Marny rok rządów PiS
- Podsumowanie



Pierwszy rok rządów Prawa i Sprawiedliwości mamy za sobą. Obfitował w skandale, jakich Polska dotąd nie widziała. Sceną polityczną co chwila wstrząsały przesilenia koalicyjne i gabinetowe, najczęściej o niezbyt jasnym lub błahym podłożu. Lustracja Zyty Gilowskiej, dymisja Marcinkiewicza, taśmy Renaty Beger, rozpad i ponowne zszycie koalicji, pikniki ze swastyką na obrzeżach LPR, na koniec seksafera w Samoobronie. Do tego sporo pomniejszych wpadek i gaf, wewnątrz kraju i na arenie międzynarodowej. PiS traciło po tych skandalach na opinii, obsuwało się zwolna w sondażach, ale władzę nad państwem uparcie powiększało i gorset kontroli nad obywatelami systematycznie zaciskało. Ostatni skandal obyczajowy, z większą niż inne wyrazistością, ujawnił impas moralny i polityczny, w jakim znalazło się nasze państwo. Z aferami erotycznymi na szczytach władzy miewały kłopoty różne rządy. Wielką Brytanią przed laty wstrząsnął trójkątny romans ministra obrony Profumo i radzieckiego attaché wojskowego z ekskluzywną londyńską callgirl. W Stanach Zjednoczonych zdarzyło się, że asystentka jednego z najbardziej wpływowych senatorów obsługiwała erotycznie swego szefa i była „wypożyczana” kolegom. Niczego innego zresztą nie umiała robić, rozbrajająco wyznała: nie stenografuję, nie piszę na maszynie, nie znam też języków. Prezydent Clinton z kolei otarł się o impeachment, gdy zeznając pod przysięgą konwencjonalnie skłamał zaskoczony pytaniem, czy zabawiał się ze stażystką w swym biurze.
Zdarzenia te i podobne wywoływały sporo rozgłosu, bohaterów spotykały konsekwencje, czasem ostracyzm towarzyski i polityczny, czasem nie. Państwa zachodnie i ich instytucje znosiły te skandale bez większego szwanku. Niezależne od wyników śledztwa prokuratorskiego ani też jego wiarygodności, nasuwają się pytania: dlaczego prawicowa część obozu posolidarnościowego tak łatwo sprzymierza się z półświatkiem i motłochem? Dopóki nie odczuwa dyskomfortu, wydaje się nie rozpoznawać środowiskowych oznak kulturowej degradacji. Stroi przy tym faryzeuszowskie nabożne miny, ma usta pełne moralizatorskich frazesów. Dlaczego media, nawet uchodzące za poważne, bez zahamowań przekraczają granicę między dziennikarstwem wydobywającym na światło dzienne i pod osąd publiczny ukrywane schorzenia władzy, a tabloidalnym, zwyczajnym donosicielstwem? I najważniejsze: dlaczego nasze życie polityczne ustawicznie wulgarnieje i brutalizuje się, a demokracja wyrodnieje w kierunku ochlokracji (rządy tłumu)? Są tacy, którzy przypisują to makiawelicznym planom zwolenników autorytaryzmu. Inni wskazują na ogólnoświatową tendencję do spłycania treści obecnej „medialnej” demokracji i jej „populistycznienia”.
W polskiej perspektywie, zjawisko to da się wyjaśnić bez uciekania się do tych teorii. Z jednej strony, restauracja kapitalizmu – w postaci bardzo brutalnej i degradującej materialnie i moralnie miliony ludzi – spowodowała masową frustrację i gniew, które przy pomocy demokratycznych mechanizmów wynoszą do władzy środowiska o niskich lub żadnych kompetencjach merytorycznych i kwalifi kacjach moralnych. Dotyczy to nie tylko Samoobrony i LPR. Z drugiej, nieustanne rozniecanie zimnej wojny domowej, epatowanie lustracyjnymi nagonkami, kult nienawiści i odwetu, piętnowanie kompromisu jak zdrady, także deprawuje życie polityczne. Dokonuje się negatywna selekcja; środowiska o wyższych wymaganiach kulturowych odwracają się od polityki, dając względną przewagę populizmowi i ochlokracji. Jest jednak cień nadziei. Wahadło chyba zbyt daleko wychyliło się w złą stronę. Wybory samorządowe pokazały, że zaczyna się odwrót w stronę lepszych obyczajów. Na razie w elektoracie wielkomiejskim, wyżej wykształconym i młodszym. Nie ma jeszcze wyrazistego sztandaru, ale społeczna potrzeba zmiany dała o sobie znać. To dobry prognostyk.


Powrót do poprzedniej strony