Moja edukacja
w latach 1932 - 1951


Do września 1939 roku mieszkałem wraz z rodzicami, i starszą ode mnie o jeden rok siostrą Haliną, na Górnym Śląsku w dużej górniczej miejscowości Łagiewniki Śląskie. Gdy miałem pięć lat zapisany zostałem do przedszkola, które prowadziły zakonnice. Z tego przedszkola pamiętam właściwie tylko jedno zdarzenie. W okresie Świąt Wielkanocnych siostry ukryły na terenie obszernego ogródka cukrowego zajączka. My, przedszkolaki, mieliśmy go odszukać. Oczywiście słodki zajączek miał przypaść temu, który go znajdzie. Bardzo chciałem być tym szczęśliwcem i skrupulatnie i z przejęciem szukałem ukrytego skarbu. Nie ja go jednakże znalazłem. Za to do dzisiaj mam w oczach ten ogródek, drzewka, grządki i ogrodzenie z siatki na działce przedszkola.

W wieku siedmiu lat zacząłem naukę w szkole podstawowej w Łagiewnikach Śląskich. Budynek szkoły był okazały, dwupiętrowy, z czerwonej cegły. Miał solidne murowane ogrodzenie, podwórko o długości 100 metrów, oddzielny budynek mieszkalny dla nauczycieli i murowane szalety na podwórku. Wyposażenie szkoły, jak na warunki przedwojenne, było bardzo bogate. W przyziemiu znajdowały się łaźnie z natryskami i szatnie, na piętrach gabinety fizyki, chemii i geografii, wyposażone w sprzęt specjalistyczny; sala gimnastyczna, świetlica.
Klasa, do której chodziłem, była bardzo liczna, gdyż liczyła 44 uczniów, samych chłopaków. Siedzieliśmy w dwuosobowych ławkach, ja zawsze w pierwszej. Ławki były drewniane, z oparciem, miały półkę na książki i zeszyty oraz blat z rowkiem na obsadki i wydrążeniem na kałamarz.
Bardzo aktywny był samorząd rodzicielski, który organizował oraz finansował różne przedstawienia dziecięce i imprezy okazjonalne. W kole rodzicielskim cały czas udzielała się wydatnie moja matka, pełniąc różne funkcje. Pamiętam, jak sam brałem udział w jakimś przedstawieniu, w którym grałem rolę Żyda. Miałem bowiem długie, kręcące się włosy.
Staraniem tegoż koła rodzicielskiego odbyły się raz występy prestidigitatorów w świetlicy, urządzone dla młodszych klas. Byłem bardzo sceptyczny w stosunku do prezentowanych sztuczek z kartami, połykaniem sztyletów, zapalaniem zwykłej wody na talerzu i innych podobnych magii. Ale naprawdę zafascynowało mię przekłuwanie i zawieszanie kłódek na policzkach zgłaszających się ochotniczo kolegów. Oczywiście po tych przekłuciach nie było żadnych śladów.
Gdy chodziłem do trzeciej klasy prezentowałem się bardzo mizernie. Byłem chudy, blady, nadmiernie chorowity, a prześwietlenie płuc wykazało, że mam początki gruźlicy. Ojciec wystarał się więc o skierowanie mnie do Dziecięcego Sanatorium Przeciwgruźliczego w Istebnej. W sanatorium panowała ścisła dyscyplina i określony porządek dnia. Rano pobudka, mycie się, ścielenie pościeli, apel, śniadanie, normalna nauka w małych klasach. Po obiedzie leżakowanie w słońcu na obszernych balkonach, czasem spacery w pobliżu sanatorium. Wieczorem był czas na gry i dowolne zabawy.
Krótko po powrocie dostałem kilka dni zwolnienia od nauki, ponieważ miałem narysować obraz na wystawę prac szkolnych, urządzaną w Katowicach. Temat miałem zadany, wiązał się z propagandą oszczędzania w Pocztowej Kasie Oszczędności. Treść rysunku też bodajże była mi zasugerowana. W każdym bądź razie przedstawiał on na pierwszym planie tonący statek i rozbitków na wzburzonych falach, a z boku podpływające rekiny z napisami: głód, bieda, choroby itp. Zaś na drugim planie płynął piękny statek z zadowolonymi pasażerami na pokładzie. Ci rozbitkowie symbolizowali nędzny los ludzi nie oszczędzających w PKO, zaś szczęśliwi pasażerowie dostatni los zapobiegliwych ciułaczy. Rysunek był tak duży, iż górne jego partie rysowałem klęcząc na stole.
W szkołach przedwojennych nauczyciele za przewinienia mieli prawo wymierzać uczniom kary cielesne. Posługiwali się przy tym różnymi przedmiotami. Najczęściej pokrywką od piórnika, linijką, specjalną trzcinką, paskiem albo rzemykiem. Pamiętam dokładnie historyjkę jednego zbiorowego lania w mej klasie. Na jakiejś przerwie nie wyszliśmy na korytarz, ani na boisko. Prawie wszyscy zostali w klasie, ja również, coś tam czytałem. Wielu chłopaków strasznie wrzeszczało, bili się i czymś rzucali. W pewnym momencie rozległ się łoskot. To gipsowe godło z białym orłem na czerwonym tle, zawieszone nad portretami Ignacego Mościckiego oraz Rydza - Śmigłego, pękło na drobne kawałki i spadło na podłogę.
Nastąpiła śmiertelna cisza, zaś za chwilę pojawił się nasz wychowawca, świetny nauczyciel matematyki i fizyki. Zapytał krótko: kto to zrobił? Lecz odpowiedzi nie było. Wygarnął więc nas wszystkich do rozległej sali fiz.-chem., ustawił wzdłuż katedry demonstracyjnej i zamknął drzwi. Ponowił swe pytanie, ze skutkiem jak poprzednio. Wtedy wyciągnął z szuflady swą wiotką trzcinkę i zaczął obrzęd wielkiego lania, poczynając od lewego końca szeregu. Bił z całej siły, delikwenci skamlali i klękali z bólu, ale nikt nic nie powiedział. Byłem może dziesiąty w szeregu, który kurczył się coraz bardziej. Czułem, że pocę się ze strachu, wyciągnąłem już rękę i zamknąłem oczy, gdy nagle „kat” odsunął mnie niespodziewanie z szeregu i zabrał się do następnego delikwenta.
No tak, byłem w klasie pupilkiem wychowawcy, najlepszym w jego przedmiotach, zawsze grzeczny i układny. I dlatego zapewne zostałem wyjątkowo oszczędzony przy zbiorowej egzekucji. Drugi za mną przyznał się do winy, dostał podwójną porcję razów i na tym przygoda z wielkim biciem się zakończyła.
Na przerwach między lekcjami, a przynajmniej na dużej przerwie, przebywaliśmy zwykle na podwórku szkolnym. Ścigaliśmy się wzdłuż ogrodzenia, skakaliśmy do skrzyni z piaskiem lub graliśmy w jakieś zbiorowe gry. Najczęściej w klipę, jaką sami sobie strugaliśmy, albo w guziki przy ścianie szaletów. Dziewczyny bawiły się w różne skakanki, wyznaczane na podwórku lub przy użyciu linek. Na podwórzu szkolnym odbywaliśmy też w pogodne dni zajęcia gimnastyczne. Były to konkretne ćwiczenia gimnastyczne albo niekiedy gra w palanta, jaka była ulubioną grą naszego wychowawcy. On sam potrafił wybić piłkę prawie na całą długość stumetrowego podwórka.
Byłem na ogół bardzo pilnym uczniem. Miałem ku temu dobre warunki: potrzebne książki, przybory, swój stolik w mieszkaniu i zapewniony spokój. Rodzice w zasadzie nie interesowali i nie wypytywali się o moją edukację. Nigdy też nie musieli zaganiać mnie do nauki, bo zawsze pilnie odrabiałem zadane lekcje. Raczej mama, zaś zwłaszcza ojciec, wyganiali mnie na podwórko do kolegów, gdyż, ich zdaniem, zanadto przesiadywałem w domu. Inaczej moja siostra, która była znacznie ruchliwsza ode mnie, miała zawsze chmarę koleżanek i kolegów i ciągle gdzieś wychodziła.
Sporo wtedy czytałem. Do 13. roku życia przeczytałem prawie wszystkie dostępne w bibliotece książki Karola Maya o Indianach, o Tarzanie i w ogóle książki dla młodzieży. Czytałem też pisma dla dzieci z komiksowymi historyjkami „Świat Przygód”, a później także „Karuzelę” i „Światowid”.
We wrześniu 1938 roku, gdy zacząłem naukę w piątej klasie, szkoła brała udział w kilku wiecach i capstrzykach, poprzedzających zbrojną aneksję przez Polskę terenów czeskiego Śląska Zaolziańskiego, zamieszkiwanego w większość przez Polaków. Na te wiece maszerowaliśmy zwykle czwórkami, robiąc tłum i wznosząc ochoczo państwowotwórcze okrzyki. Dziwiłem się bardzo, że dorośli uczestnicy wieców nie przejawiali nadmiernego entuzjazmu i nie ekscytowały ich bynajmniej wznoszone hasła.
W 1939 r., w ostatnim miesiącu roku szkolnego odbyła się w Katowicach olimpiada, sprawdzian testowy dla kandydatów do śląskich szkół średnich. Wziąłem w niej udział. Sprawdzian polegał na tym, że każdy uczestnik otrzymał kilkustronicowy tekst z różnymi zadaniami, które w określonym czasie, bodaj jednej godziny, należało rozwiązać. Były tam jakieś szeregi cyfr i znaków do uzupełnienia, zadania matematyczne do rozwiązania, pytania z kilkoma odpowiedziami, z których należało wybrać właściwe, oraz różne zadania tekstowe. Siedzieliśmy na dużej sali, każdy z nas miał oddzielny mały stolik. Nie można więc było podpatrywać odpowiedzi u kolegów. Zadania te nie sprawiły mi większych trudności i rozwiązałem je przed czasem. Oddałem pierwszy testy przy stoliku komisji i wyszedłem z sali. Z trudem przepychałem się przez tłumek rodziców i starszego rodzeństwa olimpijczyków, wypytujących mię jakie były tematy zadań.
W dniu 21 czerwca otrzymałem świadectwo ukończenia szóstej klasy szkoły podstawowej. Tylko dwa stopnie dobre z zajęć praktycznych i cielesnych (gimnastyka), reszta bardzo dobre. Dopiero po kilku dniach mama powiedziała mi, że uzyskałem w olimpiadzie najwyższą punktację. Miało to prawdopodobnie jakiś wpływ na zwolnienie mnie z licznych przedmiotów przy egzaminie wstępnym do gimnazjum w Chorzowie, jaki zdawałem w ostatnich dniach czerwca. Również i ten egzamin zdałem raczej bez większego trudu. A więc mogłem się czuć gimnazjalistą.
Mój ojciec był zawodowym wojskowym, pracując w Straży Granicznej i II Wywiadzie Wojskowym. Dobrze orientował się więc w przygotowaniach niemieckich do agresji na Polskę i w ostatnich dniach sierpnia wyjechaliśmy, to znaczy mama i ja z siostrą, do województwa Tarnopolskiego na Kresach Wschodnich Polski, do niedużego miasteczka Monasterzyska, gdzie mieszkała rodzina mej matki.

