MIECZYSŁAW F. RAKOWSKI
Początki naszego kapitalizmu (lata 1990-1993)
Artykuł ukazał się w "Trybunie"


Na początku chłodnej wiosny 2006 roku dwie partie prawicowe, wyrosłe z tego samego pnia („łączą nas te same wartości”, powiedział Donald Tusk w przeddzień ogłoszenia przez PiS, że przystępuje do tworzenia koalicji z Samoobroną), tkwią we własnych „okopach św. Trójcy”, wykluczając możliwość zgodnego współdziałania w zarządzaniu Polską. Platforma Obywatelska wybrała rolę miękko-twardej opozycji. Czy na długo? Trudno powiedzieć. Partyjne spectrum od przełomu w 1989 roku jest płynne, dalekie od stabilności i wszelkie przewidywania trzeba opatrzyć zastrzeżeniem, że nie wiadomo, co może zdarzyć się jutro.
Rozbrat przyjaciół bliskich sobie ideowo, to temat interesujący, ale opisany już na sto różnych sposobów. Od ponad pół roku czytamy w prasie i słyszymy w TV i radiu o dwóch takich, co boczą się na siebie i w żaden sposób nie potrafią się porozumieć. Wielkie i trudne problemy społeczne i gospodarcze, w minionym półroczu zeszły na daleki plan.
Odnosi się wrażenie, że tematem numer 1 dla Polski od późnej jesieni 2005 roku są gry partyjne w trójkącie Sejm – Pałac Prezydencki – Prawo i Sprawiedliwość. Pójście śladem gier partyjnych jest, w moim przekonaniu, stratą czasu. Za znacznie ważniejsze uważam pytanie, które swego czasu zadał Tomasz Lis: „co z tą Polską?”. Przywódcy PiS udzielili na nie jednoznacznej odpowiedzi, którą powtarzają każdego dnia jak mantrę. Ich zdaniem, współczesną Polskę, która ma za sobą 17 lat tzw. transformacji ustrojowej czyli budowy kapitalistycznego ustroju, należy poddać surowej, bezwzględnej i bezkompromisowej krytyce, poczynając od porozumień Okrągłego Stołu (zmowa komunistów z liberałami).
Prawo i Sprawiedliwość stawia sobie za główny cel udowodnienie tezy, że w minionym okresie układy (najbardziej dziś pojemne określenie), prywatyzacja majątku narodowego, sprzyjająca kryminogennym praktykom polityka gospodarcza, odstąpienie od rozliczenia z peerelowską przeszłością, oto przyczyny nieubłaganej konieczności zastąpienia III RP czwartą, po uprzednim oczyszczeniu życia społeczno-politycznego, gospodarczego oraz struktur administracji państwowej z osób odpowiedzialnych za wszelkie schorzenia, patologie i nieprawidłowości gnębiące tę trzecią Rzeczpospolitą. Ma to się dokonać pod hasłem „rewolucji moralnej”. Jej częścią już jest czystka kadrowa, obejmująca osoby niepewne, zajmujące różnej rangi stanowiska. Obejmuje członków SLD bądź osoby mianowane przez rządy Leszka Millera i Marka Belki. Przynależność do PZPR jest oczywiście także obciążeniem, chyba że w międzyczasie były członek PZPR „przystał do nas”, czyli do PiS lub np. do Samoobrony. A jest takich byłych „dobrych towarzyszy” niemało i nie trzeba się temu dziwić. W systemie monopartii ciągną do niej ludzie z różnych okolic, od komunistów do endeków, od ideowców do karierowiczów.
Z pewnymi niuansami, bardzo krytyczną ocenę przebytej drogi podziela Samoobrona, a szczególnie jej przywódca Andrzej Lepper, który w minionych latach wszędzie widział złodziei i... Leszka Balcerowicza, zdaniem przewodniczącego uosobienie wszelkiego zła w gospodarce. Lepper był surowym krytykiem wszystkich rządzących ekip, i tych prawicowych, i tych lewicowych. Posługując się „zapomnianym językiem”, można powiedzieć, że Samoobrona nierzadko oceniała lata po 1989 roku z pozycji klasowych, choć to już pojęcie z przeszłości. Czołowi politycy Samoobrony, to, znowu posługując się owym językiem, już nie zwykli chłopi a posiadacze ziemscy. Nic dobrego nie ma do powiedzenia o procesie transformacji także Liga Polskich Rodzin, która – wzorem PiS – w swojej krytyce rządów centroprawicowych i centrolewicowych dodatkowo mocno podkreśla czynnik narodowy, katolicki i antyeuropejski. Co jest grą, a co wynika z przekonania, to już inna sprawa.
Platforma Obywatelska jest mniej surowa w ocenie 17-lecia III RP. Jej stanowisko można streścić następująco: nie wszystko wyszło tak, jak było zamierzone. Tadeusz Mazowiecki, dziś członek Partii Demokratycznej, w wykładzie wygłoszonym 14 marca br. w Audytorium Maxiumum Uniwersytetu Warszawskiego w ramach cyklu „Wykłady na nowe tysiąclecie”, również wypowiedział się na temat numerowanych Rzeczypospolitych. Jego zdaniem, „mamy dziś do czynienia z zakwestionowaniem III Rzeczypospolitej. To stara idea politycznych inicjatorów IV RP, którzy przedtem mieli «ideę nowego początku». Za każdym razem muszą mieć nowy porządek, a to co przedtem zrobiono – przekreślić. Zniszczyć w świadomości Polaków. Ale ten zabieg niszczy zarazem stosunek obywatela do własnego państwa.
