Moi rodzice
- skromni, zaradni, pracowici


Ojciec mój pochodził z Wielkopolski, urodził się w 1896 roku we wsi Kuźnica Bobrowska, w powiecie ostrzeszowskim, gdzie jego rodzice mieli duże gospodarstwo rolne oraz warsztat kuźniczy. W rodzinie było 6 dzieci: dwie córki i czterech synów. Czworo z nich, Stanisław, Ludwik, Pelagia i Maria pozostało rolnikami i gospodarowali na roli w tejże Kuźnicy Bobrowskiej i sąsiednich Bobrownikach. Najstarszy syn Józef wyemigrował do Westfalii, tam założył rodzinę i już pozostał na zawsze. Najmłodszy Wiktor, to jest mój przyszły ojciec, poszedł w jego ślady i również wyjechał za pracą do Westfalii kilka lat przed I wojną światową. Pracował tam przez pewien czas w cegielni i jako górnik w kopalni węgla kamiennego.
Z wybuchem wojny został powołany do wojska i brał udział, zmobilizowany do armii niemieckiej, w walkach nad rzeką Sommą i pod Verdun. Pod koniec wojny, nie chcąc dalej walczyć za obcą sprawę przestrzelił sobie z karabinu ramię przez papkę z chleba, żeby nie było śladu prochu. Trafił wtedy do lazaretu w Ostrowie Wielkopolskim, gdzie przebywał do listopada 1918 r. W grudniu tegoż roku wziął udział w powstaniu wielkopolskim, jako jeden z pierwszych powstańców. Jeszcze przed jego wybuchem przewoził broń z Poznania do Ostrzeszowa. Brał udział w walkach o oswobodzenie Ostrzeszowa i powiatu oraz na frontach od Sulmierzyc po Wieruszów.
Następnie pozostał już w wojsku, uzyskując stopień starszego sierżanta. W styczniu 1921 r. został skierowany do Krakowa, a po miesiącu nad granicę naprzeciw miasta Olesno, wraz z 240-osobową kompanią, którą zorganizował i wyszkolił. W nocy z 2 na 3 maja, wraz z wybuchem III powstania śląskiego, przekroczyli granicę i zajęli terytorium niemieckie do miasta Olesno, a potem w walkach także Stare Olesno. Za udział w III Powstaniu Śląskim, ojciec otrzymał, po kilku latach, Krzyż Śl. na wstędze 1-szej klasy.
Od 1922 r. ojciec zatrudnił się jako zawodowy wojskowy w Straży Granicznej, w ramach której w 1923 r. został oddelegowany do służby na granicy czechosłowackiej w rejonie Worochty we Wschodnich Karpatach. Tam pracując, ożenił się w miasteczku Monasterzyska w województwie Tarnopolskim.
Mama miała na imię Maria i pochodziła również z licznej rodziny, gdyż miała 7 rodzeństwa, pięciu braci i dwie siostry. Rodzice jej posiadali kilkunastohektarowe gospodarstwo, przy czym ojciec dodatkowo pracował, na kierowniczym stanowisku, w fabryce tytoniu w Monasterzyskach,. Obydwoje rodzice mamy wywodzili się ze staropolskich, czy ruskich rodów szlacheckich - Pielichatych (ojciec) i Lipków (mama). O tym rodowodzie świadczył, między innymi, odziedziczony po przodkach typowy dworek szlachecki z dwukolumnowym portykiem na osi budynku, w którym mieszkali, oraz usytuowany za nim spory sad i ogród.
Po zawarciu małżeństwa rodzice zamieszkali w okazałym, drewnianym budynku posterunku Straży Granicznej w przygranicznej miejscowości Jabłonica powiat Nadwórna, niedaleko Worochty. W 1925 roku urodziła się tam moja siostra Helena, natomiast ja w roku następnym, otrzymując na chrzcie imiona Tadeusza i Kazimierza. Osobiście nic, a nic nie pamiętam z tej ponoć uroczej miejscowości, zagubionej w huculskich lasach, gdyż rodzice przenieśli się na Górny Śląsk w 1928 r., gdy miałem dwa lata.

Ta przeprowadzka na Śląsk związana była z pracą ojca i jego awansem służbowym. W miejscowości Łagiewniki Śląskie ojciec został starszym przodownikiem Straży Granicznej i objął dowództwo dużej placówki granicznej. Stanowisko to sprawował do wybuchu wojny w 1939 roku.
Zanim ojciec znalazł mieszkanie w Łagiewnikach, zamieszkaliśmy przez pewien czas u dziadków na wsi w Kuźnicy Bobrowskiej. Tam zdarzyła mi się ciężka choroba, przeziębiłem się mianowicie i nabawiłem obustronnego zapalenia płuc. Stan mego zdrowia był wtedy tak beznadziejny, że wezwany lekarz nie rokował ozdrowienia i zapalono mi już gromnicę. Gdy straciłem oddech, ojciec zastosował sztuczne oddychanie i faktycznie przywrócił mnie do życia. Wówczas dziadkowie orzekli zgodnie, że będę żyć długo i w dobrym zdrowiu, co sprawdza się mniej więcej.
Pierwsze nasze mieszkanie w Łagiewnikach Śląskich to była tylko jedna izba, o wymiarach około 4 * 2,5 metra, adaptowana na stryszku starego piętrowego budynku kilkurodzinnego. Ojciec starał się uzyskać większe mieszkanie, lecz nie była to łatwą sprawą. W całym przygranicznym powiecie świętochłowickim, do którego Łagiewniki należały, nowe budownictwo było bardzo ograniczone.
Ojciec stosował wobec mnie proste i tradycyjne, a względnie surowe metody wychowawcze. Gdy raz, po pobiciu mnie przez kolegę na podwórku, poszedłem do ojca ze skargą, on ani myślał interweniować. Najspokojniej doradził mi, abym odwzajemnił się koledze tym samym. Zdesperowany postąpiłem tak faktycznie, choć był on ode mnie starszy i silniejszy, i o dziwo - od tego czasu dał mi spokój.
Mama moja nigdy nie pracowała zawodowo. Za to, można by powiedzieć, że miała cały dom i rodzinę na swej głowie. Tak się złożyło, że od najmłodszych lat pomagałem jej przy różnych drobnych zajęciach domowych. Bardzo często mama zabierała mnie też ze sobą na zakupy do pobliskich sklepów.
Raz posłała mnie do pobliskiego sklepiku po ocet potrzebny do obiadu. Dostałem nań 80 groszy. Ale w tym dniu zajechały na sąsiedni plac targowy konne wozy z karuzelami. Poszedłem więc, żeby się przypatrzeć ich montażowi. Dopiero gdy było już zupełnie ciemno, pobiegłem do domu. Ojciec, który dawno wrócił z pracy, porwał mnie i po sprawdzeniu, że nie mam ani octu, ani pieniędzy, przełożył na kolanie i zaczął okładać z całej siły swym służbowym pasem. Z opresji wyratowała mnie, oczywiście, matka, która z krzykiem stanęła w mojej obronie. Było to największe, i właściwie jedyne zapamiętane lanie, jakie doświadczyłem w swym życiu.
W tym pierwszym jednoizbowym mieszkaniu mieszkaliśmy około 5 lat. Dopiero w 1933 r. uzyskaliśmy nowe na terenie kopalni węgla kamiennego i Huty Zygmunt w osiedlu Hubertus. Składały się nań dwa pokoje i przedpokoik, wcześniej wykorzystywane na jakieś biuro. Posadzki były cementowe, kuchnię rodzice urządzili w mniejszym pokoju, gdzie był zlew. Było to mieszkanie znacznie większe i wygodniejsze od poprzedniego.
Miałem w nim swój kącik, w którym odrabiałem zadania szkolne oraz bawiłem się sam w różne gry. Wielką moją namiętnością było zwłaszcza wycinanie z kartonu części okrętów, samolotów, domków itp. i staranne sklejanie w całość. Kartony z wydrukowanymi kolorowymi wycinankami kupowała mi mama. Zawsze ich było za mało. Bawiłem się też często różnymi wyrafinowanymi zabawkami, jak elektryczne kolejki, sterowane samochodziki, strzelające czołgi itp. Mianowicie na odcinku granicy, który podlegał placówce ojca, funkcjonował największy przemyt w skali kraju. Z Niemiec do Polski przemycano w wielkich ilościach owoce cytrusowe, właśnie zabawki mechaniczne, różne przyprawy kuchenne, słodycze, sacharynę, kamyki do zapalniczek. Gdy zabawki były luzem, to ojciec przynosił mi je na kilka dni do zabawy, potem zabierał i przekazywał gdzie należało, zgodnie z przepisami i protokołem.
Zgoła inaczej miała się sprawa z bananami, mandarynkami, pomarańczami, a także innymi egzotycnymi owocami, jakich ojciec również sporo przynosił do domu. Pochodziły one też z przemytu, a kupował je ociec na wyprzedaży towarów nietrwałych, dokonywanej po obniżonych cenach w pobliskim urzędzie celnym.
W czasie uczęszczania przeze mnie i siostrę do szkoły podstawowej, nasza mama pracowała społecznie w szkolnym samorządzie, w którym pełniła różne funkcje. Przy czym była to duża i dobrze zorganizowana szkoła, a samorząd był bardzo aktywny, wyróżniając się zwłaszcza w organizacji i finansowaniu różnych przedstawień dziecięcych i imprez okazjonalnych.
W rodzinie wyraźnie ja byłem maminsynkiem, zaś siostra przysłowiowym „oczkiem” w głowie ojca. Często towarzyszyłem mamie w zakupach, również tych dalszych, do domów towarowych „TIC” i „Whooleworth” w Chorzowie. Wtedy mama nie raz fundowała mi gorące kiełbaski z musztardą w kiosku na estakadzie kolejowej obok huty Batory.
W tym okresie bardzo często chodziłem do kina, zwykle sam lub z kolegami. Nie miałem problemów z przyzwoleniem rodziców, mama zawsze dawała mi tych kilkadziesiąt groszy, ile kosztowało miejsce w pierwszych rzędach. Gdy wracałem późnym wieczorem, to zastawałem uchylone okno, przez które cichutko dostawałem się do mieszkania. Na niektóre filmy, np. z Janem Kiepurą i Martą Egerth, chodziliśmy do kina razem z rodzicami.