Już na drugi dzień naszego zamieszkania w Monasterzyskach wybuchła wojna, zaś w dniu 17 września tamte kresowe tereny Polski zajęte zostały przez wojska rosyjskie. Jednak po tym dniu w naszym mieście jakby niewiele się zmieniło. Funkcjonowały sklepy i zakłady rzemieślnicze, uruchomione zostały niektóre urzędy i ruszyły też pociągi. Dla mnie i siostry najważniejsze było to, że wkrótce także otwarte zostały także wszystkie szkoły. Niestety w Monasterzyskach nie było żadnej szkoły średniej. Młodzież z miasta, chcąca się dalej uczyć, musiała jeździć pociągiem do odległego o 50 kilometrów Stanisławowa lub zamieszkać tam na stancji. Od października zaczęliśmy więc dojeżdżać codziennie pociągiem do Stanisławowa. Ja do pierwszej klasy tamtejszego III Państwowego Gimnazjum i Liceum im. St. Staszica, zaś siostra do trzeciej klasy Gimnazjum Sióstr Urszulanek. Przyjęci zostaliśmy bez żadnych dodatkowych egzaminów. Chodziłem, jak w szkole podstawowej, do klasy, w której byli tylko chłopcy. W klasie wyróżniało się kilku chłopaków, ale nie według zdolności, czy zapału do nauki, lecz według udawanej siły fizycznej i grubiańskiego zachowywania się. Polegało to na używaniu wulgarnych słów, opowiadaniu sprośnych kawałów, poniżaniu i maltretowaniu słabszych kolegów oraz na wywyższaniu się przy każdej okazji. Celowali w tym zwłaszcza młodzieńcy z tak zwanych „dobrych domów”. Ich widoczna zamożność, elegancja w ubiorach i tupet nie przekładały się jednakże na zdolności, wiedzę, czy pracowitość.
W ciągu trzech miesięcy uczęszczania do gimnazjum nie zawarłem żadnych znaczących przyjaźni. Nie utrwalili mi się też w pamięci żadni profesorowie. Jako języka obcego uczyłem się francuskiego, z jakiego zapamiętałem do dziś liczebniki i wiersz-piosenkę po francusku „Panie Janie!”.
Dojazd do odległego Stanisławowa był oczywiście bardzo uciążliwy. Wstawaliśmy o piątej rano, wracaliśmy około siódmej wieczorem. Jechało się w jedną stronę dwie godziny, przy czym pociąg prowadził 2 wagony specjalnie dla młodzieży szkolnej. W połowie drogi, przed Niżniowem nad Dniestrem, było znaczne wzniesienie, żeby nie powiedzieć góra, na którą niekiedy lokomotywa nie mogła wjechać. Wtedy pociąg się cofał, maszynista ładował większą porcję drewna do paleniska, zaś gdy było już w kotle dużo pary, pociąg się rozpędzał i forsował wzniesienie. Obiady jadałem w stołówce szkolnej, do miasta wychodziłem bardzo rzadko.
Te koszmarne dojazdy do Stanisławowa trwały do grudnia. Zaś od początku 1940 roku rozpoczęły się przeróżne zmiany, wprowadzane przez nowe ukraińskie władze. Powstawały jakieś urzędy, realizowano nacjonalizację dużych majątków ziemiańskich i kościelnych, wprowadzono do obiegu nowe pieniądze karbowańce. Ale mnie to wszystko nie dotyczyło i nie interesowało w większym stopniu. Dla mnie najważniejszym było to, że w Monasterzyskach otwarte zostały dwie szkoły średnie: 10-latki, ukraińska i polska. Czyli mieliśmy możliwość kontynuowania nauki na poziomie średniego wykształcenia na miejscu.
Szkoła polska w Monasterzyskach powstała na bazie istniejącej 6-klasowej szkoły podstawowej. Było więc ciasno i niektóre oddziały uczyły się na drugiej zmianie. Zacząłem chodzić do klasy szóstej, zaś moja siostra do siódmej, które były mniej więcej odpowiednikiem pierwszej i drugiej klasy gimnazjalnej. Obowiązywał program 10-latki radzieckiej. Cechowało go to, że przedmioty ścisłe stały na stosunkowo wysokim poziomie, ale gorzej było z przedmiotami humanistycznymi. Mieliśmy nowe podręczniki, częściowo tłumaczone z rosyjskiego. Wszystkie one miały kartonowe okładki i wydrukowane były na marnym, szarym papierze. Również wszystkie zeszyty miały twarde okładki, zaś pisało się fioletowym atramentem. Był komplet profesorów, w większości młode kobiety. Szkoła mieściła się w sporym, piętrowym budynku, usytuowanym na ogrodzonej działce, obejmującej podwórko rekreacyjne i ogródek przyszkolny.
Do szkoły miałem obecnie ok. 400 metrów i już to samo diametralnie odmieniło tryb mego życia. Przedtem, przez kilka miesięcy, czas upływał na przejazdach do i z gimnazjum w Stanisławowie, na uczeniu się i spaniu. Obecnie zostałem wciągnięty także w wir prac w gospodarstwie, prowadzonym przez rodziców. Ale przede wszystkim nadal się uczyłem. Mogę szczerze powiedzieć, że włączając okres stanisławowski, aż do czasu przyjścia Niemców w połowie 1941 roku, główną osią mego życia była nauka. Do czerwca 1940 r. chodziłem do klasy szóstej, potem do czerwca 1941 r. do klasy siódmej dziesięciolatki, funkcjonującej w Monasterzyskach.
Po raz pierwszy byłem w klasie koedukacyjnej. Chłopaków było jednak wyraźnie więcej niż dziewczyn. Koledzy w klasie byli w większości bardzo ruchliwi, psocili, na przerwach krzyczeli tak, że nie można było normalnie rozmawiać. Dziewczyny były o wiele spokojniejsze, zwłaszcza dwie Żydówki, które siedziały w pierwszej ławce, podobnie jak ja. One też, obok mnie, uczyły się w klasie najlepiej. Prześcigaliśmy się niekiedy w zgłaszaniu się do odpowiedzi.
Mieliśmy w siódmej klasie aż 12 przedmiotów. Wprost lubiłem algebrę, geometrię, fizykę, geografię i rysunki. Gorzej było z historią, polskim, nauką o konstytucji, najgorzej z językami ukraińskim i niemieckim. W przypadku języka ukraińskiego istniała poważna bariera w opanowaniu tego języka. Mianowicie wpierw należało nauczyć się czytać i pisać cyrylicą, starosłowiańskim alfabetem, używanym w krajach obrządku greckokatolickiego i prawosławnego. Ja tę umiejętność opanowałem jeszcze w 1939 roku przy pomocy mamy, przy czym korzystałem w nauce prawie wyłącznie z ukraińskich gazet.
Matematyki uczyłem się szybko, przerabiałem na wyrost zadania z podręcznika, na lekcjach nieraz wyrywałem się z odpowiedzią, zanim profesorka skończyła pytanie. Raz w czasie lekcji zostałem zawezwany do klasy ósmej, do której chodziła moja siostra i tam przy tablicy rozwiązałem jakieś zadanie matematyczne. Nikt w klasie nie potrafił sobie poradzić z tym zadaniem. Nie było to zapewne właściwe postępowanie pod względem pedagogicznym ze strony wykładowcy, ale ja byłem dumny z tego wyróżnienia.
Bardzo lubiłem geografię, orientowałem się szybko na mapie. I gdy były z tym kłopoty w klasie, to nauczyciel wzywał mnie do mapy. Chętnie sam wertowałem w domu świetny atlas geograficzny E. Romera, jaki kupiliśmy tuż przed wojną. Zdecydowanie najlepiej w klasie rysowałem. Moje rysunki wisiały na korytarzu i zamieszczałem je w klasowej gazetce ściennej. Kilka moich rysunków zostały przez szkołę wysłanych na wystawę rysunków szkolnych do Kijowa i Charkowa.
Bardzo szczególne były wykłady z historii. Nasz wykładowca profesor Pohorille był oryginałem w każdym calu. Świetny znawca historii świata i Polski mówił ze swadą oraz tubalnym głosem, jednakże nigdy nie patrzył na rozmówcę, tylko bokiem w jakiś nieokreślony punkt. Wykorzystując to, chłopcy urządzali psoty, jakby żywcem wzięte z powieści „Szatan z siódmej klasy” Kornela Makuszyńskiego. Obrzucali się papierowymi kulkami, w powietrzu latały samolociki, zaś tablica, na której zawieszona była mapa, wędrowała po klasie, ciągnięta skrycie na sznurku. Oczywiście zauważał to, pienił się ze złości i wykrzykiwał bezradny jakieś pogróżki. Ale nigdy nie orientował się, kto jest sprawcą psoty. Raz przelała się miarka, gdy w klasie wybuchła petarda z hukiem, jakby detonował granat. Profesor przerwał wtedy lekcję i krzycząc, że sabotaż, pobiegł do dyrektorki. Potem, do końca lekcji, było jej kazanie, które wszyscy wysłuchaliśmy stojąc na baczność, i przesłuchanie, ciągnące się tak długo, aż znalazł się winowajca. Zgłosił się sam wobec groźby ściągania wszystkich rodziców itp.
Przez dwie godziny w tygodniu mieliśmy lekcje z przysposobienia obronnego, jakie prowadził młody oficer rosyjski, oczywiście po rosyjsku. Uczyliśmy się obsługiwać broń ręczną, rzucać granaty, ale również były wykłady o tematyce wojskowo-politycznej. Prowadzący lekcje oficer pokazywał nam na mapach przebieg wojny w Libii i na Bałkanach. Pamiętam, że mówił nam wprost, że niedługo będzie wojna Rosji z Niemcami i że ZSRR wykorzystuje czas pokoju na intensywne zbrojenia wojenne.
W ramach tych zajęć z „osoawiachimu”, jak się mówiło, mieliśmy raz całodzienne manewry na okolicznych polach i w lasach. Biegaliśmy tyralierą po polach z drewnianymi karabinami, a w lesie starliśmy się z „wrogiem”, którym byli chłopcy ze szkoły ukraińskiej. Różniliśmy się kolorem opasek, jakie mieliśmy wszyscy na lewym ramieniu. Oni mieli opaski zielone, my niebieskie. O wynikach „bitwy” miało zadecydować zerwanie nieprzyjacielowi ich opasek. Przegraliśmy, my ze szkoły polskiej, bo oni, łobuzy, mieli opaski poprzyszywane do rękawów bluzek.
Nie przyjaźniłem się specjalnie z nikim w mojej klasie, natomiast miałem serdecznego kolegę Jurka w równoległej klasie VIb, a potem VIIb. Ja chodziłem wówczas do klasy VIa i VIIa. Mieliśmy wyjątkowo zgodne charaktery i zainteresowania. Potrafiliśmy godzinami błądzić po okolicy i dyskutować o nauczanych przedmiotach, przeczytanych książkach, filmach, astronomii, a nawet o systemach filozoficznych. Graliśmy obaj w szachy w klubie młodzieżowym, przy czym ja byłem w tym lepszy. Mocniejszy też byłem w matematyce i fizyce, on natomiast był znakomitym humanistą. Pisywał piękne wypracowania z polskiego. Obaj redagowaliśmy gazetki ścienne w swych klasach. Moja nazywała się „NA PRZEBÓJ” i byłem autorem większości zamieszczanych w niej artykułów, rysunków, zadań i krzyżówek. Pamiętam, jak raz z wyraźną zazdrością czytałem, już po godzinach lekcyjnych, fantastyczny artykuł pod banalnym tytułem „Widok z mojego okna”, napisany przez Jurka Kruszkę w jego gazetce.
Dnia 12 czerwca 1941 r. otrzymałem świadectwo ukończenia siódmej klasy. Obejmowało ono oceny kwartalne, roczne, ustne, pisemne i ogólne - razem 66 stopni. Wszystkie bardzo dobre z wyjątkiem dwóch dobrych z konstytucji.