Ograniczam się do przedstawienia czytelnikom „Trybuny” stosunku partii centroprawicowych i prawicowych do przeszłości w latach po przełomie i sporu toczonego o różne wizje państwa, bez zamiaru wyrażenia aprobaty bądź dezaprobaty dla przedstawionych poglądów i postaw oraz wynikających z nich praktyk. Nie wynika to z obawy, że zostanę zaszeregowany do jednej lub drugiej orientacji politycznej albo uznany za członka jakiegoś mitycznego układu, lecz z tego, że przyświeca mi inny cel. Przyjmując do wiadomości głoszony pogląd, że Polacy mają za sobą stracone siedemnaście lat, ot, taką kolejną „czarną dziurę” w najnowszej historii Polski, uznaję za stosowne zwrócenie uwagi na pierwsze cztery lata transformacji ustrojowej (1990-1993), wtedy bowiem powstawały fundamenty nowego ustroju społeczno-politycznego, który dziś stał się obiektem surowej krytyki.
Zanim o tym okresie, przypomnienie, że od wydarzeń w Polsce w 1989 roku rozpoczął się demontaż dwubiegunowego świata, powstałego pod koniec lat 40. dwudziestego wieku i proces upadku formacji realnego socjalizmu i komunizmu radzieckiego. Tyle, że gdy we wrześniu 1989 roku czołowi politycy i ideolodzy przejmowali władzę, istniał jeszcze Związek Radziecki, poważnie traktowany przez Zachód, także przez prezydenta George’a Busha. Sądzę, że premier Mazowiecki usłyszał od Gorbaczowa to samo co ja na ostatnim spotkaniu przywódców państw Układu Warszawskiego w Moskwie 4 grudnia 1989 r., świeżo po jego powrocie ze spotkania z prezydentem USA na Malcie.
Przedterminowe wybory do Sejmu i Senatu 4 czerwca 1989 roku (byłem ich pomysłodawcą), otworzyły fazę przejmowania władzy w państwie przez obóz solidarnościowy. Była to faza przejściowa, polegająca m.in. na tym, że w rządzie Mazowieckiego było czterech ministrów reprezentujących PZPR, a prezydentem RP był generał Wojciech Jaruzelski. Gdy dziś słyszę i czytam, że wtedy należało nie paktować, a rozprawić się z komunistami, to oprócz głupoty, a może i megalomaństwa głosicieli tych prawd, żadne inne określenia nie przychodzą mi do głowy. Chciałoby się powiedzieć: panowie, trzeba było wtedy chwycić za broń, zbudować barykady, podpalić kilka gmachów państwowych, powiesić kilku pracowników SB, a może i kilku członków Biura Politycznego, w tej liczbie i mnie. Ot, powtórzyć rewolucję budapeszteńską z 1956 roku.
Dlaczego wtedy nie ruszyliście do boju? Odpowiedź jest prosta. Większości tych dzisiejszych bojowników jeszcze wąs dobrze nie sypnął się pod nosem. Natomiast starsi, tworzący czołówkę opozycji demokratycznej wiedzieli, że Polska to nie Lichtenstein, lecz państwo liczące 38 milionów ludzi, w samym środku Europy, że tylko realizm w ocenie procesów, które zaczęły się dziać, jest jedyną rozsądną polityką. A może warto też zapytać dzisiejszych odważnych, czy uważają, że wtedy, późną jesienią 1989 roku, gdyby doszło do fizycznej rozprawy z „komuną” lub gdyby nawet tylko zapowiedziano, że to nastąpi, to wojsko, MSW, administracja państwowa zachowywaliby się jak barany idące na rzeź? Trochę wyobraźni, panowie.
W 1990 roku koabitacja z PZPR się zakończyła. W lipcu premier podziękował czterem ministrom z PZPR, a w grudniu generał Wojciech Jaruzelski zrezygnował z urzędu prezydenta.
Od tego momentu, pełna odpowiedzialność za Polskę spoczęła na obozie solidarnościowym, którego czołówkę stanowili mniej lub bardziej eksponowani byli działacze opozycji demokratycznej. Większość z nich uczestniczyła w obradach Okrągłego Stołu przy stolikach, podstolikach, przy rozpoczęciu i zakończeniu obrad. W latach 1990-1993 lewicy w żadnym przypadku nie można obarczyć nawet najmniejszą odpowiedzialnością za rozwój Polski. Tę ponosiła wyłącznie zwycięska siła. Uczciwa i obiektywna ocena pierwszych czterech lat rządów byłej opozycji nie może jednak pominąć czynnika zaskoczenia; opozycja tak szybkiego upadku władzy i PZPR się nie spodziewała. Można powiedzieć, że znalazła się poniekąd w sytuacji przymusowej. W następnych latach tylko nieliczni z nich, np. Jacek Kuroń i Karol Modzelewski przyznali, że nie byli przygotowani do zarządzania państwem.