W 1936 r. znowu zmieniliśmy mieszkanie. Oczywiście na nieco większe. To nowe mieszkanie mieściło się w budynku, będącym własnością kopalni węglowej „Łagiewniki”. Na I piętrze mieszkała rodzina nauczyciela. Na parterze były dwa mieszkania, w których zamieszkiwaliśmy my oraz rodzina policjanta. Mieszkanie nasze miało dwie izby, ale wewnątrz znajdowała się jeszcze mała kuchenka i łazienka.
Parcela ze sporym ogrodem otoczona była wysokim murem ceglanym. W tym ogrodzie często przebywaliśmy. Moja cała rodzina grała bowiem namiętnie w szachy i tam odbywały się prawie turnieje szachowe, na które przychodzili szachiści z całej miejscowości. Na ogół zwycięzcami byli moi rodzice. Kto z nich dwojga lepiej grał, to trudno było ocenić, bo ojciec, gdy przegrywał, to zrzucał figury z szachownicy.
Mniej więcej od czasu gdy skończyłem 9 lat życia rodzice latem wyprawiali siostrę i mnie do wujków mieszkających we wsi Kuźnica Bobrowska w powiecie ostrzeszowskim w Poznańskim. Polegało to na tym, że wsadzali nas do pociągu, a my sami uważaliśmy już bacznie, aby wysiąść na stacji w Ostrzeszowie. Tam czekała na nas bryczka z którymś z wujków lub starszych kuzynów. Nigdy nie byliśmy z rodzicami na żadnych wczasach w miejscowościach letniskowych w okresie wakacji. Zresztą instytucja wczasów, w dzisiejszym zrozumieniu, była wówczas w ogóle nie znana. Z wyjazdów urlopowych do wód, czy kurortów, jak się wtedy mówiło, korzystała bardzo nieznaczna część społeczeństwa o bardzo wysokim statusie zamożności.
Byliśmy tylko raz na wycieczce-pielgrzymce tramwajem tranzytowym przez niemiecki Bytom w Piekarach Śląskich. W tym dniu odbywały się tam wielkie uroczystości, związane z obchodami rocznicy 250-lecia przemarszu wojsk Jana III Sobieskiego w drodze na odsiecz Wiednia. Natomiast sami rodzice raz wyjechali na kilka dni do Krakowa w celu wzięcia udziału w sypaniu Kopca J. Piłsudskiego.
W 1937 r. ogłoszony został na Śląsku bojkot handlu żydowskiego. Na naszej ulicy polegało to na tym, że ludzie przestali kupować w pobliskim sklepiku, którego właścicielem był jedyny chyba w miejscowości Żyd. Wzrosły natomiast obroty w drugim na naszej ulicy sklepie, należącym do Niemca. Moja mama zdecydowała się jednakże nadal zaopatrywać w tym sklepie żydowskim, z tym, że to ja zwykle chodziłem na zakupy wieczorną porą. Nie płaciłem za otrzymane towary, należność za cały miesiąc regulowała moja mama po otrzymaniu pensji, otrzymując jeszcze jakiś rabat.
Mama była pluralistyczna, tolerancyjna i wyrozumiała we wszystkich sprawach etyki i moralności oraz krytyczna do dogmatów religii i kleru. Czytała sporo książek i czasopism kobiecych, które prenumerowała. Miała realne, zdroworozsądkowe spojrzenie na świat i ceniona była za swe rady i uwagi przez sąsiadów, znajomych, w komitecie szkolnym. Rodzice nie przejawiali większego zaangażowania religijnego. Nawet nie mieliśmy w mieszkaniu obrazów religijnych. Jedynie ojciec dbał o wspólne, demonstracyjne wyjście na niedzielne msze. Mam takie zdjęcie: ojciec w paradnym mundurze przy orderach, spodnie z lampasami, białe rękawiczki w dłoni, mama w modnym kapelusiku z piórkiem i ja z siostrą, grzeczne dzieci, po obu stronach.
W połowie 1937 r. po raz czwarty zmieniliśmy mieszkanie. Tym razem zamieszkaliśmy z powrotem w osiedlu Hubertus, w bloku urzędniczym, w sąsiedztwie placówki granicznej, kierowanej przez ojca. Mieszkanie obejmowało 3 pokoje w amfiladzie, przy czym pierwszy był kuchnią z dużym piecem kaflowym i zlewem. Ubikacja była wspólna z sąsiadami, zlokalizowana na podeście klatki schodowej. Rodzice zakupili do mieszkania nowe gustowne meble, dywany, firany itp. Najwidoczniej miało to być mieszkanie na wiele lat. Mieliśmy też swój spory ogródek, który rodzice starannie zagospodarowali.
W tym czasie rodzice kupili mi zgrabną damkę. Całymi godzinami jeździłem na niej sam, lub z kolegami, po okolicznych drogach i ścieżkach. Bardzo dbałem o rower i czyściłem go regularnie. Miałem zresztą pod swoją opieką dwa rowery, również rower ojca. Był on bardzo stary i odrapany, gdyż ojciec używał go w czasie służby, goniąc przemytników. Przerzucał go przez ogrodzenia, jeździł po absolutnych bezdrożach, często porzucał rower w jakimś przypadkowym miejscu. Zabierał zaś po kilku godzinach lub zgoła w następnym dniu. Na takiego wraka nikt się nie pokusił i rower zawsze się odnajdywał. Do mnie należało czyszczenie tego grata oraz staranne oliwienie piasty i łożysk kulkowych.
Ojciec jak zawsze, był zapracowany, prawie nie było go w domu. Otrzymywał wysokie premie za wychwytywanie wciąż wzrastającego przemytu granicznego. W tym okresie rodzice najwidoczniej zaczęli myśleć o zainwestowaniu swych dochodów i oszczędności ulokowanych na kontach bankowych. W żadnym wypadku nie dotyczyło to jednakże zwiększenia wydatków na bieżące utrzymanie i konsumpcję, na których rodzice raczej bardzo „sknerzyli”. Na przykład odzież, sukienki i ubranka dla mnie i siostry szyła mama sama na swej maszynie „Singer”, natomiast skarpety, robione na drutach, podlegały ciągłemu cerowaniu, zaś ubranka sta-rannemu łataniu.
Poczynione przez rodziców inwestycje do września 1939 r. dotyczyły zakupu 3-rodzinnego domu mieszkalnego ze sporą, ok. 0,4 ha, działką w Kępnie w woj. Poznańskim oraz jednorodzinnego domku mieszkalnego i kilku mórg gruntu ornego i lasu w Monasterzyskach w województwie Tarnopolskim. Jakże to się potem przydało na burzliwy czas wojny i po wojnie. A właściwie, to ta majętność na kresach zadecydowała chyba w ogóle o przeżyciu przez naszą rodzinę okresu wojny.
W czerwcu 1939 r. ukończyłem szóstą klasę szkoły podstawowej i zdałem egzamin wstępny do gimnazjum w Chorzowie. Po czym rodzice wyprawili nas, to jest siostrę i mnie, na wakacje do krewnych ojca na wsi w Poznańskiem, podobnie zresztą jak w kilku poprzednich latach. Z tych wakacji wróciliśmy jednak wcześniej niż zwykle. Zanosiło się wyraźnie na wojnę. Między innymi radio i gazety apelowały do społeczeństwa o udział w Pożyczce Obrony Przeciwlotniczej celem uzyskania środków pieniężnych na produkcję samolotów i dział przeciwlotniczych. Moi rodzice też wpłacili jakąś kwotę, otrzymując w zamian duże, ładne blankiety, podobne do banknotów, jakie potem przez dziesiątki lat przechowywali na pamiątkę.
Matka powróciła właśnie z województwa Tarnopolskiego, gdzie finansowała ostatnie zakupy majątkowe. Ojciec nie mógł jej towarzyszyć, gdyż w Straży Granicznej tego lata trwało pogotowie wojskowe i nie udzielano urlopów funkcjonariuszom. Był podniecony i zabiegany w pracy jeszcze bardziej, niż kiedykolwiek.
Pracując w Straży Granicznej oraz w Wywiadzie Wojskowym znał doskonale sytuację i przygotowania wojenne, czynione na Śląsku niemieckim. Posługiwał się w tym celu własną siatką konfidentów, rekrutujących się z przemytników. Ojciec werbował ich, przyzwalając skrycie na bezkarne uprawianie procederu przemytniczego. Donosili oni potem o koncentracji wojsk pancernych w lasach, o szerokim szkoleniu Ślązaków niemieckich do działań dywersyjnych, o przenikaniu przez granicę tychże dywersantów, wyposażonych w broń i środki łączności. Szczegółowe meldunki o tym wszystkim ojciec słał potem do centrali w Katowicach, ale spotykały go za to tylko reprymendy i połajania za defetyzm. Oficjalne władze, rządzący, faktycznie chyba nie dopuszczali myśli o możliwym, bliskim konflikcie z Niemcami.
Była też tego pamiętnego lata wielka moda na różnego rodzaju bale i rauty. Z konieczności służbowych również moi rodzice chodzili na różne oficjalne i strojne bale. Obydwoje świetnie tańczyli, mama szyła sobie modne, gustowne kreacje i miała zawsze duże powodzenie. Ale ojciec skrycie bardzo złorzeczył na to „balowanie”, jak mawiał, i na beztroski marazm i bałagan polski. I konsekwentnie i z determinacją przygotowywał się do naszej ucieczki ze Śląska. Jeszcze jedna sprawa bulwersowała wszystkich w sierpniu 1939 r., emanując ze szpalt gazet i radia. Mianowicie słynny poszlakowy proces Gorgonowej, sądzonej za domniemane zabójstwo swej przybranej córeczki. Proces trwał przez kilka miesięcy i podzielił dokładnie całe społeczeństwo. Moja mama uważała, że Gorgonowa jest niewinna, zaś ojciec twierdził, że na pewno jest morderczynią. Rodzice więc kłócili się porywczo między sobą z tego powodu, wszak bez jakiegokolwiek rezultatu, gdyż żadne z nich nie chciało zmienić swego przekonania w rzeczonej sprawie.
Pod koniec sierpnia byliśmy spakowani i gotowi do wyjazdu. Wpierw w dniu 28 sierpnia rodzice wyekspediowali bagażem kolejowym duży kosz z rzeczami i ubiorami. Zaś następnego dnia, mama, siostra i ja, objuczeni kilkoma walizami, załadowaliśmy się w Katowicach do pociągu osobowego, jadącego do Stanisławowa. Przy wsiadaniu do pociągu pomagał nam ojciec, w mundurze i przy broni, gdyż na stacji działy się dantejskie sceny. Pociąg z Poznania przyjechał już pełny, a na stacji czekał jeszcze tłum podróżnych. Mnie, siostrę i walizy ojciec podawał przez okno wagonu.
