Sto dni Tuska
- Spokojniejsza kontynuacja
W końcówce kampanii wyborczej, idący po władzę Donald Tusk pragnął wydawać się wizjonerem. Po stu dniach premierowania, kojarzy się raczej ze strażakiem i kunktatorem. Wizja rozwiewa się jak mgła. Dzień powszedni wypełnia gaszenie strajków i zażegnywanie innych konfliktów oraz odkładanie problemów na później. Przez kilka lat panował w Polsce socjalny pokój, większe strajki zdarzały się rzadko, a uporczywe rewindykacje – jak w przypadku lekarzy i nauczycieli – nie budziły większych emocji. W schyłkowej fazie rządów SLD, masowe bezrobocie miarkowało skłonność do protestów, umiarowi sprzyjało także oczekiwanie wielkiej zmiany warty po wyborach.
Rząd PiS skorzystał z dobrodziejstw doskonałej koniunktury gospodarczej, która wielu rodzinom przyniosła poprawę sytuacji, a innym dała nadzieję. Przez pewien czas społeczeństwo znieczulały również fundowane w nadmiarze igrzyska, pokazowe afery i kryzysy. Dodatkowo, związkowa „Solidarność” roztaczała nad „swoimi” parasol. W tej sytuacji, można było lekarzom pogrozić „kamaszami”, a pielęgniarki zignorować. Wszystko do czasu. Rząd Tuska nastał w momencie, gdy zaczynały się przysłowiowe schody. Jak z podartego worka posypały się rewindykacje, do boju ruszyła służba zdrowia, celnicy zdezorganizowali wschodnią granicę, odezwali się górnicy, zawrzało w nauczycielstwie, zatrudnieni we wszystkich działach tzw. budżetówki, zapowiadają protesty. Nie dlatego, że Tusk w kampanii wyborczej obiecywał cud na miarę Irlandii i w trzy miesiące tej zapowiedzi nie spełnił. Ludzie aż tak poważnie obietnic wyborczych nie traktują.
Po prostu: wzrost gospodarczy i związany z tym znaczny przyrost dochodów państwa, po trzech latach musiały spowodować upomnienie się o swój w tym udział setek tysięcy zatrudnionych w administracji, oświacie, służbie zdrowia, a także w sektorach gospodarczych pod władaniem państwa. PiS się od tego zdołało wykręcić, Platformie już się nie udaje. Na domiar złego, wiele przemawia za tym, że koniunktura ma się właśnie ku końcowi. Platforma płaci za zaniechania poprzedniej ekipy, ale jedynie częściowo. Dodaje do tego własne kunktatorstwo, uchylanie się od rozwiązań systemowych. Wszędzie, nie tylko w służbie zdrowia, choć tam najbardziej rzuca się to w oczy. Pierwsze miesiące po wyborach, jak uczy historia wielu udanych rządów, to najlepszy czas na trudne reformy, z reguły w pierwszej fazie niezbyt popularne. Dysponuje się kredytem zaufania, którego później nie będzie. Tymczasem rząd Tuska sypnął lekarzom pieniądzem, czy raczej pieniądza obietnicą, a w systemie niczego istotnego nie zmienił. Trudno orzec, z braku pomysłu, czy odwagi. Chyba jednego i drugiego. PiS zaciera ręce, choć samo sytuacji od lat fatalnej nie tylko nie poprawiło, lecz jeszcze zabagniło.
Podobnie mają się sprawy z innymi dziedzinami administracji i służb publicznych. Na wszystko pieniędzy nie starczy. Polepszenie struktur, odchudzenie obsesyjnie rozdętych instytucji kontrolnych i mnożonych niepotrzebnie bytów, zwiększenie wymagań kwalifikacyjnych, odpowiedzialności i samodzielności, pozwoliłoby wydać pieniądze publiczne z większym pożytkiem i oszczędniej. Najbardziej zdumiewa niezborność rządu Tuska w sferze przywracania zachwianych przez kaczyzm standardów demokracji i prawa. Tu oczekiwania społeczne były największe i to one w ostatnim tygodniu przedwyborczym zmobilizowały dla PO zwycięski elektorat. Nie uzyskał on – jak dotychczas – należnej satysfakcji. Owszem, zmieniła się atmosfera społeczna, publiczności nie straszy się już porannymi pokazami kajdanek i kominiarek, nieco mniej też polowań na czerwone czarownice ideologiczne.
Jednak chore, policyjno-autorytarne struktury ładu instytucjonalnego nadal mają się dobrze. Zarówno czysto policyjne CBA, jak policyjno-ideologiczny i lustracyjny IPN, wynaturzają ład prawny i marnują publiczne pieniądze. Sejmowe komisje śledcze – o czym wiemy z doświadczenia – raczej ugrzęzną w szczegółach i demagogii, niż coś naprawdę uzdrowią. PO robi wrażenie, jakby nie mogła się zdecydować, czy budować nowoczesny ład demokratyczny dla wszystkich i ze wszystkimi obywatelami, czy też skansen „czwartej RP” dla swojaków przeciwko reszcie. Jednak notowania PO i premiera trzymają się wysoko, romans z elektoratem wciąż trwa. Nie tylko dlatego, że nadzieje, choć osłabły, to jeszcze nie wygasły, lecz przede wszystkim dlatego, że rządy PiS, z ich ponurymi obsesjami i jałowymi igrzyskami, zbyt boleśnie ugodziły w poczucie przyzwoitości i zdrowego rozsądku milionów, zwłaszcza inteligencji i młodych generacji. Ulgę przyniósł zatem zwyczajny spokój i umiar, nawet bez większych zmian systemowych. Pokazało się to szczególnie wyraźnie w sferze stosunków międzynarodowych, gdzie sama zmiana tonu i języka, rezygnacja z naburmuszonych pretensji i zadęcia została przyjęta z entuzjazmem i umocniła pozycję Polski. Jak powiada stara anegdota: do naszego narodowego domu wprowadzono ostatnio wiele cuchnących kóz, już wyprowadzanie kilku cieszy i daje ulgę. Pytanie tylko, na jak długo tego starczy.