I druga okoliczność. Świat przeżył przejście od systemu kapitalistycznego do socjalistycznego, ale od socjalizmu do kapitalizmu – tego jeszcze nie było. Polska opozycja demokratyczna obejmując władzę stanęła przed wyzwaniem, którego w owym czasie nikt nie przewidział. Najtężsi nawet znawcy formacji realnego socjalizmu nie brali pod uwagę takiego rozwiązania, że sprawujący władzę komuniści oddadzą ją „na talerzu”, pokojowo, bez przelania kropli krwi, co bez wątpienia miało istotny wpływ na pozostałe kraje bloku wschodniego. Tym, którzy mają krótką pamięć warto przypomnieć, że opozycja demokratyczna nastawiała się na długi marsz do władzy.
Fakt przejęcia władzy w państwie przez nią i okoliczności, w jakich to nastąpiło, wywołały zrozumiałą euforię. Być może nie podzielali jej wszyscy czołowi przedstawiciele zwycięskiej siły, ale zachłyśnięcie się wygraną było powszechne. Euforię podtrzymywał także zachwyt zachodnich mediów oraz polityków „dzielnymi Polakami”. W sławie kąpał się Lech Wałęsa i czołowi przywódcy, ideolodzy i politycy „Solidarności”.
Obejmując władzę, opozycja stanęła przed kardynalnym pytaniem: jaki model ustroju społeczno-gospodarczego należy zaproponować Polsce i jej obywatelom? W literaturze politycznej drugiego obiegu poruszano to zagadnienie, ale skoro zakładano długi marsz, koncentrowano uwagę na swobodach demokratycznych. Jak zwykle było też sporo ogólnych frazesów i zwykłego wodolejstwa. Exposé premiera „pierwszego nie komunistycznego rządu” Tadeusza Mazowieckiego, wygłoszone 12 września 1989 roku przed tzw. sejmem kontraktowym, powinno dać odpowiedź na wspomniane pytanie. Czy dało? Premier zapewnił, że reformy gospodarcze nie będą wprowadzane wbrew społeczeństwu, ponad jego głowami; Polskę może wydźwignąć jedynie społeczeństwo wolnych obywateli i polityka rządu obdarzonego zaufaniem wyraźnej większości Polaków; opinia publiczna musi mieć wpływ na sprawy państwa i w jej głos „będziemy się wsłuchiwać”; państwo polskie nie może być ani państwem ideologicznym ani wyznaniowym.
W polityce gospodarczej premier zapowiedział podjęcie kroków inicjujących przejście do gospodarki rynkowej (do rynkowych reform gospodarczych „ostatniego rządu komunistycznego” nie nawiązał), wypróbowanej przez kraje rozwinięte, powołanie pełnomocnika rządu ds. przekształceń własnościowych w gospodarce, który w szybkim tempie opracuje program i zasady przemian struktury własnościowej w gospodarce, w której będzie także miejsce dla rozmaitych efektywnych ekonomicznie form własności. Oświadczył, że będzie przestrzegana zasada jawnej i otwartej sprzedaży mienia narodowego, kontynuowany będzie proces równania praw i obowiązków wszystkich sektorów, rząd stworzy przedsiębiorstwom państwowym znacznie lepsze niż obecnie warunki do sprawnego działania i umożliwi im zmierzenie się w walce konkurencyjnej z przedsiębiorstwami innych sektorów. Pilnie zostaną podjęte prace nad uzdrowieniem finansów publicznych i prace nad pakietem działań, których celem będzie opanowanie inflacji. W wygłoszonym exposé nic nie zapowiadało przywrócenia ustroju kapitalistycznego. Nie padły też takie słowa, jak: prywatyzacja, reprywatyzacja, komuniści, komuna itp. Nad programowym wystąpieniem premiera unosił się jeszcze duch Okrągłego Stołu.
Na lewicy, z trudem podnoszącej się z porażki, przezwyciężającej pesymizm i rezygnację, w Socjaldemokracji Rzeczypospolitej Polskiej, będącej wówczas obiektem narastającej agresji istniał pogląd, że proces przekształceń gospodarczych i społeczno-politycznych będzie przebiegał ewolucyjnie. Exposé premiera Mazowieckiego to przekonanie utwierdzało. Co jednak nie oznacza, że można było to co powiedział traktować jako przedstawienie klarownej, całościowej koncepcji ustroju, który byłby do zaakceptowania jeśli nie przez cały naród, to przez znaczącą jego większość. Uzasadnione było oczekiwanie, że czołówka opozycji demokratycznej, w której główną rolę odgrywali zaprawieni w bojach z peerelowskim reżimem i przez nas prześladowani intelektualiści, taką koncepcję narodowi przedstawią. Było to oczekiwanie daremne.
Już w pierwszym roku po przejęciu władzy przez obóz solidarnościowy okazało się, że jego przywódcy wprowadzają społeczeństwo na drogę wiodącą do restauracji kapitalizmu. Jednakże na drogowskazie wskazującym kierunek marszu nie widniał napis „Do kapitalizmu”, lecz bardzo pojemny i nie budzący złych skojarzeń – „Transformacja ustrojowa”. Czy był to świadomy kamuflaż, podyktowany taktyką, bo przecież szeregowi członkowie „Solidarności”, którzy z zadowoleniem powitali upadek „władzy ludowej”, w najczarniejszych snach nie śnili o powrocie do brutalnych kapitalistycznych stosunków społecznych i to trzeba było mieć na uwadze.