Celem naszej podróży było miasto Monasterzyska w województwie Tarnopolskim, rodzinne miasto mej matki, położone 80 kilometrów od ówczesnej granicy z ZSRR. Już w dwa dni potem Niemcy dokonały zbrojnej agresji na Polskę, rozpętując II wojnę światową. Byliśmy przerażeni i zaniepokojeni o los ojca, który został na Śląsku z karabinem w ręku.
W Monasterzyskach mieszkała spora rodzina mej matki. Dziadek miał stosunkowo duże gospodarstwo rolne i był już na emeryturze. Podobnie gospodarował na roli wuj Ferdek, zaś ciocia Janka miała sklepik spożywczy, w którym pomagał jej najmłodszy brat Zbyszek. Wujek Henryk aktualnie był w wojsku, podobnie jak Edward, służący ochotniczo w Korpusie Ochrony Pogranicza na Wołyniu. Dwoje dalszych rodzeństwa mamy, Wacław i Aniela, przebywało od dawna poza Monasterzyskami. Mieliśmy więc solidne oparcie w nowym miejscu przebywania. Zakwaterowaliśmy tymczasem u wujka Ferdka. Mama włączyła się do prac w gospodarstwie swego brata i równocześnie od razu rozpoczęła starania o zamieszkanie we własnym niedużym domku, jaki rodzice zakupili kilka miesięcy przed wybuchem wojny.
W dniu 16 września zdarzyła się rzecz dla mej rodziny bardzo radosna i szczęśliwa. Przyjechał ojciec cały i zdrowy, choć straszliwie umęczony i z poranionymi stopami, gdyż przebył w ciągu tego dnia na rowerze prawie 120 kilometrową trasę z Brodów do Monasterzysk.
Niesamowite były jego losy od naszego rozstania się 29 sierpnia. Otóż, już tamtej nocy ojciec stoczył znaczącą potyczkę na granicy z grupą uzbrojonych dywersantów niemieckich. Zajęli oni prawie cały teren Huty Zygmunt, odległej około 500 metrów od granicy. Próbowali też zdobyć placówkę Straży Granicznej, usytuowanej na terenie zakładu. Dowodzona przez ojca 9-osobowa obsada placówki stawiała jednakże skuteczny opór przez trzy godziny do czasu uzyskania pomocy ze strony kompanii wojska polskiego, jaka kwaterowała akurat w szkole podstawowej w Hubertusie. Wówczas Niemcy wycofali się za granicę, zabierając swych kilkunastu rannych i zabitych.
Ponownie placówka graniczna ojca znalazła się pod ogniem karabinu maszynowego w dniu 1 września. Ostatecznie ojciec, wraz ze swym zastępcą, wycofali się jako ostatni z bronionej placówki nocą z 2/3 września. Kiedy podeszli do zabudowań Łagiewnik, to zostali przywitani przez Niemców ogniem karabinowym z okien szkoły podstawowej. Natomiast po cofnięciu się w kierunku Hubertusu zostali z kolei ostrzelani przez polską załogę znajdującego się tam fortu, która sądziła, że są to przebrani w polskie mundury dywersanci niemieccy. Musieli więc przedzierać się przez pola i bezdroża między Lipinami i Świętochłowicami.
Gdy ojciec zjawił się na punkcie koncentracyjnym w Katowicach, koledzy powitali go z radością, bo sądzili, że już nie żyje. Mianowicie bojówki niemieckie, które opanowały przygraniczne miejscowości na Śląsku, miały przygotowane listy proskrypcyjne byłych powstańców śląskich, wojskowych, funkcjonariuszy Straży Granicznej itp. Aresztowano ich i rozstrzeliwano na miejscu. Tak było w Łagiewnikach, Cieszynie i wielu innych miejscowościach już w pierwszych dniach wojny.
W Katowicach ojciec, wraz z innymi swymi kolegami, włączony został do regularnej jednostki wojskowej, która zaczęła się wycofywać zaraz do Krakowa, po czym zajmowała kolejne pozycje obronne na przestrzeni aż do Brodów na wschodnich kresach Polski. Wyglądało to tak, że gdy tylko oddział umocnił się na jakiejś linii, wkrótce przychodziła wiadomość o zbliżaniu się czołgów niemieckich i rozkaz wycofania się do następnej linii obronnej. I tak oddział, bez oddania jednego strzału, po kilkunastu dniach pieszych marszów znalazł się w Rawie Ruskiej niedaleko Lwowa, a następnie w Brodach ok. 80 km od wschodniej granicy Polski. Wobec rozprężenia i braku łączności dowódca wydał wówczas rozkaz rozformowania oddziału. Każdy z żołnierzy miał działać odtąd na własną rękę.
Ojciec wiele się nie zastanawiał. Oddał karabin, kupił rower, zdjął bluzę wojskową, zabrał z jakiegoś rozbitego sklepu walizkę z czekoladą na bagażnik roweru i pojechał do nas do Monasterzysk. Po drodze, przejeżdżając samotnie przez ukraińskie wsie, zdejmował swe solidne buty i jechał na bosaka. Obawiał się bowiem, że może ktoś połakomić się na te buty i napaść na niego. Miał oczywiście na taką ewentualność jeszcze pistolet z zapasem amunicji. Przyjechał jednak do nas z poranionymi stopami, które długo musiał potem leczyć. Walizka ze słodyczami, przywieziona przez ojca z Brodów, zawierała smakowite czekoladki, galaretki, cukierki. Objadaliśmy się nimi łakomie, ja i siostra, przez kilka dni.
A następnego dnia 17 września szosą od strony Buczacza wjechały do miasta kolumny rosyjskich czołgów i wojsk zmotoryzowanych. Przejeżdżały przez miasteczko przez kilka dni. Wszyscy myśleliśmy, że rozpoczyna się wojna niemiecko- rosyjska. W 1939 r. do niej jednakże nie doszło.
Po 17 września w naszym mieście jakby niewiele się zmieniło. Żydzi otwarli swe sklepy i zakłady rzemieślnicze, uruchomione zostały niektóre urzędy, ruszyły też pociągi. Dla mnie i siostry najważniejsze było to, że wkrótce także otwarte zostały wszystkie szkoły. Niestety w Monasterzyskach nie było żadnej szkoły średniej. Od października zaczęliśmy więc dojeżdżać codziennie pociągiem do Stanisławowa. Ja do pierwszej klasy tamtejszego III Państwowego Gimnazjum i Liceum im. St. Staszica, zaś siostra do trzeciej klasy Gimnazjum Sióstr Urszulanek.
W międzyczasie rodzice przenieśli się do naszego własnego domu przy ul. Mołodeckiego 2. Usytuowany był przy bocznej uliczce, naprzeciw stacji kolejowej, od której oddzielała nas rozległa podmokła łąka i strumień. Budynek zawierał 3 izby mieszkalne, w tym kuchnię, oraz niewielką spiżarkę z podpiwniczeniem i werandę. W krótkim czasie ojciec pobudował też na działce mały budynek gospodarczy ze stanowiskiem dla jednej krowy, dwu świnek i z kurnikiem. Na stryszku było miejsce na siano i zboże.
Mieliśmy kilka morgów ziemi ornej, to też rodzice od razu przeobrazili się w rolników. Status drobnego gospodarza, czyli „hadziaja” dla ojca był świetnym kamuflażem jego przedwojennego stanowiska zawodowego wojskowego. Nikt o jego przeszłości praktycznie nie wiedział, za wyjątkiem członków rodziny. Do prac polowych chodziliśmy najczęściej wszyscy razem, w czwórkę. Główne roboty, w jakich brałem udział to: sadzenie kukurydzy, ziemniaków i tytoniu; okopywanie ziemniaków i tytoniu; plewienie, łuskanie i ścinanie kukurydzy; zbiór tytoniu oraz wykopki ziemniaków i buraków cukrowych. Bardzo nie lubiłem wszelkich prac, wiążących się z grzebaniem w ziemi, za co ojciec się niekiedy na mnie obruszał.
Do orania ziemi ojciec wynajmował konia z pługiem. Sam natomiast ścinał zboże przy pomocy kosy, skonstruowanej przez siebie. Był w tym zakresie pionierem w okolicy, bo wszędzie do zbiórki zboża stosowano jedynie sierpy. Często chłopi, przechodzący obok koszącego ojca, przystawali zaciekawieni i medytowali, że używanie cudacznej kosy powoduje duże straty ziarna. Oczywiście nie było to prawdą, ale „stare” zawsze wynajduje jakieś argumenty, broniąc się przed „nowym”.
Oczywiście było jeszcze sporo zajęć okołodomowych, związanych z karmieniem zwierząt, pracami w ogrodzie warzywnym, przygotowywaniem posiłków, utrzymywaniem czystości, które głównie wykonywała mama. Pomagała jej w tym siostra, rzadziej również ja. Wykonywałem wtedy najczęściej takie czynności, jak rozpalanie ognia w piecach, zamiatanie podłóg, prasowanie. Do prasowania mieliśmy dwa żelazka - jedno z duszą, którą się rozgrzewało do czerwoności w piecu, zaś drugie na rozżarzone węgle.
Wzorem rodzin wiejskich, byliśmy prawie samowystarczalni. Kupowaliśmy jedynie naftę, sól i zapałki. Zamiast cukru używaliśmy syropu z buraków cukrowych, jaki mama sama warzyła. Nawet mydło mieliśmy własnego wyrobu. Robiła je mama, wytapiając potwornie śmierdzący łój. Ja przygotowywałem tekturowe foremki, w których odlewałem wytopione mydło w zgrabne kostki. Część wyprodukowanego mydła sprzedawaliśmy sąsiadom, a nawet siostra woziła je na sprzedaż do Stanisławowa.
