Majaki o „zimnej wojnie”

Konflikt rosyjsko-gruziński dał polskim politykom i prasie pretekst do prognozowania „zimnej wojny”, ku której jakoby spycha świat Rosja. Na ile i jak prognozy te wytrzymują konfrontację z rzeczywistością? „Zimna wojna”, która trwała czterdzieści lat (1947-1990), miała kilka specyficznych cech konstytutywnych. Były to: po pierwsze, globalna skala rywalizacji dwu supermocarstw i zorganizowanych wokół nich bloków wojskowo-politycznych; po drugie, silna polaryzacja ustrojowo-ideologiczna i poczucie misji po obu stronach (zarówno Związkowi Radzieckiemu jak i Stanom Zjednoczonym marzył się świat urządzony na ich modłę); po trzecie, równowaga strachu, czyli potencjalna możliwość wzajemnego zniszczenia bronią masowego rażenia, co zapobiegło przekształceniu „zimnej wojny” w gorącą.
Stosunki, jakie zrodziły tamtą „zimną wojnę” już nie istnieją. Przede wszystkim, nie ma dwu potencjalnych stron dla takiej globalnej konfrontacji. Owszem, Stany Zjednoczone zachowały w swej polityce sporo zimnowojennych opcji, przede wszystkim poczucie misji ustrojowo-ideologicznej oraz aspiracje hegemoniczne. Jednakże impas, w jaki zabrnęły w Iraku i w Afganistanie, a także szerzej (nie tylko w Azji, ale również w Ameryce Łacińskiej) obserwowany kryzys amerykańskiego (ściślej – zachodniego) projektu demokracji i gospodarki, szybko redukuje szanse na realizację tych zapędów. Ideologiczna atrakcyjność Stanów Zjednoczonych gwałtownie maleje. Supremacja gospodarcza też od pewnego czasu słabnie. Stany Zjednoczone żyją i wydają, publicznie i prywatnie, ponad stan. Jedynie przewaga militarna trzyma się nieźle, choć na dwie takie wojny, jak w Iraku, Stanów Zjednoczonych nie byłoby już stać; zabrakłoby pieniędzy i nadającego się do walki wojska.
Skonfrontowana z tą sytuacją, administracja George’a W. Busha wskrzesiła reaganowski projekt „tarczy”, czyli zamysł zbudowania nad terytorium USA puklerza antyrakietowego. Gdyby się to udało, świat znalazłby się militarnie i politycznie na łasce „nietykalnej” Ameryki. To jednak muzyka odległej przyszłości i najpewniej kosztowna utopia. Nigdy bowiem nie udało się zbudować „bezpiecznego” puklerza (wide: zbroje rycerskie, Wielki Mur Chiński, linia Maginota itp.). Zazwyczaj rywale – zmobilizowani do wyścigu zbrojeń – tańszym kosztem dochodzili do narzędzi niszczenia lub sposobów niwelowania owego puklerza. Tak czy owak, nie wydaje się, by Stany Zjednoczone były gotowe do nowej „zimnej wojny”, przynajmniej w obecnym momencie dziejowym. Nie mają też odpowiedniego do „zimnej wojny”, jednego, globalnego rywala.
Tylko maniacy mogą utrzymywać, że dzisiejsza Rosja zamierza – wzorem ZSRR – narzucić światu swój model ustrojowy, lub że stanowi wyzwanie dla USA w skali globalnej. Jej ambicje mocarstwowe są – w porównaniu z radzieckimi – mizerne; chce utrzymać atomowo-nuklearną zdolność odwetową oraz wykorzystać koniunkturę na surowce energetyczne do wzbogacenia się i do wpływów politycznych. To drugie mieści się w kategoriach tradycyjnej, a nie zimnowojennej strategii mocarstwowej. Rosję stać na konflikty lokalne i przygraniczne, i na nic więcej. Wyrastają znacznie poważniejsi od niej rywale Stanów Zjednoczonych – Chiny i Indie. To, bardziej niż cokolwiek innego, musi zniechęcać do eskalacji napięć z Rosją. Główną zmorą strategii globalnej Waszyngtonu, jest widmo antyamerykańskiego przymierza dwu lub trzech mocarstw, choćby na razie tylko lokalnych.
Ponadto, państwa zachodnioeuropejskie, główni sojusznicy i polityczni klienci Stanów Zjednoczonych w minionej „zimnej wojnie”, obecnej Rosji – w odróżnieniu od ZSRR – nie boją się. Patrzą na świat realnie. Denerwuje ich wojenka w Gruzji, są wściekli zarówno na Saakaszwilego jak i na Putina, nie lubią strzelaniny, zwłaszcza w pobliżu. Jednak ich oburzenie nie wykracza poza retorykę, bo nie oczekują od tego konfliktu niczego w skali większej niż lokalna. Sprawy zaś bezpieczeństwa energetycznego widzą zgoła inaczej niż Warszawa. Dla nich, Rosja oznacza przewidywalność i bezpieczeństwo energetyczne, a zagrożenie i niepewność widzą na Bliskim i Środkowym Wschodzie.
Zimnowojenne lęki, a także tęsknoty, plenią się głównie w Europie Środkowej oraz w strefie poradzieckiej. Wyrastają z zadawnionych animozji, z ustawicznego odreagowywania przeszłości, z nieumiejętności odróżnienia nowej Rosji od dawnego ZSRR. Stąd wyolbrzymianie rosyjskich zagrożeń, a momentami chętka prowokowania (jak w przypadku Saakaszwilego) jakiegoś lokalnego konfliktu, w złudnej nadziei wciągnięcia weń Zachodu. Dla okolicznościowej „zadymy” to wystarczy, na podstawę strategii się nie nadaje. Przejściowo ucierpi jedynie integracja europejska. Co bardziej krewkie z nowych państw członkowskich Unii Europejskiej rwą się bowiem na własną rękę do politycznych, choć tylko słownych, bijatyk z Rosją. Polski rząd nabrał ponadto zapału do miniwyścigu zbrojeń, nie skoordynowanego z UE, zatem bez większego znaczenia militarnego, za to – jak na nasze możliwości – kosztownego. „Zimnej wojny” jednak nie będzie, bo nie ma do tego podstaw geopolitycznych. Stawiający na nią, zostaną zatem na lodzie.

Powrót do poprzedniej strony