22. czerwca 1941 roku Niemcy rozpoczęły wojnę przeciwko ZSRR. Nasze miasteczko zajęte zostało przez nich już w pierwszych dniach lipca. Z nastaniem okupacji niemieckiej skończyły się możliwości dalszej edukacji szkolnej, zwłaszcza dla mnie. Nowe władze nie przewidywały bowiem w ogóle istnienia ponad podstawowych szkół dla ludności polskiej. Dostępne dla Polaków były jedynie szkoły handlowe, które uruchomiono w dużych miastach. Do takiej szkoły w Stanisławowie zaczęła dojeżdżać moja siostra.
Część młodzieży w naszym miasteczku kształciła się jednakże na różnych nielegalnych kursach, bądź korzystała indywidualnie z prywatnych wykładowców. Ja przez cały czas pobytu Niemców, w miarę istniejących możliwości, dokształcałem się jako samouk. Przede wszystkim korzystałem z książek siostry z poprzedniej ósmej klasy, zaś na bieżąco ze szkoły handlowej. Oczywiście tylko z niektórych przedmiotów, takich jak matematyka, przyroda, geografia. Ale również ze stenografii, której podręcznik posiadała siostra. Przez kilka miesięcy bardzo intensywnej nauki opanowałem biegle pismo stenograficzne wg systemu J. Polińskiego z połowy XIX wieku. Pisałem 100 słów na minutę, czyli z szybkością potocznej mowy.
Zgłębiałem również podręcznik astronomii, jaki pożyczyłem od kolegi. Wg map gwiezdnych rozpoznawałem gwiazdozbiory i gwiazdy na niebie, zaś wg tabel, podających deklinacje i rektascencje najlepiej widocznych planet, odszukiwałem ich położenie. Obserwacji dokonywałem w różnych godzinach nocy. Wtedy starałem się nocować na stryszku w budynku gospodarczym i dla obserwacji nieba usuwałem kilka dachówek w dachu.
Chcąc przyswoić sobie słówka obcego pochodzenia z encyklopedii, przepisałem wszystkie do dużego zeszytu. Podobnie, ucząc się niemieckiego, przepisywałem całe fragmenty z podręcznika. Do dziś mam te zeszyty zapisane maczkiem fioletowym atramentem.
Uczyłem się również gry na skrzypcach. Ojciec miał dobre, stare skrzypce jeszcze z czasów swej młodości. Znał kilka skocznych poznańskich melodii ludowych, które od czasu do czasu grywał ku pokrzepieniu ducha. Mnie lekcji gry na skrzypcach udzielał młody "Janko Muzykant", jak go wszyscy zwali, grywający na weselach i zabawach w miasteczku. Nie znał on nut, to też czytania nut nauczyłem się sam z podręcznika. Ostatecznie grywałem z nut, nawet z upodobaniem, piękne walce wiedeńskie J. Straussa i inne melodie, ale najwyraźniej bez polotu i chropawo. Po prostu do skrzypiec, jak i zapewne do innych instrumentów, trzeba mieć słuch i talent. Mnie tego najwyraźniej brakowało.
Oczywiście ta przypadkowa samoedukacja nie mogła zastąpić regularnej nauki w normalnym gimnazjum. Ale i tak znajdowałem się w korzystniejszej sytuacji niż wielu innych moich rówieśników, którzy nie mieli choćby dostatecznych warunków materialnych i czasu na jakąkolwiek naukę albo odpowiednich predyspozycji do samokształcenia się.