Oczywiście smakowity chleb wypiekała mama sama w dużym piecu chlebowym, mieszczącym się z boku trzonu kuchennego. W okresie jesiennym robiła mnóstwo słoików z przetworami i sokami warzywnymi oraz owocowymi. Zawsze też kisiło się na zimę sporą beczkę kapusty. Jej krajanie, na wypożyczonej od sąsiada szatkownicy, wykonywała mama. Zaś ja miałem monopol na ugniatanie posiekanej kapusty w beczce nogami, jakie przedtem oczywiście starannie szorowałem. Również mięso mieliśmy z własnej hodowli kur, królików i świń. To pozyskiwanie mięsa wiązało się, rzecz jasna, z uśmiercaniem hodowanych przez nas zwierząt. Wszystkie egzekucje wykonywał ojciec. Z kurami i kogutami nie było prawie żadnego problemu. Trochę gwałtownego kwokania i szamotania się - w efekcie kilka kropel krwi na pniaczku i siekierze. Oskubanie, skróconych o głowę ptaków, należało już do mamy. Króliki natomiast umierały cichutko. Ojciec zgrabnie ściągał z nich futerka, jakie następnie przekazywał gdzieś do wygarbowania i wyprawienia. Nosiliśmy je potem poprzyszywane do kołnierzy naszych kurtek.
Dużo grubszą sprawą było świniobicie. Wieprzki, zabijane obuchem siekiery, kwiczały straszliwie. Ja chowałem się wtedy w jakimś kącie i zatykałem uszy. Ale ojciec twardo wzywał mnie do pomocy. Razem wciągaliśmy zwłoki do dużej, blaszanej balii, polewałem je wrzątkiem i pomagałem skrobać szczecinę specjalnie naostrzonym nożem. Na tym rola moja w zasadzie się kończyła. Rodzice nic więcej ode mnie już nie wymagali, choć sami mieli jeszcze bardzo dużo pracy przy patroszeniu, rozbiorze mięsa, a następnie przy wyrobie przeróżnych kiełbas, kiszek, salcesonów. Niekiedy tylko ochotniczo pomagałem przy wyrobie kiełbas i ich wędzeniu w ogródku, we własnej wędzarni, skonstruowanej przemyślnie przez ojca.
Przetwory mięsne były przechowywane w piwnicy w bryłach lodu, które ojciec w czasie zimy wyrąbywał na pobliskim potoku. Lód z kolei mieszało się z trocinami, wówczas topniał bardzo powoli. Specjalnie długo mogła przechowywać się słonina peklowana w soli kuchennej. Po dłuższym czasie nabierała ona żółtego koloru i smakowała znakomicie. Była też, obok tytoniu, jakby żelazną walutą, za którą wszystko można było otrzymać.
W okresie lata-jesieni matka „robiła” dużą butlę wina, najczęściej z płatków róży, w czym się wyspecjalizowała. Wieńczyło ono potem, przez długie miesiące, wszelkie uroczystości, przyjęcia i poczęstunki przy różnych okazjach. Natomiast rodzice nigdy nie podejmowali się produkcji samogonu, tak popularnego w czasie wojny i zastępującego trudnodostępne monopolowe trunki alkoholowe. Wytwarzanie bimbru było bowiem zawsze nielegalne i ostro karane przez wszystkie władze. Zaś rodzice za dużo mieli do stracenia, by w ten nierozważny sposób ryzykować jakieś represyjne działania aktualnych „stróżów porządku”.
Również w zakresie ubiorów i obuwia byliśmy prawie zupełnie samowystarczalni. Wszelkie koszule, sukienki, ubrania, płaszcze szyła mama na tej samej bardzo dobrej maszynie, jaką zabraliśmy ze Śląska. Zaś sandały i trepy wyrabiał ojciec na własnoręcznie wyciosanych drewnianych kopytach. Kupował do tego tylko dratwę i skórę lub stare obuwie i je przerabiał. Zimą wyplatał zgrabne, różnej wielkości, koszyki z wikliny, zebranej z pobliskich mokradeł. Ojciec własnoręcznie skonstruował też dwie ławy skrzyniowe, tak zwane bambetle, które stały w kuchni. Po rozsunięciu ławy tworzyło się łóżko do spania, gdyż w skrzyni był siennik wypchany słomą i puchowa pierzyna. Oczywiście skarpety oraz swetry robiły mama i siostra na drutach. Ja też się nauczyłem, ale do mnie należało raczej prucie starych sweterków i zwijanie włóczki w kłębki.

Dzięki swej wielkiej pracowitości i wyjątkowej zaradności życiowej, rodzice potrafili więc przystosować się do bardzo trudnych warunków okresu wojny. To też mieliśmy przez cały czas jej trwania zupełnie niezłe warunki bytowania. Prócz uzyskiwania we własnym zakresie prawie wszystkich produktów żywnościowych dla naszych własnych potrzeb, rodzice odsprzedawali jeszcze co nieco, zwłaszcza tytoń, mleko i wyroby mięsne. Ponad to ociec produkował na sprzedaż koszyki wiklinowe i sandały drewniane, a mama szyła na zamówienia i wytwarzała szare mydło. Były więc także pieniądze na wszelkie niezbędne zakupy.
Przy tych wszystkich polowych i domowych pracach i czynnościach dla mnie oraz siostry najważniejsza była jednakże nauka. Rodzice oszczędzali nas i dbali o to, abyśmy mogli bez przeszkód chodzić do szkoły i spokojnie odrabiać zadane lekcje w domu. Od stycznia 1940 przestaliśmy dojeżdżać już do gimnazjum w Stanisławowie i uczęszczaliśmy obydwoje do świeżo utworzonej w Monasterzyskach średniej szkoły dziesięcioletniej. W okresie do czerwca 1941 roku ja przerobiłem szóstą i siódmą klasę, które odpowiadały mniej więcej przedwojennej pierwszej i drugiej klasie gimnazjalnej, siostra zaś ukończyła siódmą i ósmą klasę.
Rodzice skrupulatnie płacili podatki i wywiązywali się z kontyngentów w naturze, należnych z tytułu posiadanej ziemi, żeby w żadnym wypadku nie spowodować jakiegoś zadrażnienia z władzami. Szczególnie pozytywne znaczenie miała plantacja tytoniu, jaką posiadaliśmy. Wszelkie sprawy w urzędach załatwiała sama mama, która świetnie znała język ukraiński, podczas gdy ojciec nie potrafił przeczytać po ukraińsku nawet kilku zdań. Ograniczał też swe znajomości tylko do Polaków z najbliższego sąsiedztwa.
Rodzice mogli czuć się zagrożonymi, zwłaszcza w pewnych, szczególnie groźnych dla nas sytuacjach. Już w pierwszych miesiącach miało miejsce przekazywanie Niemcom rodzin polskich, zamieszkałych przed wybuchem wojny na terenach zajętych przez III Rzeszę. To byłoby dla ojca tragiczne. Ale w danych ewidencji ludności w urzędzie miejskim nie było żadnej wzmianki o naszym zamieszkiwaniu na Śląsku. Przyczynił się do tego ojciec mamy, który w 1939 r. był jeszcze radnym miejskim i miał odpowiednie znajomości w biurze meldunkowym. Niemałe znaczenie miało zapewne też to, że mama pochodziła z Monasterzysk oraz, że moja siostra i ja urodziliśmy się na tamtych terenach.
W lutym, kwietniu i czerwcu 1940 r. miały miejsce deportacje ludności polskiej do Kazachstanu. Wywózki te objęły głównie rodziny powojennych osadników z Warmii i Mazur, wyższych urzędników, policjantów, wojskowych i ziemiaństwo. Kwalifikowaliśmy się jak najbardziej do tych transportów, ale we wszelkich oficjalnych dokumentach w magistracie w Monasterzyskach ojciec figurował jako rolnik, najwidoczniej bez jakiejkolwiek wzmianki, że przez 18 lat był zawodowym wojskowym Straży Granicznej. To też wszelkie represje, nękające innych współrodaków w tamtych, niedobrych latach, omijały moją rodzinę, zaś ja nawet z tych zagrożeń nie w pełni zdawałem sobie sprawę.

Od 22 czerwca 1941 roku rozpoczęła się wojna niemiecko-rosyjska, przy czym Niemcy wkroczyli do naszego miasteczka w pierwszych dniach lipca. Zmieniło się bardzo wiele, odczuła to zwłaszcza ludność żydowska, która stanowiła czwartą część mieszkańców Monasterzysk. Moja rodzina faktycznie nie odczuła większych zmian w swym życiu. Zajmowaliśmy się nadal głównie swymi licznymi pracami w polu i w gospodarstwie.
Skończyły się natomiast możliwości dalszej edukacji szkolnej, zwłaszcza dla mnie. Z nastaniem nowego roku szkolnego okazało się, że nie będzie ponad podstawowych szkół dla ludności polskiej. Dla Polaków dostępne były jedynie średnie szkoły handlowe. Do takiej 1-rocznej Zawodowej Szkoły Handlowej w Stanisławowie zapisała się moja siostra. Zamieszkała tam na stancji. Po jej ukończeniu pracowała jako księgowa w Rolniczej Spółdzielni Handlowej w Monasterzyskach.
Po ciężkiej zimie, wiosna 1942 r. przebiegała pod znakiem wielkich roztopów oraz powodzi. Zaś na przednówku w całym dystrykcie galicyjskim zapanował głód. My mieliśmy zapasy własnej kukurydzy, pszenicy, ziemniaków w kopcu, słoniny, zaś krowa, kury, wreszcie ogródek warzywny żywiły nas na bieżąco.
Latem 1942 roku specjalne oddziały niemiecko-ukraińskie przystąpiły do likwidacji ludności żydowskiej w mieście. Zabijano ich strzałami karabinowymi na cmentarzu żydowskim, położonym na skraju miasta. Część z nich zbiegła w okoliczne lasy, część ukrywała się w polskich domach. Przez jakiś czas i u nas ukrywał się pewien lekarz z Berlina, mówiący tylko po niemiecku. Zobaczyłem go przypadkowo przerażonego, ukrytego w sianie na stryszku. Nie wiem, jak długo u nas przebywał i gdzie potem się udał. Nie pytałem rodziców, nie powiedziałem im nawet, że wiem, że się u nas ukrywa.
Zapewne rodzice bardzo się obawiali nie tylko rewizji policji, lecz również jednego z sąsiadów, Polaka-konfidenta, który poszukiwał ukrywających się Żydów. W jego obecności nie wolno mi było nic mówić. Zwykle mama zabawiała go grzecznościową rozmową, unikając wszelkich dygresji politycznych, gdyż miał on faszystowsko-nacjonalistyczne przekonania.