Andrzej Wielowieyski w artykule „Zwycięski umiar «Solidarności»” opublikowanym w „Gazecie Wyborczej” 10.04.2006 tak pisał: „Między 1987 a 1989 wypracowany został konkretny program wprowadzenia gospodarki rynkowej. Nie został on w pełni ujawniony ani przy Okrągłym Stole, ani w czasie kampanii wyborczej zaraz po nim. Nie można było straszyć kapitalizmem aparatu partyjnego ani, co ważniejsze, opinii publicznej”. Cenne to wyznanie i dzięki za nie. Od wielu lat uważałem, że tak właśnie wtedy czołowi przywódcy opozycji demokratycznej (antykomunistyczą nazwali się już po 1989 roku, bo też zapewne nie chcieli nas straszyć) oceniali nastroje robotników, członków „Solidarności”. Natomiast jak wyobrażali sobie gospodarkę rynkową, odpowiedź znaleźć można w przypomnianych fragmentach exposé premiera Tadeusza Mazowieckiego.
Późniejszy bieg zdarzeń pozwala na sformułowanie tezy, że czołowi przywódcy opozycji objęli władze bez przemyślanej koncepcji budowy takiego ustroju społeczno-gospodarczego, który odpowiadałby nie tylko oczekiwaniom społeczeństwa i uwzględniał narodową i społeczną specyfikę Polski. Od październikowych wydarzeń 1956 roku ekipy Władysława Gomułki i Edwarda Gierka, Kani i Jaruzelskiego specyfikę tę utrzymywały i rozwijały. Przypomnę, że rolnictwo polskie w ponad 80 procentach było w rękach prywatnych, w różnych okresach zawsze istniało ok. 400 tysięcy warsztatów rzemieślniczych, istniały prywatne praktyki lekarskie, ok. 10 tysięcy absolwentów wyższych uczelni w latach 1957-1989 korzystało ze stypendiów zagranicznych, w przeważających przypadkach w krajach zachodnich. Daleki, rzecz jasna, jestem od wybielania rządów peerelowskich, ale nieprzypadkowo lud nazywał PRL „najweselszym barakiem w obozie”.
Przypominając tę stronę PRL chodzi mi jedynie o to, że zdumiewa fakt, iż stojący u steru państwa politycy opozycji, reprezentujący wysoki poziom intelektualny, chlubiący się znajomością społeczeństwa, zlekceważyli kilka podstawowych prawd o nim. Przecież musieli wiedzieć, że dwa pokolenia Polaków żyło w systemie zgoła innych wartości aniżeli niósł ze sobą kapitalizm. Na przykład, wartością niezwykle cenną, z której nikt dobrowolnie nie rezygnuje, było utrwalone poczucie bezpieczeństwa socjalnego, brak strachu przed bezrobociem, realne szanse kształcenia dzieci bez względu na stan majątkowy rodzin itd. Można by sporządzić długą listę wartości, które złożyły się na świadomość społeczną; nie było w niej miejsca na tęsknotę za tym, co przyniósł ludziom pracy najemnej polski kapitalizm. Była uzasadniona tęsknota za witrynami wypełnionymi towarami, swobodą podróżowania, wolnością wyborów, wolnością słowa i druku, ale nie za likwidacją lub ograniczaniem opiekuńczych funkcji państwa.
Jeżeli nawet założymy, że nie było innej drogi dla zapewnienia rozwoju Polski, jak przywrócenie ustroju kapitalistycznego, to zlekceważenie ówczesnego stanu świadomości społecznej było największym błędem ideologów zwycięskiego obozu. To wtedy miliony obywateli Rzeczypospolitej skierowano na „boczną drogę”; w następnych latach poczuli się pozbawieni praw, które uważali za trwałe i nienaruszalne. To wtedy zaczęło się rodzić rozczarowanie kolejnymi ekipami rządowymi. Każda z nich, o czym nie należy zapominać, w latach 1990-1993 miała rodowód solidarnościowy. W kontekście narastającego rozczarowania, Aleksander Hall w artykule pt. „Wartości nie tylko liberalne”, opublikowanym późną wiosną 1991 roku pisał, że prawdzie trzeba umieć spojrzeć w oczy, a jest ona taka, że socjalizm w Polsce ma realną bazę społeczną, która szeroko wykracza poza zasięg formacji postkomunistycznej. Postawy socjalistyczne, pisał, są także wyraźnie obecne wewnątrz ruchu „Solidarności”, zwłaszcza w związku zawodowym, czemu wcale nie przeszkadza żywiołowa niechęć do komunistów, nomenklatury itp. Przewidywał, że groźba socjalistycznej recydywy będzie narastać w miarę dokonywania się zmian własnościowych, majątkowego zróżnicowania społeczeństwa, bankructw przedsiębiorstw, pociągających za sobą wzrost bezrobocia. Będzie przybierać na sile wraz z ograniczaniem opiekuńczych funkcji państwa.