obraz.jpg W kwietniu 1944 roku moja rodzina ewakuowała się przed frontem wojennym do Jordanowa, niedużej miejscowości na Podhalu , na południe od Krakowa. Tam właściwie ukrywałem się przed ewentualną możliwością wysłania mnie na przymusowe roboty do Niemiec, gdyż miałem wówczas już 17 lat. Zwykle całymi dniami przebywałem samotnie w niedużym pokoiku na poddaszu naszego prowizorycznego miejsca zamieszkania. Miałem tam swe posłanie, czytałem książki, uczyłem się i dużo rysowałem, malowałem obrazy i rzeźbiłem figurki w gipsie.
Te ostatnie umiejętności zawdzięczałem naszemu współlokatorowi, który był zawodowym malarzem. Zajmował się renowacją starych malowideł oraz malował nowe obrazy w kościołach w całym regionie Podhala. Nauczyłem się od niego profesjonalnego przygotowywania blejtramów na obrazy olejne, stosowania różnych rozpuszczalników, używania werniksu do zabezpieczania malowideł przed wpływami atmosferycznymi itp.
Po raz pierwszy też rzeźbiłem w gipsie, pomagając przy wykonywaniu figurek do dużej szopki świątecznej do jakiegoś kościoła. Robiliśmy odlewy z gipsu alabastrowego o gabarytach zbliżonych do kształtu figurek, potem rzeźbiło się je dłutem lub pincetą, gruntowało białą farbą podkładową i wreszcie malowało farbami olejnymi. Rzeźby robiliśmy najczęściej na podstawie fotografii albo rysunku danej postaci. Trzeba było mieć do tego sporo wyobraźni. Wykonywałem też różne figurki na własny użytek. Zdobiły one później mieszkanie mych rodziców.
Najwięcej czasu poświęcałem jednakże rysunkom ołówkowym, jakich wykonałem wówczas kilkadziesiąt sztuk, przeważnie niedużych rozmiarów, formatu A-4. Obrazki te rysowałem jako kilkakrotne powiększenia ilustracji z książek, znajdowanych na stryszku. Między innymi powiększyłem około 30 ilustracji poematu Goethego „Herman und Dorothea”. Przeczytałem też, można powiedzieć przy okazji, kilka rozdziałów tej pięknej książki, napisanej oczywiście w języku niemieckim, a nawet nauczyłem się na pamięć dwóch stron poematu. Sporo też uczyłem się w tej mojej samotni i powtarzałem programy z posiadanych podręczników.

Po wyzwoleniu Jordanowa przez wojska rosyjskie, już w marcu 1945 roku, pojechaliśmy do miasta Kępna, znajdującym się w południowej części województwa poznańskiego. Tam rodzice mieli swój własny dom mieszkalny i zamieszkiwała rodzina mego ojca.
Gimnazjum.jpg Niezwłocznie zorientowaliśmy się o możliwościach dalszego kontynuowania nauki w Kępnie przez siostrę i przeze mnie. Otóż w tym czasie, w końcu marca 1945 r., funkcjonowało już w mieście 4-klasowe gimnazjum. Ja miałem więc możliwość kontynuowania nauki. Zgłosiłem się bez zwłoki i po krótkich sprawdzających egzaminach wstępnych, zostałem uczniem ostatniej czwartej klasy gimnazjalnej. Była pełna, wspaniała, kompetentna obsada profesorska. Klasa była koedukacyjna, liczyła 36 uczni, w tym jednakże tylko 8 dziewczyn. Byłem jednym z najmłodszych w klasie.
Pewne kłopoty sprawiały mi niektóre przedmioty, co było związane z przerwą w systematycznym przerabianiu materiału wg obowiązującego programu. Oczywiście starałem się usilnie, aby braki te jak najszybciej nadrobić. Niektóre przedmioty były dla mnie zupełnie nowe, jak na przykład nauka łaciny. W okresie miesięcy kwiecień-lipiec uczyłem się bardzo forsownie, nadrabiając stracone lata bez nauki.
Dnia 30 lipca 1945 r. otrzymałem świadectwo ukończenia Państwowego Gimnazjum Koedukacyjnego w Kępnie, czyli tak zwaną małą maturę. Oceny na świadectwie nie były tak gładkie jak ongiś, otrzymałem 3 dostateczne, 2 dobre i 6 stopni bardzo dobrych. Ale było to jakby odbicie się od dna. Miałem 18 lat oraz właściwie tylko dwuletnie opóźnienie w nauce, spowodowane prawie sześcioma latami wojny.
Moim zamiarem i ambicją rodziców było, abym dalej się uczył i ukończył jakieś studia wyższe. Lecz tymczasem należało uzyskać średnie wykształcenie na poziomie licealnym. Licea normalnie były wtedy dwuletnie, jednakże tuż po wojnie w wielu większych miastach skracano program licealny do jednego roku. Chodziło oczywiście o nadrobienie opóźnień, spowodowanych brakiem nauczania na poziomie szkoły średniej podczas okupacji niemieckiej.
Dyrektor gimnazjum w Kępnie nie zdecydował się wszak na wprowadzenie skróconego kursu licealnego. W tej sytuacji większość absolwentów czwartej klasy gimnazjalnej w Kępnie zaczęła poszukiwać możliwości dalszej nauki w Poznaniu lub we Wrocławiu, gdzie takie kursy organizowano. Pojechałem i ja również do Wrocławia z kilkoma kolegami w pierwszych dniach sierpnia 1945 roku.

