąć PRL w jedną pojęciową zbitkę z łagrami, wywózkami, terrorem, Katyniem. Tragiczne akty naszego wewnętrznego dramatu przerabiają ze złą wolą na zaplanowane zbrodnie, by upodobnić je do stalinowskich praktyk.
Wyjęcie pół wieku polskiego życia spod prawa do rzeczowej oceny i dopuszczenie do szerszej opinii wyłącznie ocen szkalujących, wypacza coś znacznie więcej niż tylko obraz PRL - wypacza w ogóle demokratyczny charakter wprowadzanego systemu, zaszczepiając mu od samego początku orwellowski podział na równych i równiejszych. Równiejsi, czyli jedynie uprawnieni do publicznych prestiżów i karier, musieli, pod groźbą strącenia w niebyt, systematycznie, solennie i przy każdej okazji dawać wyraz obrzydzeniu do obalonego reżimu. Nie wywiązujących się z tej powinności, opieszałych, czy wręcz opornych, niewidzialna ręka wymiatała z ekranów telewizyjnych, sprzed mikrofonów radia, ze szpalt wielkonakładowych gazet niby najbardziej bezwzględny urząd cenzorski.
Notorycznie dochodziło do żenująco małostkowych sytuacji. Np. organicznie związana z autorstwem Romana Bratnego nazwa „Kolumbowie” była wprawdzie często używana, bo bez niej trudno było się obejść, ale zawsze z pominięciem nazwiska autora. Niedawni szermierze walki o nieocenzurowane słowo zamienili się po przejęciu władzy w mściwych cenzorów, pilnujących, by wśród prestiżowych nazwisk kultury znajdowali się wyłącznie autorzy przez nich koncesjonowani.
PRL musiała pozostawać „czarną dziurą”, „okupacyjną nocą”, „zbrodniczym reżimem”, jej kadry musiały być zbieraniną mniej lub bardziej odrażających zdrajców i przestępców, ponieważ bez tych miażdżących inwektyw kariery ludzi obozu traciły cały swój rozpęd i więdły. Absurdalna hiperbolizacja oskarżeń wynikała nie tylko z zapiekłych urazów, lecz także z nienaturalnie wybujałych karier, które bez ciągłego pobudzania konfrontacyjnej złości nie mogłyby się utrzymać.
Niesłabnąca popularność Gierka, czy nie zmniejszające się poparcie dla Jaruzelskiego, pretorianie nowej władzy odczuwali jako bezpośrednie zagrożenie dla siebie, dla swych karier, prestiżów, przewag i przywilejów i dla zażegnania niepokoju mnożyli seanse nienawiści do PRL. Ale bardziej niż zaszczuwanym seanse te szkodziły zaszczuwającym, więziły ich bowiem w stereotypowym myśleniu, w bezkrytycyzmie wobec własnych zakłamań.
Wychowany na nienawiści „solidarnościowy” Polak nie potrafił wyciągnąć wniosku z nauki, że niepodległość nie podbudowana siłą gospodarczą niewiele znaczy i dlatego chętnie egzaltował się patriotyczna deklamacją, lecz nie dostrzegał patriotyzmu w dokonaniach materialnych. Nigdy nie zadał sobie trudu by porachować, ze w ciągu niespełna piętnastu lat pogardzanej PRL przybyło Polsce legnickie zagłębie miedziowe, fabryka samochodów małolitrażowych, bełchatowsko-koninskie kopalnie odkrywkowe z wielkimi elektrowniami, kilkanaście nowoczesnych kopalń węgla, rafineria Płock, rafineria Gdańsk, Port Północny (zwany dziś naftoportem), huta Katowice, przynosząca dziś miliardowe zyski hinduskim właścicielom, liczne cementownie z nowoczesną cementownią Górażdże na czele, uznaną dziś za perłę niemieckiego przemysłu cementowego itd., itp.
Pastwiący się nad PRL spece z „solidarnościowego” „Ministerstwa Prawdy” nie mogą już bardziej zaszkodzić komunie, wyrządzają natomiast niepowetowane szkody przytomności umysłowej obywateli III RP. Wpajają im bowiem pogardliwy stosunek do wytworzonego w półwieczu majątku produkcyjnego, znieczulają na trwonienie potencjałów kraju i w konsekwencji oduczają trzeźwego kalkulowania w skali interesów narodowych.