Hall mylił się. Realnej groźby socjalistycznej recydywy nie było, ale narastający zawód jaki odczuwali członkowie „Solidarności”, a ściślej – prawie wszyscy ci obywatele, którzy poparli w wyborach drużynę Lecha Wałęsy, był faktem. Rozczarowanie kolejnymi ekipami rządowymi w latach 1990-1993 miało swoje źródło przede wszystkim w pogarszającej się sytuacji materialnej milionów wytwórców i w bezrobociu, które nie było już widmem, ale realnością. Na progu przemian ustrojowych nie tylko ja usłyszałem z ust kilku wybitnych działaczy byłej opozycji, że tylko w pierwszym półroczu musimy zacisnąć pasa, a potem pójdzie już „z górki”. W ogóle w owym czasie wygłaszano zadziwiająco nieodpowiedzialne, by nie powiedzieć bzdurne, poglądy i teoryjki w rodzaju, że najlepszą polityką gospodarczą jest taka, której nie ma. Albo: jeden z liberałów powiedział, że trzeba zniszczyć do fundamentów przemysł socjalistyczny, a na jego gruzach zbudować nowy. Premier Jan Krzysztof Bielecki oznajmił w Davos, że „komuniści dokonali większego spustoszenia niż wojna”.
W najbardziej dziwaczne i niepoważne teoryjki wpasowała się nowa polityka gospodarcza, która wystąpiła w kostiumie „terapii szokowej”. Jej autorem i wykonawcą był prof. Leszek Balcerowicz, minister i wicepremier w rządzie Tadeusza Mazowieckiego. Miała ona w stosunkowo krótkim czasie uzdrowić polską gospodarkę, a co za tym idzie – polepszyć codzienne bytowanie narodu. Dla obserwatora ówczesnej polityki gospodarczej i społecznej, „terapia szokowa” jawi się jako skutek usilnego dążenia kapłanów „niewidzialnej ręki rynku” do pełnej, wolnej gry na rynku, bez oglądania się na koszty społeczne. Polska w owym czasie zaludniła się doradcami zza oceanu, którzy z okien hotelu Marriott poznawali kraj i służyli mu dobrymi radami. Gwiazdą był wówczas Jeffrey Sachs. Były to czasy, gdy w telewizji aktorzy z radością, w patetycznym uniesieniu zapewniali, że nareszcie „jesteśmy we własnym domu”. Byliśmy we własnym domu, ale szybko zapełnił się on chcianymi i niechcianymi sublokatorami.
„Terapia szokowa” wychwalana przez liberałów, oprócz pogarszającego się statusu materialnego ludzi pracy najemnej, zakładała także prywatyzację przedsiębiorstw państwowych, ba!, co więcej, całych gałęzi przemysłu. Wyprzedaż majątku narodowego, stworzonego wysiłkiem prawie dwóch pokoleń Polaków, odbywała się bez pytania społeczeństwa czy akceptuje proceder, w wyniku którego większość fabryk stanie się własnością firm i koncernów zachodnich. Już zapomniano o przyrzeczeniu złożonym przez Tadeusza Mazowieckiego (przecież polityka nad wyraz uczciwego i chodzącego po ziemi), że reformy gospodarcze nie będą wprowadzane wbrew społeczeństwu, ponad jego głowami, i że Polskę może wydźwignąć jedynie społeczeństwo wolnych obywateli i polityka rządu obdarzonego zaufaniem wyraźnej większości Polaków. Ta „wyraźna większość” już w drugim roku budowy kapitalizmu mogła jedynie bezradnie przyglądać się, jak na jej oczach dokonuje się grabież majątku narodowego.
Godzi się przypomnieć, że w owych latach kolejne ekipy rządzące – podkreślam: wywodzące się z „Solidarności” – nigdy nie zainicjowały publicznej debaty na temat arcyważnych dla narodu spraw, czyli głównych kierunków polityki gospodarczej i społecznej. A taka debata miała być przecież istotnym elementem budowania społeczeństwa obywatelskiego. Co więcej, zbagatelizowano też własną bazę, kilka milionów członków „Solidarności”. Nie jest przypadkiem ani też dziełem tajemniczych agitatorów, że już w owych latach pojawiły się wśród szeregowych członków „S” głosy, że „na naszych plecach” doszli do władzy ci, którzy teraz brylują na salonach. W obronie wykluczonych, pozbawianych pracy nie słyszało się wtedy o konkretnym przeciwdziałaniu społecznym skutkom „terapii szokowej”.
Natomiast kapłani „niewidzialnej ręki rynku” coraz głośniej mówili i pisali, że – niestety – trzeba zapłacić cenę za budowę nowej Polski. Dodajmy, że ważne jest pytanie, kto ją płacił. Rzecz na tym polega, że tę cenę płaciło miliony zwykłych zjadaczy chleba, a nie owi kapłani. Choćby pracownicy Państwowych Gospodarstw Rolnych i ich rodziny. W szale likwidowania wszystkiego, co nosiło stempel socjalizmu, zlikwidowano PGR-y (ok. 18 procent gruntów ornych kraju), źródło utrzymania około 1,5 miliona obywateli RP (pracownicy oraz ich rodziny). A przecież nie wszystkie Państwowe Gospodarstwa Rolne były deficytowe. Jeśli już uznano, że nie mają one racji bytu, to można było zastosować kilka sposobów przekształcenia tej specyficznej formy własności państwowej (ziemia!), np. w spółdzielnie pracownicze. Zwyciężyła jednak ideologia. Setki tysięcy obywateli wolnego, demokratycznego kraju z zimną krwią skazano na nędzarską wegetację i degenerację moralną – nie tylko tych, których pozbawiono źródeł utrzymania, lecz także ich dzieci. Wielki humanista, niezapomniany Aleksander Małachowski bolejąc nad losem rodzin pegeerowskich pisał, że ci, którzy zadecydowali o likwidacji PGR-ów powinni stanąć przed Trybunałem Stanu.