Wrocław był potwornie zniszczony przez działania wojenne. W mieście wszystko jakby zaczynało się od nowa. Wraz z moimi kolegami z Kępna mieliśmy dwie możliwości kontynuowania nauki. Pierwsza, to zapisanie się na rok zerowy tworzonej właśnie Politechniki Wrocławskiej, a druga to nauka w Liceum Ogólnokształcącym, jakie powstawało przy ulicy Bismarckstrasse. Z kilku powodów wybraliśmy wariant licealny. Dyrektor, organizujący liceum, ucieszył się bardzo, że przybyła mu grupa siedmiu, a wkrótce prawie dwudziestu świeżych absolwentów gimnazjalnych z Kępna. Bowiem w kolejnych tygodniach dołączali do naszej pionierskiej grupy dalsi nasi koledzy i koleżanki.
Inauguracja roku szkolnego rozpoczęła się we wrześniu z pewnym opóźnieniem. Nasze I Gimnazjum i Liceum we Wrocławiu pomaszerowalo na uroczyste nabożeństwo do jedynego ocalałego kościoła przy dworcu Nadodrze. Szliśmy paradnie i dumni, jako uczniowie pierwszej średniej szkoły polskiej w polskim Wrocławiu. Wcale nas tak dużo nie było, gdyż klasy nie miały wtedy jeszcze pełnych stanów. Nabór nowych uczniów trwał potem jeszcze do grudnia, tak że na przykład, z naszej pierwszej klasy, liczącej w dniu inauguracji roku szkolnego 20 osób, powstały do końca roku dwie po 40 uczniów.
I znów zaczęła się forsowna nauka. Trzeba było w cztery miesiące przerobić cały roczny program. Uczyliśmy się w oparciu o stare przedwojenne podręczniki, gdyż nowych wydawnictw jeszcze nie było. Ponieważ i tych starych było bardzo niewiele, więc wykłady niektórych przedmiotów odbywały się metodą dyktanda. Wykorzystywałem wówczas z powodzeniem swą znajomość stenografii. Po prostu notatki z tych wykładów pisałem szybko i dokładnie pismem stenograficznym. Nie mieliśmy też zeszytów. Do robienia notatek korzystaliśmy głównie z różnego rodzaju makulatury poniemieckiej, zadrukowanej czy zapisanej tylko jednostronnie. Ja, między innymi, miałem takie właśnie księgi finansowe, jakie znalazłem gdzieś w ruinach.
Program pierwszej licealnej został zrealizowany do końca stycznia. W dniu 30 stycznia 1946 r. otrzymałem świadectwo jej ukończenia w Państwowym Gimnazjum i Liceum we Wrocławiu i promocję do klasy drugiej. Po krótkiej lutowej przerwie wakacyjnej czekała mnie kontynuacja nauki w drugiej klasie licealnej we Wrocławiu. Ale stało się inaczej.

Mój współlokator Tadek od pewnego czasu jeździł do Wałbrzycha w celach handlowych. Tam dowiedział się przy okazji, iż przy istniejącym już polskim liceum, funkcjonuje niepełnoroczny kurs dwóch klas licealnych dla zaawansowanych. Obejmował tylko 12 uczniów, wszyscy starsi, pracujący, którzy już przed wojną uczęszczali do szkoły średniej. I oto dyrektor zgodził się na propozycję Tadka na warunkowe przyjęcie na ten kurs, będący praktycznie na finiszu, kilku nowych uczni. Pojechało nas trzech Kępniaków, absolwentów gimnazjum w Kępnie i pierwszej klasy liceum we Wrocławiu.
Warunki były bardzo ostre: dobre ostatnie świadectwa, kontrolne wstępne egzaminy w ciągu pierwszych dni nauki i eksternistyczne egzaminy maturalne. Warunki przyjęliśmy, bez zbędnej zwłoki zameldowaliśmy się w Wałbrzychu i zabraliśmy się pilnie do nauki.
O nasze zakwaterowanie zadbała dyrekcja Liceum. Utworzony został dla nas pierwszy polski internat szkolny w mieście, na który przeznaczono trzypiętrowy budynek mieszkalny u zbiegu dwóch śródmiejskich ulic, liczący bodaj 12 mieszkań wielopokojowych. Zamieszkaliśmy w tym budynku w trójkę, czwartą osobą był stróż na parterze. Po wysiedlonych rodzinach niemieckich pozostało bardzo dużo mebli, różnych sprzętów, wyposażenia, naczynia, pościel itp. Mieliśmy to wszystko do naszej dyspozycji, ale spaliśmy i mieszkaliśmy praktycznie tylko w jednym większym mieszkaniu na pierwszym piętrze. Natomiast uczyliśmy się w trzech różnych mieszkaniach, aby sobie wzajemnie nie przeszkadzać przy głośnym powtarzaniu lekcji. Internat dla nas był bezpłatny, zaś niewiele płaciliśmy za obiady w stołówce nauczycielskiej, do której uczęszczaliśmy. W sumie mieliśmy warunki do nauki wprost fantastyczne.
W klasie było wraz z nami 15 uczniów. Trzymaliśmy się odrębnie od pozostałej dwunastki. Oni, bywało, opuszczali lekcje, mieli bowiem swoje rodzinne problemy i kłopoty. My nie mieliśmy żadnych problemów i nie opuściliśmy ani godziny. Poza nauką nic dla nas nie istniało. Nic więc dziwnego, że zdaliśmy te wstępne, kontrolne egzaminy, szybko uzupełniliśmy zaległości, a pod koniec kursu zaczęliśmy się prezentować jako najlepsi w klasie.
Polegało to także na pewnej manipulacji, jaką konsekwentnie realizowaliśmy. Obaj moi koledzy byli Poznaniakami i mówili świetnie po niemiecku, ja raczej słabo. To też na lekcjach języka niemieckiego oni siadali z przodu, ja za nimi. Profesorowie mieli zwyczaj przepytywać oddzielnie naszą trójkę i pytali nas oczywiście kolejno. Po płynnej wypowiedzi Tadka, Bronek odpowiadał znacznie krócej, zaś mnie pani profesor przerywała już po dwóch zdaniach. No i wszyscy dostawaliśmy ocenę bardzo dobrą.
Na lekcjach matematyki ja siadałem pierwszy, zgłaszałem się ochoczo do odpowiedzi i do tablicy. Drugim był Bronek, a trzecim Tadek, który z matematyką miewał kłopoty. Na lekcjach języka polskiego natomiast zawsze pierwszy siadał Bronek, który się pięknie wysławiał, został zresztą później posłem na Sejm. I tak na wszystkich lekcjach.
Mieliśmy świetnych profesorów, przeważali mężczyźni. Wykazywali duże zaangażowanie w nauczaniu. Zapewne grał tu pewną rolę czynnik patriotyzmu. Polskie Państwowe Liceum im. Bolesława Limanowskiego w Wałbrzychu stanowiło bowiem wtedy liczącą się wysepkę polskości w morzu niemczyzny. Z drugiej strony sporym ułatwieniem dla uczących było to, że klasa liczyła tylko 15 uczni, co umożliwiało bezpośredni kontakt nauczyciela z wszystkimi uczniami na każdej prawie lekcji. O zaangażowaniu profesorów może świadczyć fakt, że w czasie choroby biolożki, proszeni byliśmy do niej do domu, gdzie w pokoju, w którym leżała, odbywały się normalne lekcje.
Matura.jpg Wreszcie po 2,5 miesiącach tej szaleńczej nauki po kilkanaście godzin dziennie, w dniu 11 kwietnia 1946 roku przystąpiliśmy w trójkę do eksternistycznych egzaminów maturalnych. W jednym dniu napisaliśmy zadania maturalne z czterech przedmiotów, zaś w drugim, od wczesnego rana, zdawaliśmy ustne egzaminy z 10 przedmiotów. Oczywiście do egzaminów pisemnych mieliśmy przygotowane ściągi na długich, wąskich karteluszkach, złożonych w harmonijki, które ukryliśmy w lewych rękawach. Moja ściągaczka do polskiego zapisana była drobnym maczkiem hieroglifami stenograficznymi, mieściła więc 4-5 razy więcej tekstu, niż gdyby była napisana zwykłym pismem. Nie mieliśmy jednakże warunków do korzystania z nich, gdyż komisja egzaminacyjna liczyła 9 osób i na salach, gdzie zdawaliśmy pisemne czy ustne egzaminy, było zwykle więcej profesorów niż nas, eksternistów.
Późno po południu zawezwano nas do pomieszczenia, w którym obradowała komisja, i dowiedzieliśmy się, jakie otrzymaliśmy stopnie. Dyrektor gratulował nam bardzo dobrych wyników i wypytywał o plany na przyszłość. Ja miałem zdecydowanie najlepsze oceny na kursie z pośród 12. osób, które uzyskały maturę: 4 stopnie dobre i 7 stopni bardzo dobrych.
Nazajutrz kupiłem gazetę, chyba było to wrocławskie „Słowo Polskie”. Na pierwszej stronie, po prawej u góry, niewielki artykuł zatytułowany dużymi literami: „PIERWSZA MATURA NA ZIEMIACH ODZYSKANYCH ”. Króciutki opis i 12 nazwisk absolwentów, w tym naszej kępińskiej trójki. Ponieważ na liście absolwentów, spisanych alfabetycznie, byłem pierwszy, więc mogę uważać się w ogóle za pierwszego powojennego maturzystę na całych Ziemiach Odzyskanych.
To uzyskanie dużej matury odczuwałem jako bardzo poważne wydarzenie w mym życiu. Miałem wówczas 19 lat i tylko jeden rok zwłoki w nauce z powodu wojny.