Faktycznie raz przeprowadził u nas rewizję żandarm niemiecki w asyście policjanta ukraińskiego. Ja byłem wówczas w ostatnim pokoju i przechodziłem na werandę, gdy zobaczył mnie policjant, wchodzący akurat do tego pokoju. Najwidoczniej pomyślał, że jestem żydowskim chłopcem i wycelował we mnie karabin. Miałem bowiem kręcące się włosy, typowe dla narodowości żydowskiej. Lecz ojciec, idący obok, złapał za karabin i uchylił go w dół, krzycząc po niemiecku: „Das ist mein Sohn!”.
Niedługo potem rozpoczęły się w okolicznych wsiach pacyfikacje ludności polskiej, dokonywane przez nacjonalistów ukraińskich z tzw. Ukraińskiej Armii Powstańczej. Wszędzie, gdzie to tylko było możliwe, Polacy organizowali samoobronę przez utrzymywanie conocnych wart, ewakuację rozproszonych domów, przygotowywanie różnej broni itp. My nocowaliśmy w naszym własnym domu, śpiąc w ubraniach, niekiedy na poddaszu. Ojciec miał zawsze broń palną, w różnym czasie różną, co najmniej karabin, pistolet i skrzynkę granatów, które w nocy leżały na strychu obok worków z kukurydzą.
Sprawujący wartę mieli zwykle siekiery dla bezpośredniej obrony. Raz, pewnej księżycowej nocy, gdy byłem na takiej warcie, zobaczyłem po drugiej stronie potoku przemykające się sylwetki. Za potokiem była łąka, otwarta przestrzeń i właśnie stamtąd jedynie mogliby się podkraść napadający. Uderzyłem w gong kilka razy, od razu odezwał się też gong na drugim końcu ulicy. Lecz mój tato, będący kilkanaście metrów od nas, zawołał „cicho!” i natychmiast zamilkliśmy. Za chwilę wyjaśniło się, że to biegli sąsiedzi z naprzeciwka, ojciec z synem, którzy gdzieś zasiedzieli się i wracali do domu o północy. Zaś za niewiele minut zawitał do nas mały oddział AK z centrum miasta, kilku młodzieńców, uzbrojonych w karabiny i granaty, których ojciec poinformował o zdarzeniu.
Broń palną na początku okupacji kupowało się, zwykle bez większej trudności, od Węgrów, którzy stacjonowali w mieście. Później głównymi dostawcami byli żołnierze niemieccy. Mój ojciec miał w tej dziedzinie spore osiągnięcia. Jak się dowiedziałem dopiero wiele lat później, skupował broń dla lokalnego oddziału AK. Znając świetnie język niemiecki, wciągał pojedynczych Niemców w dłuższe rozmowy. Jeśli zorientował się, że rozmówca narzeka na swój los, złorzeczy na wojnę i Hitlera, to proponował delikatnie zakup broni. I często transakcje dochodziły do skutku za tytoń, bimber, kiełbasę czy pieniądze. Oczywiście nawet w rodzinie o tym nic nie wiedzieliśmy, ojciec zresztą nigdy nie był gadułą i potrafił utrzymać tego rodzaju sprawy w absolutnej tajemnicy.
W związku z tym „obrotem” bronią, mama przeżyła raz chwilę grozy. Pewnego dnia, będąc sama w domu, wpuściła nierozważnie uzbrojonego żołnierza niemieckiego, o coś pytającego, czy potrzebującego. Gdy już wszedł do sionki, zorientowała się, że na drzwiach wejściowych wisi karabin. Wiele nerwów kosztowało ją, żeby, zasłaniając sobą ten nieszczęsny karabin, wyperswadować Niemcowi gestykulacją oraz we wszystkich słowiańskich językach, aby sobie poszedł.
W lutym 1944 roku front wojenny przybliżył się do Monasterzysk na odległość 20 kilometrów. W mieście roiło się wtedy od wojska niemieckiego, które kwaterowało prawie we wszystkich domach. Pamiętam wiele scen z tych kwater.
Byłem w kuchni, pomagając mamie w gotowaniu posiłku dla żołnierzy, którzy siedzieli gęsto wokół stołu. Coś jedli i pili, zachowywali się bardzo hałaśliwie. W pewnym momencie jeden drugiemu odsunął krzesło, gdy ten wstał na chwilę. Siadając, żołnierz runął na podłogę, po czym zerwał się, złapał to krzesło i zamachnął z wściekłością na kolegę. Bijatyka wydawała się nieunikniona. Lecz znów mój ojciec wyskoczył z sąsiedniego pokoju i złapał mocno za to nieszczęsne krzesło i krewkiego wojaka za rękę, krzycząc coś po niemiecku. Sytuacja się rozładowała.
W swych kontaktach z Niemcami, tato prawie zawsze chwalił się i pokazywał swój żelazny krzyż z I wojny światowej. Dostał go za wyniesienie z pola walki pod Fort Douaumont, spod ostrzału artyleryjskiego, rannego majora niemieckiego. Niemcy byli bardzo wyczuleni, żeby nie powiedzieć bałwochwalczy, w stosunku do wyższych odznaczeń wojskowych. Widziałem wielekroć, że po takiej prezentacji od razu odnosili się do ojca z wyraźnym szacunkiem. Poza tym żołnierze przeważnie byli młodzi, zaś ojciec miał prawie 50 lat, był krzepki i bardzo silny.
Ta sympatia do ojca miała też zrozumiałe podłoże psychologiczne. Otóż żołnierze niemieccy przez całe miesiące nie mieli szans na zwyczajne, ludzkie porozumiewanie się z napotkaną ludnością A tu nagle, na swej kwaterze, mogli swobodnie porozmawiać w swoim własnym języku. Zapytać, gdzie właściwie są, jak wielkie miasto, czy jest kino, gdzie można kupić papierosy itd. Mogli mówić o swych stronach ojczystych, zaś jak znalazł się jakiś wojak z Westfalii, gdzie ojciec przebywał kilka lat - to nie było końca wspomnieniom, oczywiście przy kieliszku bimbru i odpowiedniej zakąsce.
Wojsko na kwaterach ciągle się zmieniało. Pamiętam, jak raz ojciec z niemieckim podoficerem stali przed domem i patrzyli przez lornetkę na egzekucję kilku wyłapanych Żydów, dokonywaną na cmentarzu żydowskim, widocznym z odległości kilkuset metrów. Ja nie mogłem patrzeć i uciekłem do domu. Zaś wzburzony Niemiec mówił głośno, że takim postępowaniem Hitler wojny nie wygra.
Po kolejnej zmianie zakwaterowanych u nas żołnierzy, miałem im przynieść wiadro wody z potoku. Robiłem to bardzo powoli, gdy jeden z nich wyszedł przed drzwi na schody i zaczął mię z krzykiem popędzać. Ja nadal guzdrałem się, on cofnął się do przedpokoju, wrócił z karabinem i wycelował we mnie z odległości ok. 7 metrów. I znów ojciec wyskoczył z sionki, złapał od tyłu za karabin, wyrywając go Niemcowi i krzycząc, jak ongiś: „Das ist mein Sohn!”. No i jak taka scena mogłaby się zakończyć, gdyby ojciec nie mówił perfekt po niemiecku, gdyby nie budził respektu fizycznego i nie budował wcześniej swego autorytetu krzyżem żelaznym, czy innymi wspominkami z I wojny światowej oraz wieloletniego pobytu w Niemczech.

Przebywanie w strefie przyfrontowej było bardzo uciążliwe i niebezpieczne, gdyż nocami miasto było nieustannie bombardowane przez małe bombowce nocne, tzw. „kukuruźniki”. Znaczna część Polaków zaczęła wtedy wyjeżdżać na zachodnie tereny Generalnego Gubernatorstwa, także dlatego, że wszyscy zdawaliśmy sobie sprawę, iż Polski tam już nie będzie.
My swe pola obsialiśmy, była krowa, dom - trudno było zdecydować się na pozostawienie tego wszystkiego i wyjechać z Monasterzysk. A właśnie od maja Niemcy zgadzali się na wyjazdy Polaków, bez żadnych utrudnień i ograniczeń, zabezpieczając na ten cel kryte wagony kolejowe. Przede wszystkim wyjeżdżały rodziny, mające krewnych w zachodnich województwach GG, ale również, coraz więcej rodzin wyjeżdżało po prostu w nieznane.
Faktycznie to mieliśmy gdzie jechać. W Kępnie posiadaliśmy własny dom, zaś w okolicy liczną rodzinę ojca. Oczywiście nie wiedzieliśmy, co się z nimi dzieje, niektórzy byli wysiedleni ze swej ziemi. Jednakże ten cel podróży nie wchodził dla nas w rachubę, gdyż do Reichu Polakom nie wolno było jechać. Rodzice zdecydowali się jednakże wyjechać.
Wpierw, w połowie maja, pojechała siostra, zabierając się ze znajomymi, którzy udawali się do krewnych w Jordanowie. Zaś na początku czerwca wyjechaliśmy w trójkę - rodzice ze mną. Otrzymaliśmy jeden kryty wagon towarowy dla nas i rodziny naszych sąsiadów. Mogliśmy zabrać wszelkie rzeczy bez szczególnych ograniczeń, nawet meble i zwierzęta domowe. Faktycznie, prócz ubioru, pościeli, sprzętu kuchennego zabraliśmy również stół, krzesła, łóżka składane, rower i kozę. Jednakże większość mebli, krowa pozostały.
Przed wyjazdem zakopaliśmy nocą, w środku ogródka, posiadaną przez ojca broń, a to dużą skrzynię ciężkich granatów obronnych i 4 karabiny, które dokładnie naoliwiłem i owinąłem w również naoliwione szmaty. Naboje karabinowe powtykałem do kilkunastu butelek, jakie, po szczelnym ich zakorkowaniu, powbijałem w muł denny potoku dnem do góry.
Na podróż mama uśmierciła prawie wszystkie nasze kury i posmażyła je, upiekła też kilka bochenków chleba. Zabraliśmy także sporo innych produktów żywnościowych. Oczywiście również trochę słomy i siana, na wymoszczenie legowiska w wagonie.
