Próba zemsty mitomanów
W praworządnym państwie tego procesu nie powinno być. Oskarżyciel z IPN jest wyraźnie niekompetentny, a jego prawne umocowanie wadliwe. Sprawa o naruszenie konstytucji przez najwyższe władze państwa, z mocy polskiego prawa i według europejskiej tradycji kwalifikuje się do postępowania w Sejmie i przed Trybunałem Stanu, a nie przed regionalnym sądem karnym. Była zresztą w trybie konstytucyjnym rozpatrzona i prawomocnie umorzona w 1996 roku. Ignorując tamto postępowanie pogwałcono zasadę res iudicata. Sąd nad Wojciechem Jaruzelskim jest świadectwem i produktem odwetowego kursu politycznego obu posolidarnościowych partii, PO i PiS, w innych kwestiach głęboko skłóconych. Sprawa nie toczy się jednak po myśli IPN i jego klakierów.
Proces, w zamierzeniu prokuratora „kryminalny”, od początku nabrał wielkiej wagi politycznej. Zarówno siłą rzeczy, ze względu na temat, ale też dzięki postawie generała Wojciecha Jaruzelskiego i jego wspaniałej mowie obronnej i oskarżającej zarazem. Wymierzonej nie tylko w miałki i niepoważny akt oskarżenia, lecz przede wszystkim w mity i legendy, jakimi przez te lata zdołano przesłonić dramatyczną rzeczywistość lat 1980-1982, prawdę o sytuacji kraju, o obozie rządzącym, również o „Solidarności”. Myśl przewodnia rozumowania Jaruzelskiego zawiera się w tezie: „«Solidarność» miała dalekosiężną historyczną rację, która w ostatecznym rachunku, jako demokratyczny, wolnościowy cel i wizja – chociaż w zupełnie innej niż w latach 1980-1981 społeczno-ekonomicznej filozofii i praktyce – zwyciężyła. My, władza mieliśmy rację sytuacyjną, pragmatyczną. Pozwoliło to zapobiec katastrofie. Dojść do punktu, w którym przemiany mogły dokonać się nie jako konfrontacyjne zderzenie i burzenie, ale jako cywilizowany, pokojowy demontaż. Bez zrealizowania tej drugiej racji, nie wiadomo kiedy, jak – a zwłaszcza jakim kosztem – mogłaby być zrealizowana ta pierwsza racja”.
Generał starannie wyważa racje obu stron, ale po raz pierwszy chyba zdecydował się podjąć tak krytyczną analizę ówczesnej „Solidarności” oraz zagrożeń dla interesów państwowych, wynikających z jej rozpasania rewindykacyjnego i ciągot anarchicznych, ze słabej sterowalności, a także z wewnętrznych napięć i sprzeczności politycznych w zespole przywódczym. Dotychczas cała popeerelowska lewica uchylała się od takich analiz, korzyła się mentalnie przed legendą „Solidarności”, w swoistym hołdzie pokonanych dla zwycięzców. Na bezstronne spojrzenie zdobywali się jedynie nieliczni intelektualiści, przede wszystkim Lech Mażewski, Bronisław Łagowski, Andrzej Walicki.
Proces gen. Jaruzelskiego i jego mowa „wyjaśniająca” ma szansę otworzyć nowy rozdział rzeczowej debaty o polskim kryzysie lat 1980-1982. Po stronie solidarnościowej odezwały się głosy znamienne. Stefan Chwin w pełnym napięcia eseju („Gazeta Wyborcza”) przyznał, że w grudniu 1981 roku generał Jaruzelski – w tej czy innej mierze – miał za sobą poparcie lub przyzwolenie większości społeczeństwa. Waldemar Kuczyński (też „GW”) poszedł dalej, zgodził się z tezą, że ze względu na grożącą katastrofę gospodarczą i polityczną chyba nie było innego wyjścia, niż stan wojenny. W obozie posolidarnościowym są to – jak dotychczas – głosy nieliczne; nadal przeważa tam triumfalistyczna i pseudomoralizatorska legenda.
Nawet ci, którzy sądowi nad Jaruzelskim są niechętni ze względu na poprawność prawną – jak Wojciech Sadurski – podtrzymują mit sprawiedliwego i pokojowego, politycznie bezgrzesznego ruchu, zdławionego przez złoczyńców działających we własnym lub obcym interesie. Również guru dawnej Unii Wolności, Aleksander Smolar nie może zdobyć się na bezstronne spojrzenie na stan wojenny. Dla niego to jedynie „tragiczny akt przemocy”, obciążający „zanurzonego po uszy w PRL” Jaruzelskiego, na szczęście zrównoważony decyzją o Okrągłym Stole i tylko z tego powodu skłaniający do pozostawienia osądu „historii”. Lewica jednak – przestrzega Smolar – utożsamiając się z Jaruzelskim założyłaby sobie „sznur na szyję”. Za tą przestrogą kryje się kombatanckie zadufane przeświadczenie, że cały naród murem stał wówczas i nadal stoi za solidarnościową legendą. Tak nie było i nie jest.
Zasadność decyzji o stanie wojennym uparcie podtrzymuje ponad 40 proc. pytanych w sondażach, kilkakrotnie więcej, niż opowiada się za SLD i innymi partiami lewicy. Lewica zatem zrobiłaby mądrze, otwarcie solidaryzując się z tym nastrojem zrozumienia dla Jaruzelskiego. Wbrew pozorom, nie jest to nastrój zwrócony ku przeszłości. Świadczy o odporności na presję oficjalnej propagandy i indoktrynacji. Ma przed sobą przyszłość. Upiększoną ponad miarę legendą „Solidarności” entuzjazmuje się głównie aktyw kombatancki i prominencja posolidarnościowych partii. W miarę jak degeneruje się ich polityka, jak pogrążają się w waśniach i szukają sztucznych podniet rozliczeniowych i lustracyjnych, blask legendy ciemnieje. U bram stoi już pokolenie, które postawi tej legendzie i jej protagonistom trudne i rzeczowe pytania. Na procesie Jaruzelskiego usłyszy odpowiedź.