Po krótkim pobycie w czasie Świąt Wielkanocnych u rodziców w Kępnie, wróciłem do Wrocławia i podjąłem swą pierwsza pełnoetatową pracę zawodową w Regionalnej Dyrekcji Planowania Przestrzennego we Wrocławiu w charakterze kreślarza. Następnie, głównie za namową inż. Tadeusza Ptaszyckiego, dyrektora instytucji w której pracowałem, zapisałem się na Oddział Architektury Wydziału Budownictwa Uniwersytetu i Politechniki Wrocławskiej.
We wrześniu przystąpiłem do egzaminów wstępnych dla kandydatów, których zgłosiło się czterystu na sto miejsc na pierwszym roku studiów. Egzaminów było kilka, ale ja znów miałem taryfę ulgową, wobec niedawnego uzyskania matury z dobrymi wynikami, i z niektórych zostałem zwolniony. Najważniejszy był egzamin z rysunku odręcznego. Należało narysować gipsową głowę faraona na postumencie. Mnie się tragicznie kojarzyły wyłupiaste oczy modelu, więc dorysowałem jeszcze groźne tło z czarnych, skłębionych chmur, przeciętych zygzakiem błyskawicy.
Jak się okazało, egzaminy wstępne zdałem z wynikiem pozytywnym i zmieściłem się w gronie stu kandydatów przyjętych na I rok studiów na Oddziale Architektury. A więc przede mną był kolejny etap edukacji, tym razem związany bezpośrednio z moimi zainteresowaniami i zamiłowaniami, które sprowadzały się do matematyki + rysunki i malarstwo + wyobraźnia przestrzenna.
Oczywiście od razu sprawiłem sobie studencką czapkę, jaka obowiązywała studentów Architektury. Mianowicie każdy wydział miał przypisane czapki w innym kolorze. Nasze były granatowe z pomarańczowym otokiem, srebrzystym sznurem oraz z małym, czarnym daszkiem. Dla fasonu nową czapkę wymiąłem i wytarzałem w kurzu tak, aby przestała błyszczeć i wyglądała jak noszona od wielu lat.

Na pierwszym roku studiów architektonicznych do najważniejszych przedmiotów zaliczyć można było historię architektury, budownictwo ogólne, matematykę, geometrię wykreślną oraz rysunek odręczny i architektoniczny.
Wykłady historii architektury, prowadzone przez prof. T. Broniewskiego odznaczały się wielką barwnością, gdyż przedstawiał on rozwój architektury na szerokim tle społeczno-ekonomicznym danej epoki. Tak więc architektura muzułmańska to nie były tylko meczety z nieodłącznymi minaretami, kopuły, łuki, żagle, trompy i ornament arabeskowy, ale również ekspansja islamu w dobie Mahometa, podboje Persji, Egiptu, Hiszpanii oraz racjonalne podatki i tolerancja obyczajowa. Prof. Broniewski w latach następnych był autorem całej serii książek z zakresu powszechnej historii architektury. Lecz wówczas nie mieliśmy podręczników, nie tylko zresztą z tego przedmiotu. Stąd prawie wszystkie wykłady prowadzone były metodą dyktanda. Po prostu profesorowie względnie wolno dyktowali swe wykłady, zaś studenci zapisywali je w zeszytach. I znów bardzo przydała mi się moja znajomość stenografii. Korzystałem z niej, gdzie się tylko dało, oczywiście z wyjątkiem matematyki, geometrii wykreślnej itp. przedmiotów.
Pamiętam, jak raz na wykładzie prof. Broniewskiego siedziałem w drugim rzędzie amfiteatru i notowałem stenograficznie pełne jego wypowiedzi. Miałem jeszcze zawsze nieco czasu i luzu przed kolejnymi fragmentami dyktanda, podczas gdy wszyscy inni pisali bez przerwy, pochyleni nad pulpitami. Widocznie zaintrygowany tym profesor zszedł z katedry, przechylił się nad pierwszym pulpitem i zajrzał w moje zapiski. Uśmiechnął się i wrócił na katedrę, nie przerywając dyktanda.
Budownictwo ogólne to materiał do nauki bez końca. Obejmuje skrótowo całe budownictwo kamienne, drewniane, ceglane, stalowe, żelbetowe i wnętrza. Wykłady zaczęły się w drugim semestrze I roku i trwały przez cały drugi rok, by w trzecim i czwartym pączkować odrębnymi wykładami budownictwa stalowego, żelbetowego i wnętrz. Przedmiot obejmował wiele ćwiczeń, w ramach których rysowaliśmy elementy budowli od fundamentów po więźby dachowe.
Wykłady z matematyki rozpoczęły się od kombinatoryki i logarytmów. Oczywiście wtedy w rachunku logarytmicznym posługiwaliśmy się tablicami, a niektórzy także suwakami logarytmicznymi. Dziś nikt już tych narzędzi nie stosuje, zastąpił je bezpowrotnie elektroniczny kalkulator. Potem, po przypomnieniu funkcji trygonometrycznych, zagłębiliśmy się w rachunku różniczkowym i całkowym. Jest to cały skomplikowany świat matematyki. To dzięki całkom oznaczonym możemy obliczać długość łuku, objętość i powierzchnie dowolnej figury geometrycznej: płaskiej czy obrotowej np. amplitudy fal, kuli, śruby.
Geometrię wykreślną wykładał znakomity prof. K. Dyba, który zawsze się śpieszył. Wygłaszając aksjomaty, lub rysując rzuty i kłady różnych figur geometrycznych na tablicy, nie zwracał uwagi na to, że słuchacze się pogubili i nie nadążają za tokiem jego myśli. Zwłaszcza, że mówił cicho i trochę seplenił przy takich zwrotach jak „pęk prostych”, „płaszczyzny prostopadłe” itp. Ja siadałem zwykle w pierwszych rzędach i słuchałem wykładów ekscentrycznego profesora jak najuważniej. I nie miałem problemów z ich zrozumieniem. Więcej, wysoko je sobie ceniłem za systematykę i żelazną logikę. Nie opuściłem też ani jednego wykładu, zaś wykładowcę polubiłem najbardziej z całego grona profesorskiego. Jak również samą geometrię wykreślną, która stała się dla mnie swoistym hobby już na całe życie. Wówczas bywało, że przed lub po ćwiczeniach rozwiązywałem na tablicy jakieś konkretne zadania, a dwóch kolegów przychodziło do mnie do domu na korepetycje.
W ramach rysunku odręcznego rysowaliśmy zwykle jakąś martwą naturę, bryły geometryczne lub gipsowe rzeźby, poustawiane przez asystenta. Chodziło o proporcje, światłocienie, wyrazistość rysunku. Każdy z nas miał swą niedużą tablicę, na jakiej zawieszało się arkusze papieru. Profesor i asystent krążyli po sali wśród rysujących i udzielali indywidualnych rad i pomocy.
W rysunku architektonicznym najważniejsze były perspektywa, pion, horyzont, akcentowanie odległości. Rysowaliśmy ołówkiem, węglem, piórkiem i patykiem. Oczywiście tymi ostatnimi przy użyciu tuszu. Nasze rysunki wisiały potem w gabinetach, na salach rysunkowych, korytarzach. Zaś ćwiczenia prowadzone były na luzie, ze wzajemną krytyką i uwagami.