Do celu podróży to jest małego miasteczka Jordanowa na Podhalu, dojechaliśmy po dwóch dniach. Zamieszkaliśmy w trójkę w parterowej, drewnianej przybudówce przy nieczynnej, zdewastowanej, starej garbarni, położonej na skraju miasteczka. Nasze lokum wymagało trochę drobnych reperacji, posprzątania i wyszorowania drewnianych podłóg. Z wszystkim tym uwinęliśmy się w krótkim czasie, rozłożyliśmy nasze rzeczy i znów mieliśmy gdzie mieszkać. Wtedy dołączyła do nas, przybyła wcześniej do Jordanowa, moja siostra. Pracowała i mieszkała przez kilka tygodni w firmie budowlanej w nieodległej Chabówce. Za to ojciec wyjechał z powrotem do Monasterzysk, gdyż zobowiązywał go do tego rozkaz AK, miał tam bowiem swe organizacyjne obowiązki. Drugim powodem powrotu była oczywista chęć pilnowania domu i ziemi.
Mama, zaraz po przyjeździe, zameldowała swój pobyt w odpowiednim urzędzie w Jordanowie. Ja nie meldowałem się, przez wiele miesięcy musiałem się potem ukrywać w nowym miejscu zamieszkania. Groził mi mianowicie wyjazd do Rzeszy na przymusowe roboty, miałem bowiem już prawie 18 lat. Me ukrywanie się ułatwiał fakt, że domek, w którym mieszkaliśmy, stał samotnie w zakolu serpentyny szosy, przy zalesionym jarze, a daleko od innych zabudowań.
Mama prowadziła dom, gotowała posiłki, szyła, pomagała też naszej sąsiadce w wykańczaniu fartuszków, jakie ona szyła na sprzedaż. Siostra zaś wykonywała śliczne swetry z kolorowej włóczki. Przez pewien czas pracowała również jako opiekunka do dziecka przy pewnej rodzinie. W ten sposób zarabiała pieniądze, potrzebne nam na chleb i inne podstawowe produkty. Ja, siedząc samotnie w małym pokoiku na strychu, dużo rysowałem, czytałem i uczyłem się z posiadanych podręczników gimnazjalnych.
Dopiero w pierwszych dniach lutego 1945 roku, po krótkich walkach, Jordanów został oswobodzony przez wojska rosyjskie. Podczas wysadzenia przez Niemców kamiennego mostu drogowego, jaki znajdował się obok domu, w którym zamieszkiwaliśmy, podmuch zniszczył dach nad nim. Gdy żołnierze, pospołu z cywilami, przystąpili potem do budowy objazdów, zostałem również przymuszony do tych robót. Mama wyperswadowała jednak prowadzącemu je oficerowi, że mam zreperować dach nad naszym mieszkaniem. W międzyczasie uprzątnęła starannie mieszkanie, rozpakowała rzeczy z waliz oraz koszy i znów mieszkaliśmy w przyzwoitych warunkach. Kolację zjedliśmy, goszcząc tego oficera od budowy mostu.
Już w następnych dniach zaczęliśmy się przygotowywać do wyjazdu do Kępna w Poznańskiem. Wpierw, jeszcze w lutym, wyjechała na rekonesans moja siostra. Stwierdziła, że nasz dom w Kępnie jest cały, odwiedziła rodzinę ojca w Kuźnicy Bobrowskiej i po wielu perypetiach wróciła do Jordanowa.

Mama wynajęła wówczas furmankę, która zawiozła nas i wszystkie nasze rzeczy do Krakowa, po czym pociągami towarowymi, z przesiadką w Katowicach, dojechaliśmy do Kępna. Wkrótce w kwietniu wrócił też ojciec z kresów wschodnich. Przyjechał jako repatriant, w ramach organizowanych przez rząd Polski Ludowej akcji przesiedleńczych Polaków, zamieszkujących tereny za Bugiem. Większość repatriantów przesiedlano na nowoodzyskane Ziemie Zachodnie Polski, ale ojciec, oczywiście, przyjechał do nas, do Kępna. Powrócił do miejsca skąd pochodził, do swej rodziny, do swego domu, zakupionego zresztą tuż przed wojną. Byliśmy znowu razem.
Był wybiedzony, miał zarost jak Mojżesz, niewielki bagaż a także wszelkie papiery repatrianckie, w tym pokwitowanie za pozostawione dom i ziemię. Krowę oraz niektóre rzeczy sprzedał, inne pozbył się bez większego żalu i sentymentu. Już nazajutrz po przyjeździe zgolił zarost swą ulubioną, wyszczerbioną brzytwą, pamiętającą czasy panowania Wilhelma II. Po niedługim czasie rozpoczął pracę na stanowisku kasjera w Urzędzie Miejskim miasta Kępna. Oczywiście o kontynuowaniu swej przedwojennej profesji nie mógł nawet marzyć. Bo, po pierwsze, granica odsunęła się o ponad 200 km na zachód, a po drugie, instytucja Straży Granicznej w ogóle nie została po wojnie reaktywowana.
Rodzice zajęli się pilnie uprawą niedużego ogródka warzywnego oraz 0,4 hektarowego pasa ziemi ornej, ciągnącego się za działką domu. Na podwórku był jeszcze budynek gospodarczy, który mieścił stodołę, chlewnię i kurnik. W związku z tym rodzice zainteresowali się również hodowlą świnek i kur. Po pewnym czasie ojciec hodował także, z zamiłowania, króliki i gołębie. Tak wyglądała nowa, już trwała, powojenna stabilizacja moich rodziców. Można powiedzieć, że zakupując w 1938 r. dom w Kępnie, przesądzili w ten sposób swą egzystencję po wojnie do końca swego życia.
Rodzice mieli możliwość odmiany swej przyszłości i nawet rozważali ewentualność powrotu do statusu mieszczuchów i przeniesienia się do Wrocławia. Jeszcze w 1946 r. posiadali bardzo duże szanse otrzymania na własność jakiegoś solidnego poniemieckiego domu jednorodzinnego, jako rekompensatę za utracone mienie na Wschodzie. Ale nie zdecydowali się na ponowną przeprowadzkę, także, w jakimś stopniu, na skutek szeptanej wówczas propagandy, że niedługo będzie trzecia wojna światowa.
Matka miała po latach pretensje do ojca, iż nie przenieśli się jednak do Wrocławia. Wiązało by się to, generalnie biorąc, z poprawą ich standardu życiowego. W swoim domu w Kępnie nie mieli bowiem nawet instalacji wodociągowej. Mogli go sprzedać, co zapewne starczyłoby i na remont przyznanej willi i jeszcze zostałby im jakiś kapitał na starcie do nowego, wielkomiejskiego, łatwiejszego rozdziału w ich życiu. Na tym, że pozostali w Kępnie, wygrały natomiast zdecydowanie ich wnuki, które później chwaliły sobie bardzo swe liczne pobyty u dziadków.
Ja w 1945 roku ukończyłem w Kępnie czwartą klasę gimnazjalną, po czym wyjechałem do Wrocławia w celu kontynuowania dalszej edukacji. Zamiarem rodziców było bowiem, bym ukończył jakąś wyższą uczelnię. W kwietniu 1946 r. zdałem eksternistyczną maturę w Wałbrzychu, przy czym była to w ogóle pierwsza matura na Ziemiach Odzyskanych. W 1951 r. ukończyłem studia architektoniczne na Politechnice Wrocławskiej, a następnie przeniosłem się do Krakowa, gdzie rozpocząłem pracę w Dyrekcji Budowy Miasta Nowa Huta.
Moja siostra też już w 1946 r. przeniosła się do Wrocławia, angażując się początkowo do pracy w administracji fabryki wagonów „Pafawag”. W 1948 r. wyszła za mąż. Miała w tym czasie 23 lata i pracowała wówczas w Związku Rewizyjnym Spółdzielczości, gdzie była księgową, zaś mój szwagier referentem w dziale inwestycyjnym. Ślub odbył się we Wrocławiu, a na weselu byli również moi rodzice, którzy przyjechali z Kępna.
Gdy byłem kawalerem, a więc do 1959 roku, to na wszystkie ważniejsze święta i często w niedziele jeździłem do rodziców do Kępna, a co najmniej na Święta Wielkanocne i Boże Narodzenie. Oprócz radości widzenia się z najbliższymi i możliwości podzielenia się swoimi problemami i osiągnięciami, to jeszcze mama ugaszczała mnie po królewsku. Świetnie gotowała, prowadziła treściwą, małopolską kuchnię. Jej szczególną specjalnością było przygotowywanie pierogów, wypiekanie różnych ciast, faworków, pączków. Szczególnie na świątecznym stole zawsze było wiele smakowitych potraw. Na Boże Narodzenie, na przykład, nigdy nie brakowało kutii, sporządzonej na galicyjski sposób, smażonego karpia, barszczu po ukraińsku z uszkami i przeróżnych makowców, kraszanek i babek. Zaś przy wyjeździe byłem zawsze bogato obdarowywany różnymi specjałami i wiktuałami z ogródka, kurnika, czy chlewika.
Kępno było również miastem spokojnym, zadbanym, żyjącym z funkcjonowania węzła kolejowego, kilku niedużych zakładów przemysłowych oraz lokalnej biurokracji, rzemiosła, handlu i szkolnictwa. Życie rodziców w Kępnie było w pełni ustabilizowane i, jak zawsze przedtem, skromne i pracowite. Radzili sobie doskonale w swym niedużym gospodarstwie. Nadal byli prawie samowystarczalni w pozyskiwaniu produktów spożywczych. Pokazywali mi z dumą swe poletko, które zamienili na ogród, będący wzorem dla sąsiadów. Zaś ojciec niezmiennie, aż do emerytury w 1961 r. pracował na stanowisku skarbnika w Urzędzie Miejskim i udzielał się społecznie w pracy w Związku Powstańców Śląskich i Wielkopolskich.
W sierpniu 1961 r. w Kępnie, w domu mych rodziców, odbyło się kilkudniowe spotkanie - zjazd rodzeństwa mej mamy. Był Wacek z Tczewa, Aniela z Próchenek, Edek z Anglii, wraz z żoną i dwoma synami. Przyjechała też moja siostra z mężem i dwojgiem dzieci z Wrocławia. Byłem również ja z żoną Kasią i naszym pierwszym synem Maciejem. W sumie było nas 15 osób. Najstarszym był dziadek, czyli mój ojciec, który miał wtedy 65 lat, najmłodszym mój synek, liczący 10 miesięcy. Oczywiście było gwarno od rozmów oraz wspomnień i nie obyło się bez wspólnych zdjęć w atelier fotograficznym.
