Rosja Putina
Rosyjskie wybory prezydenckie wywołały w polskich mediach lawinę spekulacji, w większości nacechowanych wiarą w mity, a także lekceważeniem realiów. Mit główny, powtarzany za tak zwana rosyjską opozycją reformatorską, to idealizacja czasów Jelcyna. Wtedy miała panować demokracja, którą podstępnie unicestwili kagebowcy z drużyny Putina. Dziś Rosją rządzi car jedno- lub dwugłowy, wybory są farsą, powrócił nawet - według popularnego u nas Kowalowa - totalitaryzm.
Mit ten bezlitośnie dezawuuje w swej książce „Druga szansa” Zbigniew Brzeziński, skądinąd nie podejrzewany o rusofilstwo: „Jelcyna chwalono, niezborne władze rosyjskie były hołubione przez Amerykę i Europę za prowadzenie kraju do demokracji, a tymczasem społeczeństwo popadało w bezprecedensowe ubóstwo. W 1992 roku sytuację gospodarczą można było porównać do tej z czasów wielkiego kryzysu. Pogarszała ją jeszcze obecność chmary zachodnich, przede wszystkim amerykańskich, „konsumentów”, którzy zbyt często ręka w rękę z rosyjskimi „reformatorami” zbijali majątki na „prywatyzacji” rosyjskiego przemysłu, zwłaszcza energetycznego. Chaos i korupcja wystawiały na pośmiewisko oficjalne rosyjskie i amerykańskie deklaracje o „nowej demokracji” w Rosji”.
Rosja Putina jest odpowiedzią na anarchię i demoralizację Rosji Jelcyna, odpowiedzią zainicjowaną przez samego Jelcyna i, w opinii większości ludu rosyjskiego, społecznie udaną. Putin wyprowadził ten kraj ze smuty, a nie z demokracji. System, który ustanowił, nie odpowiada zachodnim standardom, ale też nie oznacza powrotu do totalitarnego państwa. Wobec jelcynowskiej anarchii, był krokiem naprzód - w wymiarze wewnętrznym i zewnętrznym. Ustanowił rodzaj demokracji autorytarnej, w której władza uprawomocnia się w wyborach i choć na co dzień sprawowana jest dość samowładnie, to w warunkach znacznej, dość dozowanej wolności oraz instrumentalnie traktowanego, ale jednak prawa. Takie systemy polityczne panują dzisiaj w wielu krajach, zwłaszcza rozwijających się.
Putin nie musiał fałszować wyborów, miał autentyczne poparcie. Reformatorzy z czasów Jelcyna znaleźli się na politycznym marginesie nie wskutek pozbawienia ich dostępu do telewizji, lecz w wyniku tego samego procesu, który w Polsce nieodwracalnie zmarginalizował Unię Demokratyczną, choć rządziła ona nieporównanie bardziej efektywnie i przyzwoicie. Drogę Rosji ku nowym standardom demokracji wytyczą zapewne już nowe siły, dla których putinowska stabilizacja będzie punktem wyjścia, a nie obiektem do zburzenia. Trafnie o tym pisał niedawno Michał Gorbaczow i tego też spodziewają się zachodni politycy, gremialnie i bez wahań składając gratulacje Miedwiediewowi.
Polska debata publiczna o polityce surowcowo-energetycznej również pozostaje głucha na wymowę realiów. Rosja jeszcze długo żyć będzie z eksportu surowców energetycznych i dlatego musi różnicować drogi ich przesyłu. Odziedziczone po ZSRR „rury” uzależniają ją od niestabilnych politycznie i niewypłacalnych gospodarczo Ukrainy i Białorusi oraz wymuszają dotowanie tych państw sprzedażą poniżej cen światowych. Państwa zachodniej Europy wychodzą na spotkanie rosyjskim planom częściowego ominięcia tego niepewnego tranzytu, gdyż widzą w tym zwiększenie bezpieczeństwa własnych dostaw. Zakręcenia kurka przez samą Rosję się nie boją, gdyż wiedzą, że budując nowe rurociągi, ona także uzależnia się od nabywców surowca. Stąd brak zrozumienia dla polskiej obstrukcji i traktowanie jej jak irracjonalnego, nacjonalistycznego przesądu.
W tej sytuacji polskie zabiegi storpedowania gazociągu bałtyckiego czy południowego nie tylko psują stosunki z Rosją, lecz osłabiają naszą pozycję w UE. Ponadto narażą naszą gospodarkę na finansowanie fanaberii, w postaci portu dla skroplonego gazu, czy rurociągów, którymi i tak nie będzie czego przesyłać. Rosyjski gaz i ropa nadal pozostaną nie tylko najtańsze i najbardziej dla Europy opłacalne, lecz także bezpieczniejsze pod względem niezawodności dostaw od Bliskiego Wschodu i Azji Środkowej, które to regiony Zbigniew Brzeziński trafnie we wspomnianej książce określił mianem „globalnych Bałkanów”.
Szczyty zakłamania osiąga dyskusja o amerykańskiej tarczy antyrakietowej i polskim w niej udziale. Opowiada się bajeczkę, obliczoną jedynie na głupców, że tarcza ma chronić przed pociskami z Iranu. Nie jest też oczywiście prawdą, że kilkanaście rakiet zainstalowanych w Polsce zagrozi rosyjskiemu potencjałowi. Problem jest inny i poważniejszy: administracja Busha podjęła próbę realizacji marzenia o zapewnieniu Stanom Zjednoczonym całkowitego bezpieczeństwa przed jakimkolwiek atakiem, co pozwoliłoby im niepodzielnie władać światem i bezkarnie wdawać się w każdą awanturę. Jest to technologiczna mrzonka, która jednak grozi rozpętaniem nowego wyścigu zbrojeń. Obawiają się tego nie tylko Rosja i Chiny, ale również państwa zachodnioeuropejskie. Stąd USA do realizacji programu tarczy nie zabiega o współpracę z NATO ani UE, lecz szukają „koalicji chętnych”. Polska już raz w takiej koalicji poszła na wojnę do Iraku. Wyszła na tym paskudnie. Oby to się nie powtórzyło. Jedyna nadzieja, że uratują nas najbliższe wybory amerykańskie i zwycięstwo demokratów, niechętnych mrzonkom o tarczy.