Seanse nienawiści, kreujące obraz przestępczego państwa sprzedajnych odszczepieńców, można nazwać typowym repertuarem, przygotowującym klimat dla działalności kalumniatorskiej wyższego rzędu, polegającej na organizowaniu prowokacji. Przykładem działalności tego rodzaju było, szyte grubymi nićmi, oskarżenie o szpiegostwo premiera państwa, które nie wiadomo czym by się skończyło, gdyby nie wyjątkowo nieudolne spreparowanie afery. Jedyne co przy tej okazji zostało udowodnione, udowodniło się niejako samo, to mianowicie, że pogrążona w szaleństwach szkalowania prawica nie zawaha się zaszargać nawet dobrego imienia państwa.
Niemająca końca, wielofazowa operacja lustracyjna wielokrotnie udowodniła tę skłonność prawicy do kalumniatorskiej prowokacji. Przy czystych intencjach i praworządnym usposobieniu lustracja powinna pozostać sprawą pomiędzy organami państwa a obywatelem i ograniczyć się do przypadków precyzyjnie zdefiniowanych, niewątpliwych, świadczących o potajemnym szkodzeniu obywatelom.
Ale prawicy, przeciwnie, zależało na tym, by lustracja była niekończącym się i bulwersującym spektaklem publicznym o niejasnych kryteriach i łatwym do manipulacji. Toteż ustawy i procedury, jakie uchwaliła, pozwalały jej oszkalować kogo zechce, nie dając możliwości prawdziwej obrony, i kogo zechce rozgrzeszyć, ukrywając dostęp do prawdziwych faktów. W te ciemne machinacje wciągnięty został system prawny i już za rządów AWS państwo stanęło na krawędzi moralnej samozagłady, gdy sfałszowanymi dowodami usiłowano nie dopuścić do powtórnej prezydentury Kwaśniewskiego.
Nic nie mogło wyrządzić państwu większej szkody, niż przewrotna ustawa lustracyjna, przywracająca w majestacie prawa najgorsze praktyki przeszłości pod hasłem oczyszczenia życia publicznego ze złej spuścizny. Z tym instrumentem władzy w ręku ekipa, rządząca metodami szajki, mogła zalewać kraj bezecną praktyką, chlubiąc się uzdrowicielstwem moralnym. Ciągnąca się za Polakami niesława plemienia, nie potrafiącego uszanować własnej godności państwowej, zaczęła w świecie odżywać za sprawą wyczynów ekipy AWS.
Działalność tej ekipy przekształciła pozytywne wartości zbiorowe w ich przeciwieństwa, używając emocji patriotycznych do działań szkodliwych dla kraju, a emocji moralnych do pogłębienia deprawacji publicznej. Kłamstwa wpajane były w imię odkłamywania, łajdactwo robiło kariery na hasłach odnowy moralnej, wilcze prawa zaprowadzano pod szyldem przywracania godności ludzkiej. Największe spustoszenia wynikły z tego, że zło szerzone w imię pryncypialnych wartości jest mniej rozpoznawalne i przenika łatwiej. Rzeczywistość staje się coraz bardziej odrażająca, ale porażony system zbiorowych odruchów moralnych nie umie się już przed nią bronić.
Wydawało się, że po wyczynach lat AWS-owskich lustracyjna paranoja sięgnęła dna i nie mogła obsunąć się niżej. Lecz szybko okazało się, że nie ma takiego zła, którego nie można by uczynić jeszcze gorszym, ani niepoczytalnej prawicowej partii, której nie można by wymienić na bardziej awanturniczą. PiS był w końcu niczym innym, jak bardziej zwyrodniałym klonem AWS, zamieniającym lustratorską paranoję w czyste chuligaństwo, ogłoszone na domiar wszystkiego ramieniem „rewolucji moralnej”, budującej oczyszczony wreszcie z obcych miazmatów gmach IV RP.
Znowelizowana głosami prawicowej większości ustawa lustracyjna objęła blisko milion osób, wystawionych odtąd na medialne lincze na podstawie byle jakich poszlak. Gdyby Trybunał Konstytucyjny nie przerwał w pewnej chwili tego chuligańskiego szaleństwa, państwo pogrążyło by się w totalnym chaosie.
Najbardziej zwyrodniały klon obozu nadwyrężył awanturnictwem wytrzymałość społeczeństwa i został przez nie odsunięty od władzy. Przy tej okazji zdyskredytował się inwektywny język, którym dotąd posługiwał się obóz, znacznie osłabła skłonność do oszczerczych intryg, nie mających większego wzięcia, przebudziły się krytyczne sumienia, uśpione obowiązującą apologią. Ale seanse nienawiści do PRL nadal są serwowane, nadal niewidzialna ręka wykreśla jak cenzor niewygodne nazwiska i fakty, nadal obowiązuje jedynie słuszna wersja historii - a to świadczy, że kalumniatorski system zachowuje jeszcze niemałą żywotność.