Autorzy pospiesznej i bezładnie prowadzonej prywatyzacji uzasadniali ją na różne sposoby. Ponieważ liberalizm w gospodarce miał wielkie wzięcie wśród ekonomistów oraz doradców, których kompetencje niejednokrotnie były co najmniej wątpliwe, syndyków i oczywiście trubadurów „niewidzialnej ręki rynku”, to udowadniali, że własność państwowa z reguły przegrywa w konfrontacji z prywatnymi właścicielami środków produkcji, z super- i hipermarketami itp. Powtarzał się także pogląd, że przemysł zbudowany w czasach PRL jest przestarzały i dlatego trzeba się go jak najszybciej pozbyć. Ciekawe, że zachodni kapitał tak ochoczo ten szmelc kupował. Polska w tych latach pozbywała się nie tylko większości wielkich fabryk, z których z całą pewnością nie wszystkie były przestarzałe i których produkcja była konkurencyjna na rynkach światowych. Całe gałęzie przemysłu przeszły w obce ręce, większość instytutów naukowo-badawczych uległa rozwiązaniu, a zwalniani pracownicy zaczęli zasilać armię bezrobotnych (po co nam instytuty, skoro możemy kupić na Zachodzie licencje). Gdy dziś mówimy „gospodarka polska”, to mamy na myśli małe i średnie przedsiębiorstwa. Na marginesie: większość uzyskanych z prywatyzacji środków przeznaczano na łatanie dziur w budżecie państwa. Prywatyzacja stała się także źródłem zarabiania pieniędzy przez specjalistów od wyceny majątku narodowego, pośredników itp.
Zakres prywatyzacji, jej charakter nie były tematem tabu, ale ojcowie polityki gospodarczej w latach 1990-1993 mogli spać spokojnie. Zawsze mogli liczyć na polityczne wsparcie dziennikarzy, wywodzących się ze środowiska Kongresu Liberalno-Demokratycznego i redaktorów „Gazety Wyborczej” zajmujących się gospodarką. Kto krytycznie odnosił się do bezgranicznej wiary w „terapię szokową”, „niewidzialną rękę rynku” i wyrażał wątpliwości co do prywatyzacji, musiał liczyć się z tym, że zostanie zganiony. Doświadczył tego prof. Kazimierz Z. Poznański, wykładowca ekonomii na uniwersytecie w Seattle (USA), który w 2000 roku opublikował książkę pt. „Wielki przekręt”. Dowodził w niej, że większość fabryk sprzedano zagranicznym nabywcom za bezcen, grubo poniżej ich rzeczywistej wartości. Wywody profesora zbyto milczeniem, z wyjątkiem publicysty Ernesta Skalskiego i ekonomisty Ryszarda Bugaja. Obaj bardzo krytycznie ocenili zawarte w książce tezy i oceny. Po prostu „zjechali” ją, jak to się zwykło mówić.
Kilka lat później, w marcu br., politykę prywatyzacji krytycznie ocenił na łamach „Rzeczpospolitej” tenże Ryszard Bugaj. Między innymi były krytyk K. Poznańskiego odkrywczo stwierdził, że „polski sektor bankowy w ponad 80 procentach znajduje się pod kontrolą wielkich banków zagranicznych (...). Polski budżet uzyskał z prywatyzacji banków (podobnie jak z prywatyzacji innych przedsiębiorstw) marne pieniądze. Banki zagraniczne nie dokonały przełomu efektywnościowego, transferują dużą część pieniędzy (szczególnie w PKO S.A.) Polscy menedżerowie są na dużą skalę – formalnie lub de facto – odsuwani od zarządzania. A co najważniejsze, coraz częstsze są sygnały, że w polityce kredytowej kierują się globalnymi wytycznymi, ignorując interesy lokalnych przedsiębiorców”.
Teraz, w 2006 roku jest to płacz nad rozlanym mlekiem. Nie da się już przywrócić przeszłości. Wracając do niej, trzeba odnotować, że już rok, dwa po przejęciu władzy przez opozycję, w obozie zwycięzców pojawiły się istotne rozbieżności. 28 lipca 1991 roku w Warszawie Porozumienie Centrum zwołało „konferencję antykorupcyjną”, na której szef PC, Jarosław Kaczyński powiedział m.in., że nie zgadza się na politykę gospodarczą, która wiedzie kraj do upadku oraz na politykę wewnętrzną, która sprowadza się do bezradności. Z kolei Władysław Frasyniuk na zjeździe Unii Demokratycznej w tym samym roku, protestował przeciwko konsekwentnemu likwidowaniu przez rząd Jana K. Bieleckiego zdobyczy socjalnych. „Nieudolność i brak koncepcji, mówił, zastępuje się demagogią. Nie wolno przedszkoli, ubezpieczeń społecznych traktować jako przeżytku komuny”. Niestety, większość elementów składających się na politykę socjalną PRL, tak właśnie traktowano. Zresztą, nie tylko tę politykę. O rosnącym niezadowoleniu społecznym niech świadczy raczej kuriozalny list otwarty J. K. Bieleckiego, gdy już nie był premierem, do marszałka Sejmu Wiesława Chrzanowskiego, w którym prosi go o wzięcie w obronę jego rządu przed nieuzasadnionymi oskarżeniami i pomówieniami.