W połowie czerwca 1963 r. znów pojechałem ze swą rodziną do Kępna. Maciek jechał do dziadków już na drugie swe wakacje, zaś dla drugiego syna, 4-miesięcznego Grzesia, była to w ogóle pierwsza w życiu podróż poza rogatki Krakowa. Ja od razu powróciłem z powrotem, gdyż czekał mnie nawał pracy zawodowej. Natomiast Kasia z dziećmi przebywała u dziadków przez cały miesiąc. Mieli piękną pogodę i wakacje dla nich były bardzo udane. Maciek większość dnia spędzał w sporym ogrodzie-sadzie, bawił się ze swym rówieśnikiem z sąsiedztwa, mieli w ogródku piaskownicę, wózek, różne zabawki, piłkę. Nieraz pomagał babci w różnych drobnych czynnościach domowych i ogrodowych, a razem z dziadkiem karmił kury, doglądał królików, słuchał jego opowiadań.
Kasia też przebywała większość dnia w ogrodzie, opiekując się głównie maleńkim Grzesiem, który przesiadywał na jej kolanach lub spał smacznie w wózeczku na świeżym powietrzu. Wkrótce zresztą grono wczasowiczów u dziadków się powiększyło, gdyż z nastaniem ferii szkolnych przyjechały ciotka Aniela i moja siostra z Wrocławia, z dwojgiem swych dzieci Januszkiem i Grażynką. Wtedy często organizowała się przy karcianym stoliku w ogrodzie czwórka do bridża. Rodzice znów chwalili się urodzajem w ogródku i polu, problemy były tylko ze stonką, która atakowała zawzięcie liście ziemniaczane. Wszyscy musieli więc zbierać to wstrętne robactwo do flaszek, jakie potem zalewało się wodą.
Od tegoż 1963 r. wyjazdy mojej rodziny do rodziców w Kępnie na 1-2 wakacyjne miesiące miały miejsce prawie przez wszystkie kolejne lata do 1971 roku. Dzieci u dziadków miały się faktycznie jak w raju: swoboda, duży ogród i podwórko, smaczne, zdrowe i obfite wyżywienie, na które składały się głównie ser, jarzyny, owoce, mleko, jajka, cielęcina. Poza tym multum starszych opiekunów. Bo u rodziców w Kępnie zwykle spędzała wakacje również ciocia Aniela i często przyjeżdżała moja siostra ze swymi dziećmi.
W czasie złej pogody nasi chłopcy grywali z dziadkami w szachy i warcaby. Bywało, że płatali niekiedy złośliwe figle. Grześ bardzo chętnie pomagał babci w różnych jej pracach domowych. Raz wszakże, przy mieleniu mięsa, gdy babcia wyszła na chwilę na podwórko, włożył do maszynki trochę plasteliny i przemielił ją na sznycle.
Zawiązywały się dozgonne miłości i sympatie. Zauroczeni sobą wzajemnie byli dziadek i Grzesiu, podobnie babcia i Maciek. Grzegorz jak cień chodził za Januszkiem, który też bez Grzesia nie mógł się obyć. Za to Maciek cieszył się największą sympatią Grażynki i swej cioci Halinki. I tak im się tam plotło pogodnie i przyjemnie przez miesiąc-dwa, aż do czasu nieuchronnego rozstania.
Kuchnią nieodmiennie zawiadywała babcia, zresztą mistrzyni w tym zakresie. Dogadzała pod tym względem wszystkim, a zwłaszcza wnukom, które zapamiętały już na zawsze kopiaste talerzyki słodziutkich truskawek ze śmietaną i wazy pełne smakowitych pierogów z jagodami.

Jesienią 1967 r. przyjechał do Krakowa mój ojciec, właściwie po raz pierwszy od czasu naszego zamieszkania w spółdzielczym mieszkaniu. Bardzo mu się u nas podobało, a zwłaszcza udogodnienia, związane z wyposażeniem mieszkania w bieżącą wodę, gaz, wannę, ubikację, centralne ogrzewanie. Nigdy tych zdobyczy cywilizacyjnych w swym życiu nie doświadczył. Nawet w posiadanym w Kępnie zupełnie przyzwoitym domu, wodę rodzice czerpali wiadrem na kołowrocie ze studni, usytuowanej na podwórku, do ogrzewania pokoi służyły kaflowe piece opalane węglem, „sławojka” była za stodołą i tyle tylko, że budynek wyposażony był w instalację elektryczną. Rodzice mieli jedynie szansę na podłączenie swego domu do instalacji wodociągowej, którą wreszcie na ich ulicy wykonano. Lecz nie mogłaby być ona w pełni wykorzystana, bo brak było jeszcze ulicznej sieci kanalizacyjnej. To też ojciec, zwłaszcza po gorącej kąpieli w wannie, widząc przyrządzanie potraw na kuchence gazowej, czy odkurzanie dywanów przy pomocy elektroluksu, powtarzał wielokrotnie: „dobrze i wygodnie żyjecie!”. Chwalił też posiłki, jakie jego synowa przygotowywała i wszystko mu bardzo smakowało. Byliśmy z ojcem na spacerze w rejonie Kopca Kościuszki, a także zwiedziliśmy krakowską Starówkę. Ojciec był już kilka razy, w różnych okresach czasu, w Krakowie, i stwierdził, że miasto bardzo się zmieniło. Zabawił jednakże u nas jedynie dwa dni, bo w Kępnie czekała go praca w ogrodzie oraz polu i musiał jechać by pomóc „matce” w robocie przy gospodarstwie. Dodatkowo w okresie roku szkolnego rodzice mieli nieco pracy, związanej z obsługą kilkunastu młodych lokatorów, którzy kwaterowali w mieszkaniu na poddaszu ich domu. Była to młodzież męska z dalszych wsi, uczęszczająca do szkół zawodowych w Kępnie. Rodzice brali od nich bardzo niskie opłaty, ale też chłopcy spali na piętrowych łóżkach w dużym zagęszczeniu. Za dodatkowe usługi, herbatę, ewentualne posiłki, płacili odrębnie. W ten sposób rodzice uzyskiwali dodatkowy dochód poza emeryturą ojca. Przy czym od początku tego roku ojciec pobierał emeryturę odpowiednio powiększoną, w związku z otrzymaniem Krzyża Kawalerskiego Odrodzenia Polski za udział w Powstaniu Wielkopolskim i 3-im Powstaniu Śląskim.
Za to rodzice starali się nieco ograniczyć prace fizyczne w swym gospodarstwie. Ojciec miał już wtedy 71 lat i wprawdzie nie skarżył się na swe zdrowie, ale faktycznie to dokuczał mu reumatyzm, będący konsekwencją jego przedwojennej pracy w Straży Granicznej. To też znaczną część swego pola wydzierżawili sąsiadującemu z nimi rolnikowi oraz sprzedali krowę, która wymagała bardzo dużo zachodu, a kupili w zamian kozę, by mieć trochę mleka na własny użytek.
Niezmiennie natomiast mama przysyłała nam regularnie paczki z żywnością. Były w nich mięso królicze, cielęcina, suszone grzyby, ser, masło, śliwki i inne owoce i warzywa. A od czasu do czasu również wełniane skarpetki dla chłopców, które sama robiła na drutach i kolorowe fartuszki kuchenne dla Kasi, jakie sama szyła na swej przedwojennej maszynie „Singer”.
Rodzice wiosną 1970 r. przeprowadzili pewne prace remontowe w swym mieszkaniu. Przebudowali w kuchni duży piec kaflowy z aneksem chlebowym, na mniejszy, mieszkanie zostało odmalowane. Ponad to ojciec dobudował przed głównym wejściem, od strony podwórka, murowaną werandę w miejsce dotychczasowej drewnianej, która została rozebrana. Pomagał mu w tych robotach wnuk Janusz, który przyjechał na krótko do dziadków po uzyskaniu matury. Kolejne ferie kępińskie naszych dzieci, oraz dzieci mej siostry, w 1970 roku były bardzo podobne do poprzednich. Tyle, że wszystkim uczestnikom przybyło lat i zmieniały się ich zainteresowania oraz czym innym się zajmowali. Na przykład od 1968 r. moi siostrzeńcy Janusz i Grażyna wyjeżdżali w czas ferii już raczej na własne wczasy, czy obozy młodzieżowe, najczęściej nad morze.
Natomiast mama, mająca wówczas już 67 lat, w większym stopniu niż dotychczas, poszukiwała odpoczynku po pracy w domu i gospodarstwie, to też codziennie wieczorami zachodziła do zaprzyjaźnionej sąsiadki Jadzi Fikus na „telewizję”. Zabierała wtedy ze sobą wnuków, którym też te różne „dobranocki” i filmy przygodowe weszły w nawyk. Tylko dziadek pohukiwał, że „telewizor to złodziej czasu!” i zarzekał się, iż nigdy odbiornika TV nie zakupi.
W połowie lipca ojca zaczął pobolewać brzuch. Gdy po kilku dniach bóle te się nasiliły, mama wezwała karetkę pogotowia, która zabrała tatę do szpitala powiatowego w Kępnie. Tam zatrzymano go na obserwacji i badaniach szczegółowych. Wykazały one wkrótce jednoznacznie, że ojciec mój ma nowotwór złośliwy jelit. Informację tę jednakże chyba początkowo zatajono, zarówno przed nim, jak i rodziną, próbując w warunkach szpitalnych łagodzić bóle środkami farmakologicznymi.
W tym czasie do Kępna przyjechała też moja siostra Halina z synem Januszem, miała wcześniej własne problemy zdrowotne. Po kilku dniach obydwoje udali się nad morze, gdzie przebywali już na wczasach szwagier z Grażyną. Moi chłopcy przez pewien czas byli więc sami z babcią. Odwiedzali dziadka w szpitalu, jeździli na rowerach, bawili się w ogrodzie, a babcia, jak zwykle, dogadzała im, gotując pierogi, smakowite zupy jarzynowe, kompoty z wiśni itp. Ponieważ miałem ze swą rodziną jechać 15 sierpnia na wczasy zagraniczne, mama napisała list, bym wcześniej przyjechał „pożegnać się z ojcem”. Pojechałem więc do Kępna i odwiedziliśmy ojca w szpitalu. Miał tam raczej dobre warunki bytowania i opiekę lekarską. Nieco schudł, spacerował, miał nadzieję, że choroba wkrótce minie i będzie mógł powrócić do domu. Życzyłem mu tego z całego serca, a on nam przyjemnych wczasów w Rumuni.
