Barack Obama

Tym razem nowy prezydent Stanów Zjednoczonych oznacza dla swego kraju i reszty świata coś więcej , niż tylko nową administracje supermocarstwa i demokratów zamiast republikanów. Powszechnie zastanawiano się, czy Ameryka - w czterdzieści lat po zniesieniu segregacji rasowej - dojrzała do prezydentury, tak odbiegającej od tradycji i konwenansu. Obama nie jest typowym Afroamerykaninem, potomkiem dawnych niewolników. Z tą rzeszą współobywateli łączy go kolor skóry, ale nie rodowód. Jego ojciec był wolnym Afrykaninem z Kenii., imigrantem świeżej daty, matka była rodowitą Amerykanką irlandzkiego pochodzenia, Zatem bardziej niż tradycyjnych Afroamerykanów, uosabia nową wędrówkę ludów; tę współczesną, globalną falę imigracyjną z biednego Południa ku bogatej Północy. Reprezentuje wieloetniczność, ale nie tę dawną, lecz nową, współczesną. Bill Clinton, w toku kampanii wyborczej, trafnie to określił jako ”teraźniejszość świata i przyszłość Ameryki”. Wyniesienie Obamy na najwyższy urząd w Stanach Zjednoczonych da się porównać z tym momentem w historii imperium rzymskiego, kiedy przybysze z barbaricum zostawali cesarzami; a byli wśród nich tak wybitni, jak Dioklecjan czy Konstantyn, którzy odnowili i ożywili Rzym, przedłużając lata jego chwały.
Wyniki wyborów świadczą, że dalece nie cała Ameryka dojrzała do akceptacji takiej zmiany przywództwa. Za Obamą murem stanęli Afroamerykanie i Latynosi, także młode pokolenie - w generacji 18-29 lat miał dwie trzecie poparcia. Za nim przemawiała powszechna niechęć do George’a Busha i jego wojennej polityki oraz rosnące - na tym tle - pragnienie zmiany. Ale tego chyba nie wystarczyłoby. Ostatecznie, szalę przeważył kryzys finansowy. Groźba deprecjacji oszczędności, utraty domu i pracy skłoniła znaczną część, choć nie większość (tylko 43 proc.), białych i starszych wyborców do podjęcia ryzyka i zawierzenia niezwyczajnemu kandydatowi na prezydenta. Razem, dało to solidną większość i zwycięstwo. Bez wywołanego kryzysem wstrząsu, prezydentem zostałby chyba podstarzały John McCain, a liderzy Partii Demokratycznej gorzko żałowaliby, że nie poparli Hilary Clinton.
Kryzys finansowy i - w konsekwencji - głęboka recesja w sferze produkcji, zatrudnienia, dochodów i spożycia, nie zdarzył się jednak przypadkiem. Dojrzewał od dawna. Najtęższe umysły, kolejni ekonomiczni nobliści, ostrzegali przed naiwną wiarą w cudowną moc niewidzialnej - rzekomo - ręki wolnego rynku. W nauce światowej, neoliberalizm ekonomiczny od dekady był już passe. Teraz z trzaskiem wali się w polityce gospodarczej. Nacjonalizacja banków, niegdyś sztandarowe hasło komunistycznej i komunizującej lewicy, stała się rutynowym zabiegiem ratunkowym kapitalistycznych rządów.
Nie wiemy, jaka będzie polityka nowego prezydenta Stanów Zjednoczonych. Nie tylko on o tym zadecyduje. Wiele będzie miała do powiedzenia potężna machina Partii Demokratycznej, która zdobyła solidną przewagę w obu izbach Kongresu. Liczyć się będzie inercja instytucji oraz logika zobowiązań państwowych, a także ograniczone - mimo całej potęgi - możliwości zwłaszcza gospodarcze. Jednak w tym kraju, biorąc pod uwagę jego struktury polityczne i tradycje, rola prezydenta jest szczególna. Barack Obama, zgodnie z amerykańską tradycją oraz logiką walki wyborczej, unikał precyzji przy programowaniu przyszłości. Rozbudzał nadzieje i pozwalał utożsamiać z nim różne oczekiwania. Pewne wskazówki i kierunki zarysował, a ponadto wyznacza je rzeczywistość.
W starannie przygotowanej, choć wygłoszonej „bez kartki” mowie na wiecu zwycięstwa, przywołał tylko dwu swoich poprzedników w Białym Domu: republikanina Abrahama Lincolna i demokratę Franklina Delano Roosevelta. Lincolna wezwał na świadka nie zniesienia niewolnictwa, lecz jako przykład mądrej dalekowzroczności zwycięzcy w wielkiej wojnie domowej, która kazała szukać pojednania z pokonanymi, a nie zemsty na nich. Roosevelt zaś został przypomniany wraz z polityką New Dealu, najbardziej lewicową i pro społeczną tradycją Ameryki. Nawiązanie bardzo na czasie, gdyż „jeśli obecny kryzys finansowy nas czegoś nauczył, to tego, że nie może być tak, iż Wall Street ma się dobrze, a większość cierpi”.
Nowy prezydent USA stoi wobec wyzwań wewnątrz kraju i na świecie, które nie pozwolą uchylić się od reform. Spuścizna po Bushu, choć niezwykle obciążająca, z masą trudnych do rozwiązania problemów, paradoksalnie, ułatwić powinna zadania, wytworzyła bowiem powszechne przekonanie o konieczności zmian. Czas fundamentalizmu konserwatywno-religijnego wyraźnie się kończy. Struktura poparcia wyborczego daje Obamie wielką siłę; za nim stoi młoda Ameryka - ta, która nadchodzi, a nie ta która przemija. Reszta zależy od niego.
Nasuwa się refleksja: jeśli nawet przyjąć, że bliska więź ze Stanami Zjednoczonymi jest istotnym nakazem interesu narodowego współczesnej Polski, to trzeba pamiętać, że nie ma jednej amerykańskiej polityki, że kraj ten wciąż stoi na rozdrożu. I w tym przypadku, tak jak w polityce wewnętrznej, warto postawić na przyszłość, a nie na złudy przeszłości.

8 listopada 2008.

Powrót do poprzedniej strony