Istota oskarżeń sprowadzała się do tezy, że liberałowie, a Bielecki był jednym z nich, dokonali bezmyślnego mordu na polskiej gospodarce. Kiedy był jeszcze premierem, w swoim exposé mówił, że błędne jest myślenie, iż solidarność Polaków umarła, ponieważ nowy system można zbudować jedynie na wilczych prawach walki ze wszystkimi. Tak, dowodził, budował się kapitalizm 19. wieku. Być może, mówił, jesteśmy spóźnieni o całe stulecie, ale na pewno o całe stulecie mądrzejsi, bowiem dysponujemy sprawdzonymi wzorami, do których Zachód dochodził uciążliwą i kosztowną metodą prób i błędów. Pan premier mylił się, jeśli chodzi o czerpanie z zachodniej krynicy mądrości. Społeczne skutki polityki gospodarczej realizowanej przy pomocy „terapii szokowej”, były w opinii większości Polaków porównywane do wilczego okresu wczesnego kapitalizmu, praktykowanego w Europie Zachodniej przez niemal cały 19. wiek.
W styczniu 1992 roku przez Polskę przeszła nawałnica strajków, różnego rodzaju demonstracji i protestów. W drugiej połowie lutego „Gazeta Wyborcza” ogłosiła wyniki badań przeprowadzonych przez Instytut Gallupa w „europejskich społeczeństwach postkomunistycznych”. Na pytanie, czy „sprawy kraju idą w złym kierunku”, 58 procent indagowanych Polaków odpowiedziało, że tak, a tylko 20 procent, że w dobrym. W rankingu „ogólnie niezadowolonych”, pisała gazeta, wyprzedziliśmy Węgrów, Rosjan, Czechów, Słowaków oraz Rumunów. Jan K. Bielecki komentował: „niezadowolenie to historyczna cecha Polaków, która pozwala wynajdywać wszystkie trudności, jakie się tylko da”. Ileż to już razy w swym długim życiu słyszałem tę śpiewkę. W lipcu 1992 roku pojawiła się kolejna fala strajków, których przyczyną było narastające zubożenie milionów ludzi. Strajkowali głównie robotnicy z wielkich zakładów pracy. Były to „twierdze socjalizmu”, jak mówiliśmy, potem twierdze „Solidarności”, a teraz ośrodki buntu przeciwko rządom ekip wyrosłych z solidarnościowego pnia.
Na szczytach władzy trwała tzw. wojna na górze, której jaskrawym przykładem był marsz na Belweder, podczas którego jego uczestnicy spalili kukłę prezydenta Lecha Wałęsy. Jedność zwycięskiego ruchu odchodziła w przeszłość, pozostawiając jednak rany już nie do zaleczenia. Jeśli jeszcze coś łączy pogromców „komuny”, to narastający antykomunizm, debaty na temat lustracji, demaskowanie zbrodni komunizmu itp.
W numerze 6 miesięcznika „Dziś” z 1993 roku w artykule wstępnym pt. „Pochwała pragmatyzmu” po stwierdzeniu, że jesteśmy „zmęczeni i rozczarowani kilku dziesięcioleciami władztwa ideologii, pragniemy pragmatycznych rządów zdrowego rozsądku”, autor pisał, że wielu Polaków z tego właśnie powodu i w tej nadziei głosowało w 1989 roku na „Solidarność”. Zwróciliśmy uwagę na trzy problemy. Pierwszy, to rola ideologii w polityce państwa. „Ideologia, pisaliśmy, jest z natury bezkompromisowa i fundamentalna. Jest też pazerna, nie kontentuje się małym, idzie na całego i chce wszystkiego. Państwo, którym rządzą ideologia i ideologowie, jest nie tylko nieprzyjemne i uciążliwe, jest ono również kosztowne. Za ideologiczny perfekcjonizm trzeba bowiem zazwyczaj płacić i to słono.
Tymczasem większość przedsięwzięć, propozycji i reform z jakimi mamy w ostatnich latach do czynienia, zabarwiona jest ideologią. Tyle tylko, że dokładnie przeciwstawną tej, która panowała uprzednio”. Ilustrowaliśmy tę tezę dotychczasowym przebiegiem prywatyzacji: „Zdrowy rozsądek przemawiał za programem pragmatycznym, częściowym i stopniowym, pozwalającym unikać strat i sprawdzać skutki na podstawie doświadczenia. Jest bowiem oczywiste, że inne prawa rządzą powolnym, ewolucyjnym rozwojem gospodarki «od początku» opartej na własności prywatnej, co ma miejsce w krajach kapitalistycznych, a inaczej mają się sprawy tam, gdzie chce się sprywatyzować majątek narodowy, który w przeważającej części powstawał jako własność państwowa. Tutaj niezmiernie łatwo przekroczyć granicę między restrukturyzacją własności, a niszczeniem wartości materialnych i warsztatów pracy. Jeszcze łatwiej ześliznąć się w bagno zwykłego rozgrabienia majątku narodowego. Mimo to – niektórzy utrzymują, że właśnie dlatego – obóz rządzący z uporem trzyma się modelu prywatyzacji ideologicznej, nawet jeśli opór parlamentu zmusza do rozkładania jej na raty”.
