Widmo państwa policyjnego
- Represyjne IPN i CBA


Policyjne państwo to takie, które posługuje się policją oraz wymiarem sprawiedliwości nie tylko do ścigania przestępstw, lecz także do realizacji celów politycznych, a przede wszystkim do sekowania opozycji oraz wywierania wpływu na skład i działalność zespołów rządzących. Polska współczesna stopniowo wyradza się w takie państwo. Zaczęło się to wcześniej, ale pod rządami Prawa i Sprawiedliwości nabiera rozmachu i dostaje przyśpieszenia.
Poprzednie rządy posolidarnościowe posługiwały się metodami policyjnymi do dyskryminacji prawnej i ograniczania szans na uczestnictwo w demokratycznym życiu politycznym obywateli, związanych w przeszłości z instytucjami państwowymi i politycznymi Polski Ludowej. Po to utworzono Instytut Pamięci Narodowej – Komisję Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu. Dla celów oficjalnej i samowolnej lustracji powołano instytucje policyjnego i sądowego weryfikowania politycznej przeszłości zarówno ludzi PRL, jak i dawnej opozycji antykomunistycznej, tworząc w ten sposób potężne narzędzie intryg i manipulacji na scenie politycznej.
Do policyjnej deformacji systemu prawnego i struktur państwa walnie przyczyniły się także sejmowe komisje śledcze, które z miejsca zostały opanowane przez polityczne i medialne grupy nacisku i wykorzystane do manipulowania opinią oraz wywierania presji na państwo, a zwłaszcza na wymiar sprawiedliwości. Wszystkie te instytucje stworzyły razem realne zagrożenie dla demokracji i praw obywatelskich.
Wnikliwi i bezstronni obserwatorzy życia politycznego, zwłaszcza Karol Modzelewski, Jan Widacki i Andrzej Romanowski, bili na alarm. Ich ostrzeżenia pozostały wołaniem na puszczy. Większość nastawionych liberalnie i demokratycznie polityków i intelektualistów, sympatyzujących – z przekonania lub koniunkturalizmu – z dawną antykomunistyczną opozycją, skłonna jest usprawiedliwić każde łamanie norm demokracji i prawa wobec ludzi PRL i lekceważy obosieczność tej polityki. SLD z kolei, bagatelizuje problem z pobudek czysto oportunistycznych, nie ośmiela różnić się w tej kwestii od Unii Wolności i środowiska „Gazety Wyborczej”.
Nawet ostatnie, bardzo już ostentacyjne sięganie przez PiS do quasi-policyjnych metod kompromitowania konkurencji w obozie posolidarnościowym (lista Wildsteina, pomówienia o wpływ „agentur komunistycznych” na politykę Okrągłego Stołu, czy „środowiska KPP” na redakcję „Gazety Wyborczej”), nie spowodowało otrzeźwienia. Nadal przeważa poczucie wspólnoty antykomunistycznej nad wspólnotą demokratyczną, a liderzy PiS wciąż uchodzą za „swoich”, którzy nie szczęsnym przypadkiem popadli w złe towarzystwo Leppera i Giertycha. Zapomina się, że antykomunizm miewał różne oblicza. Nie tylko demokratyczne Churchilla czy Adenauera, lecz także totalitarne i ludobójcze Hitlera lub autorytarne generałów Franco czy Pinocheta.
Atakowana przez PiS demokratyczna część posolidarnościowej inteligencji politycznej popadła w intelektualny popłoch, boi się spojrzeć prawdzie w oczy, nie może uwierzyć w antydemokratyczną ewolucję „swoich”, nie dopuszcza myśli, że tak naprawdę oni nigdy nie mieli nic wspólnego z demokracją liberalną, że ich antykomunizm hołubił autorytarne tęsknoty, był prawicowym jakobinizmem, sprowadzał się do chęci zastąpienia PZPR, a w najlepszym razie, nie wykraczał poza horyzonty sanacyjnej półdyktatury.
Rozliczenia z Polską Ludową – historyczne i personalne – od początku pełniły funkcje zastępcze lub pomocnicze. Dostarczały uzasadnienia dla totalnej indoktrynacji oraz wskazywały poręcznego, bo już bezbronnego, kozła ofiarnego do prześladowań. Celem głównym pozostawało zastraszanie, paraliżowanie i eliminowanie konkurentów do władzy. Po to nadzwyczajna ostatnio aktywizacja pionu represji w IPN, czy też pomysł gwałtownego poszerzenia zakresu lustracji i wyjęcia jej spod kontroli sądowej. Po to wreszcie powołanie, na wzór IPN, czyli poza normalnym systemem prawnym, Centralnego Biura Antykorupcyjnego. Wiadomo od dawna, że przeciwników i rywali politycznych z największą łatwością i najwyższą skutecznością da się kompromitować posądzeniami o korupcję. Nie przypadkiem piłsudczykowskie i pepesowskie gazety w dniach majowego przewrotu 1926 r. krzyczały nagłówkami: „Pod sąd doraźny złodziei grosza publicznego: Wincentego Witosa, Władysława Grabskiego, Wojciecha Korfantego”.
Jerzy Andrzejewski w „Miazdze” przypomniał pouczające zdarzenie z 16. wieku. Na sejmie 1552 r. wybuchł spór o wyrok krakowskiego sądu biskupiego, którym arianin, niedawno nobilitowany Konrad Krupka-Przecławski został skazany na infamię i utratę majątku. Broniący wyroku biskup krakowski Jędrzej Zebrzydowski oburzył się wielce, gdy napotkał na zdecydowany sprzeciw żarliwego katolika, hetmana Jana Tarnowskiego. Wołał do niego: „Czymże więc, Tarnowski, w Polsce będę, jeśli około kacerstwa, biskupem będąc, zaradzać nie będę? Woźnym-li czy biskupem?”. Usłyszał w odpowiedzi: „Przyzwoiciej by zapewne było, Jędrzeju Zebrzydowski, tobie w Polsce być woźnym niż mnie niewolnikiem”. Katolicka żarliwość nie przeszkodziła Tarnowskiemu dostrzec, że dzisiejsza zgoda na bezprawie wobec arianina, jutro pozwoli na takież bezprawie wobec każdego, kogo palec biskupi wskaże. Więc zaprotestował ostro i skutecznie. Dziś takiej dalekowzroczności na próżno szukać.


Powrót do poprzedniej strony