Wzorem lat przedwojennych na uczelniach w kraju funkcjonowała samorządowa organizacja studencka pod nazwą „Bratnia Pomoc”. Mówiło się na nią skrótowo „Bratniak”. Prowadziła ona stołówki, gabinety lekarskie, organizowała wypoczynek, sport studencki itp. Korzystałem z jej usług, gdyż jadałem obiady, a niekiedy także kolacje, w stołówce akademickiej, leczyłem zęby w studenckiej przychodni zdrowia i należałem do sekcji szachowej AZS.
Na Wydziale Architektury mieliśmy też własną organizację studencką Związek Słuchaczy Architektury. Zarząd wybraliśmy zaraz na początku roku szkolnego. Ja wszedłem do niego jako kierownik Sekcji Wydawniczej. I tak już zostało przez cztery lata studiów. ZSA zajmował się głównie organizacją pracy dla studentów Wydziału, rozprowadzaniem skryptów i różnych wydawnictw, samopomocą finansową, urządzaniem wycieczek i innych form wypoczynku, organizowaniem corocznych bali architekta i prowadzeniem własnego sklepu z materiałami piśmienniczymi. Prace te realizowane były w ramach sekcji: zapomogowej, kulturalnej, wycieczkowej oraz wydawniczej, liczących po kilku członków.
Największym przedsięwzięciem, jakie prawie co roku, urządzaliśmy były reprezentacyjne Bale Architektury. Były one wizytówką Politechniki, podobnie jak Bale Medyka były wizytówką Uniwersytetu i znaczącym wydarzeniem kulturalnym we Wrocławiu. Ale na pewno największe znaczenie dla nas, studentów Wydziału Architektury, miało utworzenie z inicjatywy ZSA Spółdzielni Pracy Biuro Architektoniczne „Arkady”. Ta spółdzielnia pozwalała nam przez cały czas studiów pracować zarobkowo w wolnym od nauki czasie. Korzystałem z tych możliwości na tyle, że zarobione przeze mnie pieniędzy starczały na całoroczne me utrzymanie, wynajem pokoju, zakup ubioru, książek, na teatr, kino itd.
Nasze studenckie zebrania w ZSA bywały nieraz bardzo burzliwe. Pamiętam sytuacje, gdy dyskutanci wskakiwali na krzesła i stoły, by dobitniej przedstawić swe racje. Celem ostudzenia rozpalonych głów, czasami do dyskusji „włączał się” wtedy nasz kolega Tadek Zipser, który swym doniosłym barytonem odśpiewywał jakieś arie operowe.

W czerwcu 1947 roku rozpoczęła się na uczelni sesja egzaminacyjna, dla mnie pierwsze egzaminy z pierwszego roku studiów. Sesja trwała bodajże do końca lipca. Nie było wówczas żadnego obowiązku zdawania egzaminów na bieżąco. Często zdarzało się, że studenci zdawali egzaminy z pierwszego roku nawet po czterech latach, po formalnym ukończeniu studiów. Jednakże większość starała się zmieścić w bieżącej sesji możliwie z największą ilością wykładanych przedmiotów. Ja do połowy lipca zaliczyłem ćwiczenia i zdałem wszystkie egzaminy z semestru zimowego i większość z semestru letniego.
W ogóle, jako pierwszy, zdawałem matematykę już w pierwszym dniu sesji egzaminacyjnej 30 czerwca. Byłem pewny najlepszej oceny, zdawałem właściwie bez tremy, co mi się bardzo rzadko zdarzało - i otrzymałem stopień dobry. Dobra nauczka za zbytnie zadufanie. Nie mniej rozczarowałem się, zdając, również jako pierwszy, egzamin z ulubionej geometrii wykreślnej. Bardzo uważałem, nie śpieszyłem się zbytnio, odpowiadałem powoli drętwym, a logicznym językiem matematycznym, też pewny siebie. Po wyseplenieniu przez ulubionego profesora „plus dobry”, od razu powiedziałem, że zgłoszę się do powtórnego egzaminu po feriach. Na chwilę zaniemówił, po czym zaczął mi tłumaczyć, że to też stopień bardzo dobry. Wówczas nie widziałem w tym uzasadnieniu cienia logiki, ale potem, po latach, zrozumiałem racje profesora.
Otóż uważał on po prostu, że bardzo dobrze zna geometrię wykreślną tylko on sam. Natomiast swych uczniów nagminnie oblewał, zdawali po kilka razy i byli zadowoleni, jeśli uzyskiwali ocenę dostateczną. Dopiero po czterech latach trafiły się pierwsze i jedyne stopnie bardzo dobre. Otrzymali je moi koledzy z roku Anatol Krzywicki oraz Roman Tunikowski, późniejszy główny projektant Placu T. Kościuszki we Wrocławiu. Ale oni byli już wtedy asystentami prof. Dyby.
Z przyjemnością wspominam egzamin z petrografii, nauki o kamieniach. To bardzo ciekawa nauka, taka trochę niecodzienna. Idzie sobie człowiek górskim szlakiem i nie widzi kamieni, tylko jakieś granity, porfiry, sjenity, czy dioryty. Zaś egzamin polegał właśnie na prawidłowym nazwaniu i opisaniu właściwości kilku kamieni, wskazanych przez egzaminatora z pośród setek innych, zapełniających gabloty dużej sali.

Na drugim roku studiów wydziału architektury kontynuowane były w dalszym ciągu tylko wykłady z budownictwa ogólnego, historii architektury oraz rysunek odręczny. Przybyło za to wiele nowych przedmiotów bardziej specjalistycznych, jak wytrzymałość materiałów, statyka budowli, budownictwo wiejskie, perspektywa malarska, liternictwo, fotografia i rysunek aktu.
Wykłady z wytrzymałości i statyki, pełne matematyki i obliczeń, były prowadzone wspólnie także dla Wydziału Budownictwa. Duże amfiteatralne sale podczas tych wykładów były zwykle przepełnione, gdyż na ten pokrewny wydział uczęszczało nieco więcej studentów niż na Architekturę. Trochę żałowałem, że nie ma dalszego ciągu wykładów matematyki, która na I roku obejmowała jedynie elementy wyższej matematyki. Natomiast matematyka była kontynuowana w sporym wymiarze na Budownictwie. Zamierzałem więc korzystać z tych wykładów, nawet przemyśliwałem ewentualność zaliczenia również Wydziału Budownictwa. Na drugim roku, od biedy, można było pokusić się na równoległe studiowanie obu wydziałów, gdyż sporo godzin wykładowych mieliśmy wspólnych. Potem dodatkowo wystarczyło by przedłużyć studia o 2 lata i miałbym zaliczone dwa fakultety. Były to oczywiście przymiarki nierealne i bezsensowne. Tym nie mniej prawie połowę semestru zimowego chodziłem dodatkowo na wykłady matematyki wyższej na drugim roku Wydziału Budownictwa.
Na wykładach z budownictwa wiejskiego i architektury I uczyliśmy się całkiem serio metod budownictwa drewnianego, w tym, na przykład, stosowania na krycie dachów drewnianych gontów i dranic. Zwłaszcza w tych gontach lubował się nasz wykładowca prof. Tadeusz Brzoza, sam Góral z pochodzenia. Oczywiście nigdy później w praktyce, jako projektanci, nie mieliśmy do czynienia z tymi staroświeckimi materiałami dekarskimi. Zastąpiły je bezpowrotnie dachówka ceramiczna, blacha ocynkowana, eternit i „nieśmiertelna” papa na lepiku.
Nie było już geometrii wykreślnej, zaś prof. Konrad Dyba wykładał jedynie perspektywę malarską. Zaproponował mi wówczas asystenturę na jego katedrze geometrii wykreślnej. Mimo, że propozycja była dla mnie nęcąca, po zastanowieniu się odpowiedziałem odmownie. Mianowicie istniały lepsze możliwości zarobkowania w naszej studenckiej spółdzielni pracy, nie miałem też absolutnie żadnych ambicji kariery akademickiej na uczelni.
Na tle coraz bardziej specjalistycznych przedmiotów nadal błyszczały wykłady z historii architektury powszechnej prof. T. Broniewskiego. Były to już jedyne wykłady, na których mogłem jeszcze korzystać ze swej umiejętności stenografowania. W innych przedmiotach za dużo było cyfr, wzorów i specjalistycznych określeń.
Do grudnia zaliczyłem resztę ćwiczeń i zdałem zaległe egzaminy z letniego semestru pierwszego roku studiów. Miałem więc pod tym względem wyjątkowo czyste konto. Zapewne sądziłem też wówczas, że tą przyjemną praktykę bieżącego zdawania egzaminów będę mógł kontynuować. Stało się jednakże inaczej.
Od wiosny 1948 roku trwały we Wrocławiu intensywne prace przygotowawcze, związane z planowaną na jesieni Wystawą Ziem Odzyskanych, która miała być spektakularnym podsumowaniem odbudowy i integracji Ziem Zachodnich z całym krajem. Prawie wszyscy studenci architektury zostaliśmy wciągnięci w wir prac przy urządzaniu kilku pawilonów wystawienniczych. Zaniedbałem wtedy poważnie swą naukę pod koniec II. roku studiów. Nie chodząc tygodniami na wykłady, nie miałem żadnych szans na przystąpienie do jakichkolwiek egzaminów w ramach letniej sesji egzaminacyjnej. Od tego czasu zacząłem chodzić tylko na niektóre wykłady, uzupełniałem przerobiony materiał w miarę możliwości czasowych i przystępowałem do egzaminów ze znacznymi opóźnieniami.