Wreszcie trzeci problem – gospodarka rynkowa. Pisaliśmy: „Nikt rozsądny nie kwestionuje zasadności rynkowej reformy. Nie miały co do tego wątpliwości nawet ostatnie ekipy rządowe z czasów «realnego» socjalizmu, w każdym razie w latach osiemdziesiątych. Nie umiały jednakże, bądź nie mogły, zdobyć się na decydujący lub wystarczający krok w tym kierunku. Sukcesorzy realnego socjalizmu mieli zarówno wolę, jak wystarczająca siłę polityczną, czyli społeczne poparcie, aby podjąć rynkową transformację w dużej skali i skutecznie. Wygląda jednak na to, że szansę tę po części zmarnowano właśnie wskutek przewagi ideologii neoliberalnej nad pragmatyzmem. Wybrano najbardziej ryzykowną, choć «klarowną» teoretycznie (lepiej powiedzieć – doktrynalnie) drogę. Wystawiono rodzimy przemysł i chłopskie rolnictwo na niszczycielski huragan konkurencji produktów znacznie bardziej rozwiniętej gospodarki zachodnioeuropejskiej, zniszczono rynek zbytu dla własnego przemysłu i rolnictwa, postawiono tysiące zakładów w obliczu bankructwa, a miliony pracowników pozbawiono pracy i środków do życia.
Użyźniono ogromnie glebę społeczną dla wszelkiej maści populizmu i demagogii. Paradoks historii polega i na tym, że wszystko to raczej utrudnia rozwój kapitalizmu niż go wspiera. Niestabilna sytuacja społeczna i polityczna, podminowana przez frustrację milionowych rzesz pracowników, odstrasza poważny kapitał zagraniczny od angażowania się w Polsce, a kurczący się wskutek ubożenia społeczeństwa rynek wewnętrzny sprawia, że również prywatne przedsiębiorstwa robią – jak to się mówi – bokami. A można było inaczej, spokojniej, bardziej zdroworozsądkowo. Wystarczy spojrzeć na naszych południowych sąsiadów, Czechów lub Węgrów, aby się o tym przekonać.
W konkluzji nasz postulat brzmiał: „Trzeba wydać zdecydowaną walkę wszelkiemu ideologizowaniu życia publicznego, wyrzec się wszelkich prób realizacji «doskonałych» modeli, systemów, wszelkiego fundamentalizmu i maksymalizmu. To zawsze prowadzi do nieszczęścia, w najlepszym razie staje się owa łyżką dziegciu, zdolną zepsuć beczkę miodu. Świat, w którym żyjemy, jest z samej natury niedoskonały i tak urządzony, że najlepiej pasują doń pragmatyzm i kompromis”. Efekty tych naszych rad pasują do znanego powiedzenia „pisz pan na Berdyczów”. Kto by tam zwracał uwagę na pojękiwania postkomunistów! 28 maja 1993 roku poseł ze Śląska Alojzy Pietrzyk zgłosił wniosek o uchwalenie przez Sejm wotum nieufności wobec rządu Hanny Suchockiej. Był to wyraz rosnących postaw roszczeniowych „Solidarności”, w której coraz większe wpływy zyskiwali zwolennicy nowelizacji ustawy budżetowej na korzyść sfery budżetowej. Do odrzucenia wniosku zabrakło jednego głosu. Poseł obozu rządowego wyszedł z sali tuż przed głosowaniem, podobno z powodu niedyspozycji żołądkowej. Rząd pani premier Hanny Suchockiej był czwartym rządem solidarnościowym w latach 1989-1992.
19 września 1993 roku odbyły się wybory do Sejmu i Senatu. SdRP i PSL łącznie zdobyły 35,8 procent głosów w Sejmie. Obie partie miały 305 mandatów, a w Senacie 75. Premierem został prezes PSL Waldemar Pawlak. Była to dotkliwa porażka zwycięskiego obozu sprzed czterech lat. Sukces wyborczy centrolewicy nie był skutkiem szczególnej aktywności jej przywódców, lecz wyrazem niezadowolenia społeczeństwa, które nie takiej Polski się spodziewało po upadku władzy komunistycznej. Obywatele nie sądzili, że będzie to Polska zaludniona bezrobotnymi i wykluczonymi, Polska likwidowanych zakładów pracy, sprzedaży zagranicznym koncernom majątku narodowego, porzuconych przez zwycięską siłę obietnic, składanych po objęciu władzy (powtórzę: „reformy gospodarcze nie będą wprowadzane wbrew społeczeństwu, ponad jego głowami” – z exposé premiera Mazowieckiego) i przedmiotowego traktowania wielkoprzemysłowej klasy robotniczej.
Czteroletnie rządy sił politycznych wyrosłych z „Solidarności” na pytanie: „Jaka Polska” odpowiedziały jednoznacznie – kapitalistyczna. W najgorszym dla milionów Polaków wydaniu. Czy można było inaczej? Odpowiedź na to pytanie powinna dać wszechstronna, gruntowna i szczera analiza lat końcówki 1989-1993, wtedy bowiem powstały fundamenty, na których w następnych latach zbudowano system społeczno-gospodarczy, który miliony ludzi wciąż jeszcze odczuwa jako niesprawiedliwy.

Powrót do poprzedniej strony