Po powrocie z nad Czarnego Morza zadzwoniłem do siostry we Wrocławiu, by dowiedzieć się co z ojcem i jego chorobą. Niestety nie było żadnej poprawy, a wręcz odwrotnie, choroba robiła co raz większe spustoszenie w organizmie ojca. Dokładniejszą relację otrzymałem od mej mamy, która wiedząc, kiedy wracamy z Rumunii, wyprzedzająco napisała list do mnie. Od 10 sierpnia ojciec opuścił szpital i leżał w domu. Schudł bardzo, zażywał leki przeciwbólowe, także na nerki, serce, ale jak pisała mama „żeby nie ten nowotwór jelit, to by jeszcze żył, a żył”. Często do Kępna przyjeżdżały na kilka dni Halina z Grażyną, wspomagając mamę w pracach domowych i opiece nad ojcem.
Ja pojechałem do Kępna z początkiem września, po kolejnym liście mamy, że nastąpiło dalsze pogorszenie zdrowia ojca. Faktycznie od momentu, gdy widziałem go w szpitalu przed naszym wyjazdem do Rumunii, ojciec schudł jeszcze bardziej, zszarzał, bardzo cierpiał, chwilami tracił przytomność. Nie mogłem mu w niczym pomóc i po dwóch dniach wróciłem do Krakowa.
Ojciec zmarł 18 września. Pogrzeb odbył się po dwóch dniach, była to niedziela. Uczestniczyło w nim kilkaset osób, w tym bardzo liczna rodzina i krewni bliżsi i dalsi, znajomi i współpracownicy z Urzędu Miejskiego Kępna, koledzy i członkowie Związku Powstańców Wielkopolskich, wreszcie sąsiedzi i mieszkańcy miasta. Gdy orszak pogrzebowy przechodził przez Rynek miasta, to nie było widać jego końca. Czoło pochodu pogrzebowego stanowił poczet sztandarowy trzech byłych powstańców wielkopolskich w swych mundurach wojskowych, przepasanych czarnymi szarfami. Za nimi kierownik Związku Kombatantów niósł na poduszeczce liczne krzyże i odznaczenia ojca. Potem kroczyły oficjalne delegacje władz i organizacji miejskich. Ja szedłem wraz z mamą bezpośrednio za czarną, ozdobną platformą konną, na której spoczywała trumna, niewidoczna zresztą spod kwietnych wieńców. Za nami szli siostra wraz ze swym mężem i Kasią, następnie czworo wnuków, to jest Grażyna, Janusz, Maciek i Grzesiek. Po nich w kilkudziesięcioosobowej grupie liczni moi wujowie i kuzyni ze swymi rodzinami. Po celebracji księdza i oficjalnych przemówieniach, przy pochylonych sztandarach, trumna z ojcem spoczęła w grobie na cmentarzu kępińskim.
Po pogrzebie odbyła się w domu rodziców wielka stypa dla członków rodziny zmarłego. W Poznańskiem stypy tradycyjnie mają duże znaczenie i bogatą oprawę. Oczywiście jej przygotowaniem i urządzeniem zajmowały się głównie bratanice mego ojca, tak że moja mama była od tych zajęć zwolniona, chyba zresztą nie byłaby w stanie przygotować tak wielkiego przyjęcia na kilkadziesiąt osób. Byli prawie wszyscy żyjący członkowie rodziny mego ojca. Ja osobiście miałem wielką okazję do porozmawiania z mymi wujami, ciotkami i kuzynostwem z Kuźnicy Bobrowskiej i Bobrownik, do których jako dziecko jeździłem na letnie wakacje.

W 1971 r. kilka dni po zakończeniu roku szkolnego, odwiozłem znów obydwu synów do Kępna. Moja mama bardzo ich zapraszała. Wkrótce przyjechali do babci również Grażyna, świeżo po maturze, i Janusz na kilka tygodni lipcowych, bo później wyjeżdżali z rodzicami na wczasy nad Bałtykiem. Zaś 20 lipca przyjechała także ciocia Nela.
Po śmierci ojca, mamusia starała się całe gospodarstwo i dom prowadzić tak jak poprzednio, to znaczy, praktycznie biorąc, pracowała bez mała za dwoje. Najwięcej pracy związanej było z prowadzeniem ogrodu. Nieco pomagała jej w tym sąsiadka Jadzia, też samotna, a młodsza o kilkanaście lat, u której z kolei mama przebywała często wieczorami. Wspomagały się też na różne sposoby: w zakupach i załatwianiu różnych spraw w mieście, w przygotowywaniu wspólnych posiłków itp.
Wakacyjny pobyt naszych synów u babci znów był podobny do poprzednich wakacji. Babcia dogadzała im jak mogła, gotowała sterty smakowitych pierogów, nawarzyła im słodowego piwa, a oni objadali się owocami z ogrodu i sadu, które sami zrywali. Bawili się ze sobą, chodzili nad pobliską rzeczkę Samiczkę, grali w szachy lub karty z ciocią itd. Co nieco pomagali babci w różnych pracach, przywieźli z tartaku drewno na opał na cały rok, pomalowali wrota farbą olejną itp. Jeszcze w lutym opłaciliśmy dwutygodniowe wczasy w okresie 13-27 sierpnia w Słonecznym Brzegu w Bułgarii. Przewidywaliśmy w związku z tym, że nasi chłopcy muszą wrócić do Krakowa najpóźniej 6 sierpnia, by był czas na odpowiednie przygotowanie się do zagranicznej eskapady. Miałem po nich do Kępna wyjechać, ale za radą mamy, ostatecznie przyjechała z nimi ciocia Nela. Miało to swoje późniejsze reperkusje.
Mianowicie ciocia Nela była spokojna, wprost flegmatyczna, samolubna w swych poczynaniach, a niezaradna w różnych sytuacjach życiowych i przy tym lekkomyślna. Niewątpliwie wynikało to chyba z jej stanu staropanieńskiego. W dniu planowanego wyjazdu do Krakowa grała w karty z chłopcami i opalała się w ogródku, w rezultacie czego pakowanie rzeczy chłopców i przejście na dworzec kolejowy odbyło się w wielkim pośpiechu i zdenerwowaniu, oczywiście głównie mej mamy. W rezultacie Grzesiek miał na nogach sandały nie od pary, a wiele rzeczy, sweterków, bucików pozostało w różnych kątach. Później mama to wysłała w ekspresowej paczce do Krakowa, nie mając bynajmniej pewności, czy dojdzie ona do nas na czas, przed wyjazdem do Bułgarii. Niewątpliwie to zdenerwowanie mamy było nadmierne, my bez tych rzeczy obylibyśmy się, ale mamusia moja już taka była: zawsze energiczna, zapobiegliwa i o wszystko się troszcząca.
Na wczasach w Bułgarii przebywaliśmy wraz z Grażynką, były one bardzo udane. Na trzeci dzień po przylocie do Krakowa zadzwoniłem do siostry we Wrocławiu z zapytaniem, jak udały się wczasy nad Bałtykiem i czy Grażyna podzieliła się już swymi wrażeniami z wycieczki do Słonecznego Brzegu. Usłyszałem w odpowiedzi, że .... nasza mamusia nie żyje!
Kilka dni po wyjeździe cioci Neli z naszymi chłopcami do Krakowa, mama, źle się czując, poszła do lekarza. Stwierdził bardzo wysokie ciśnienie tętnicze i przepisał odpowiedni lek węgierski na jego obniżenie. Mama zażywała go i faktycznie czuła się jakby lepiej. W każdym bądź razie wszystko w domu i swym gospodarstwie robiła. Gdy odwiedziła ją na dwa dni Halina, to umówiły się na ponowny jej przyjazd w niedzielę 29 sierpnia. Przy czym przyjechać też miała Grażynka, by opowiedzieć o swych wrażeniach w Bułgarii.
Jednakże 22 sierpnia po południu mama zaczęła odczuwać silne bóle w klatce piersiowej i drętwienie lewej ręki. Udała się po radę do Jadzi, swej przyjaciółki, sąsiadki z naprzeciwka. Oczywiście był to już początek stanu zawałowego i należało zawezwać karetkę pogotowia lekarskiego. Nie mając telefonu domowego, może dlatego też, że była to niedziela, wieczór, ale chyba przede wszystkim z braku własnej, właściwej diagnozy choroby, obie kobiety nie zrobiły tego. Pani Jadzia doradziła, by mama położyła się spać to, po odpoczynku, dolegliwości powinny minąć. Przeszły wobec tego przez ulicę do domu rodziców i umówiły się, że gdyby nastąpiły ponowne bóle, to mama zaświeci lampką w oknie, wtedy Jadzia natychmiast przyjdzie. Mama poszła więc do drugiego pokoju po lampę, a za chwilę, wracając z nią w ręku, przewróciła się na wznak. I to był już koniec.
Za niewiele minut były sąsiadki, przyjechał lekarz pogotowia, który stwierdził zgon, zawiadomiona została telefonicznie Halina we Wrocławiu. Przyjechała też ona niezwłocznie taksówką w środku nocy do Kępna. Na drugi dzień załatwiała wszelkie urzędowe formalności, związane z pogrzebem. Miała też zamiar powiadomić mnie w Bułgarii o śmierci mamy po przez radio, nie znając dokładniejszego adresu. Nie zrobiła tego, oceniając, że i tak nie zdążyłbym przyjechać na pogrzeb.
Pogrzeb mamusi był znacznie skromniejszy od pogrzebu ojca. Dość licznie przybyli krewni ojca z Ostrzeszowa, Kuźnicy i Bobrownik, brat mamy Henryk z rodziną, najbliżsi sąsiedzi i znajomi. Po ceremonii pogrzebowej dla członków rodziny odbyła się w domu rodzinnym skromna stypa. Ja o tym wszystkim dowiedziałem się w szczegółach dopiero w pierwszych dniach września po otrzymaniu listu od siostry. Wkrótce, wraz z Maćkiem, pojechaliśmy ze swym wieńcem żałobnym na grób mej mamy, a jego babci, do Kępna.
Ponownie na grób rodziców udaliśmy się całą rodziną w okresie Świąt Bożego Narodzenia. Obchodziliśmy te święta we Wrocławiu u mej siostry. Była też wówczas ciocia Nela. Udaliśmy się wszyscy kursowym autobusem do Kępna na grób rodziców. Grobowiec nie był jeszcze urządzony, lecz grób ziemny był starannie utwardzony i ukwiecony. Była wówczas z nami pani Jadzia, która właśnie zajmowała się pielęgnacją grobu rodziców.

Kraków, wrzesień 1999 r.

Powrót do poprzedniej strony