Na trzecim roku studiów Wydziału Architektury przybyło wiele nowych, specjalistycznych przedmiotów. Do najważniejszych zaliczyć można było urbanistykę i projektowanie miast oraz architekturę II, czyli projektowanie budownictwa miejskiego. Poza tym doszły wykłady z budownictwa stalowego i żelbetowego oraz elementy miernictwa. Cały szereg dotychczas wykładanych przedmiotów, jak historia architektury, formy architektoniczne, rysunek odręczny i aktu, były kontynuowane.
Do grudnia 1948 r. zdałem kilka zaległych egzaminów z drugiego roku. Ale spore zaległości pozostały na lata następne. Za to w księgarniach pojawiły się wreszcie w większej ilości różne specjalistyczne wydawnictwa książkowe, przydatne w studiach architektonicznych. Również nasi profesorowie mieli w tym swój udział. Między innymi wydany został, świetnie napisany i bogato ilustrowany, I tom powszechnej historii architektury prof. T. Broniewskiego. Skończyła się dla nas nareszcie epoka prowizorycznych skryptów powielaczowych.

Również w czwartym, ostatnim już roku studiów architektonicznych, było wiele nowych przedmiotów wykładowych. W semestrze zimowym doszły, między innymi, budownictwo miast, planowanie regionalne, architektura monumentalna, architektura wnętrz, ochrona zabytków i organizacja budowy. Zaś później, w semestrze letnim jeszcze kosztorysowanie, prawo budowlane, dzieje sztuk plastycznych i kilka pomniejszych.
W większości były to tematy bez końca, na wykładach podawano nam tylko wątki tematyczne i wskazówki, jak szukać materiałów źródłowych i pomocniczych, niezbędnych do zgłębienia przedmiotu. Tak, z całą pewnością studia architektoniczne są najtrudniejsze, po medycznych, spośród wszelkich innych. Nawet, jeśli się ma odpowiednie predyspozycje, a mianowicie talent rysowania, wyobraźnię przestrzenną i umiejętność koncentrowania się w projektowaniu - trzeba bardzo solidnie pracować, aby przebrnąć przez te studia „bez granic”.
Pierwsza połowa 1950 r. przebiegała dla mnie pod znakiem intensywnej nauki. Nieznacznie tylko zaniedbując bieżące wykłady, skupiłem się na odrabianiu zaległości z drugiego i trzeciego roku studiów. W okresie do sesji egzaminacyjnej w lipcu zdałem łącznie 14 różnych egzaminów i zaliczyłem stosowne ćwiczenia. Były to więc prawdziwe żniwa egzaminacyjne. Ale i tak miałem jeszcze przed sobą 13 egzaminów, w tym trzy z II roku i po pięć z III i IV roku. W tym kilka znaczących, jak budowa miast, historia architektury III, budownictwo stalowe i żelbetowe oraz statyka budowli. Wszystko to pozostało mi na przyszły rok akademicki. Przewidywałem, że nie chodząc już na wykłady, do wiosny uporam się z całym zaległym materiałem i uzyskam dyplom w połowie 1951 roku Od listopada 1950 r. zabrałem się do planowego, sukcesywnego przerabiania zaległych przedmiotów i konsekwentnego zdawania egzaminów w odstępach 2-3 tygodniowych. Z niektórymi miałem dodatkowe problemy, polegające na tym, że nie chodząc prawie na odnośne wykłady, nie znałem profesorów wykładowców. Przy zgłaszaniu się do egzaminu musiałem więc bacznie uważać, żeby nie pomylić profesora z asystentem lub tp. Dotyczyło to, między innymi, takich przedmiotów jak fotografia, kosztorysowanie i organizacja budowy. Materiał opanowywałem z podręczników i notatek kolegów, zaś do skutecznego samouczenia się byłem przyzwyczajony od czasów okupacji niemieckiej.
W ramach tej serii egzaminów, do czerwca włącznie, zaliczyłem między innymi także najważniejsze: z architektury miejskiej, budowy miast oraz statyki budowli. Pozostały mi jedynie dwa średnio ważne egzaminy z architektury wnętrz i budownictwa stalowego. Musiałem je odłożyć do jesiennej sesji egzaminacyjnej. A więc i zamiar uzyskania dyplomu w I półroczu 1951 r. okazał się nierealny.
We wrześniu zdałem ostatnie dwa egzaminy i otrzymałem 1.X.1951 r. zaliczenie przez dziekana wydziału wszystkich czterech lat studiów. Niezwłocznie też przystąpiłem do pracy dyplomowej. Zdecydowałem się, jako jedyny w tej sesji, na pracę z zakresu urbanistyki. Sprawiłem tym wyraźną przyjemność profesorowi T. Wróblowi, który wykładał urbanistykę i budowę miast i osiedli. Lubiłem bardzo te przedmioty, otrzymałem z nich stopnie bardzo dobre, ponadto miałem jeszcze pewną praktykę z okresu pracy w Regionalnej Dyrekcji Planowania Przestrzennego u wybitnego urbanisty T. Ptaszyckiego.

Dyplom.jpg Tematem mojej pracy dyplomowej było osiedle mieszkaniowe na 4 tysiące mieszkańców z dużym domem kultury. Osiedle obejmowało jeszcze ośrodek sportowy ze stadionem i pomniejszymi boiskami, dwie szkoły podstawowe, przedszkole, żłobek, hotel robotniczy. W domu kultury zaprojektowałem dużą amfiteatralną salę widowiskową na około 500 osób.
Cały projekt rysowałem na podkładzie geodezyjnym w skali 1:2000. W tej też skali narysowałem widok ogólny osiedla. Przekroje ulic, budynków, widoki elewacji, rzut placu centralnego przedstawiłem w skali 1:500, zaś rzuty, przekroje widoki samego domu kultury w skali 1:200. Dodatkowo, na oddzielnym arkuszu narysowałem perspektywę głównego placu osiedla z domem kultury. Wszystkie arkusze opracowane były w technice czarno-białej, przy użyciu tuszu i przy pomocy grafionu oraz piórka, z podmalowaniem pędzelkiem cieni, tła, lasu i rzeki rozwodnionym tuszem.
Na wykonanie pracy miałem 5 dni po wiele godzin dziennie. Rysowało się tylko w sali egzaminacyjnej pod okiem asystentów i przy życzliwej pomocy profesora. Na sali zdawało dyplom jeszcze kilku kolegów, ale oni mieli zupełnie inne tematy architektoniczne.
Moja praca dyplomowa wypadła pozytywnie i już tylko formalnością była jej ustna obrona. Odbyła się 12 X 1951 r. na dużej amfiteatralnej sali wykładowej przy kilkunastoosobowej publiczności. Była wśród niej również moja siostra. Po referacie, jaki wygłosiłem na temat opracowanego projektu, profesor zadał jeszcze kilka pytań. Zapamiętałem tylko jedno. Mianowicie miałem określić, co widać na szosie w czasie jazdy samochodem osobowym. Nigdy do tego czasu nie jechałem samochodem osobowym i nie umiałem na to pytanie odpowiedzieć. Zaś chodziło o to, że podczas jazdy, przy obserwowanych skrótach perspektywicznych widać na jezdni pofałdowania i nierówności, nawet na najbardziej wyrównanych nawierzchniach szosy.
Po kilku dniach odebrałem z Dziekanatu Wydziału Architektury oryginał i dwa duplikaty dyplomu ukończenia studiów architektonicznych oraz uzyskania stopnia inżyniera architekta magistra nauk technicznych na Politechnice Wrocławskiej. Tak więc miałem za sobą kolejny konkretny kawał życia, strawionego głównie na rzetelnej nauce. Czułem, że wiele umiem, że mam w ręku, oraz w głowie, solidny fach, że świat należy do mnie, a „stuknęło” mi właśnie 25 lat.

Kraków, grudzień 1997 r.

Powrót do poprzedniej strony