Jak zostałem Wrocławiakiem
Wystawa Ziem Odzyskanych 1948 roku

W 1948 roku, w sposób świadomy uznałem, że miasto Wrocław jest mi najbliższe ze wszystkich miejsc w Polsce i na świecie, że jest, jak to się dzisiaj mówi, moją małą ojczyzną. I gdy potem pytano mnie o miejsce mego pochodzenia, to odpowiadałem zdecydowanie, że jestem Wrocławiakiem. Czuję się nim do dzisiaj, mimo iż w roku 1952, po ukończeniu studiów we Wrocławiu, przeniosłem się do Krakowa, gdzie przebywam już prawie pół wieku.


Każdy ma jakąś swą małą ojczyznę, którą przywołuje w odpowiedzi na pytanie: Skąd pochodzisz? lub Kim jesteś? Jest nią najczęściej po prostu miejsce urodzenia i przebywania w latach młodości, gdy kształtuje się charakter człowieka i jego więzi z najbliższym otoczeniem, rodziną, szkołą, przyjaciółmi. Przyjmuje on wtedy obyczaje środowiska i identyfikuje się z nim jak ze swą naturalną, przyrodzoną ojczyzną.
Bywają wszak życiorysy zagmatwane, gdy, aby odpowiedzieć na postawione pytanie: Kim jesteś?, trzeba dokonać wyboru z kilku różnych możliwości. Ja taki świadomy wybór dokonałem, mając już 22 lat życia, określając się Wrocławiakiem. Miało to miejsce ponad pół wieku temu w czasie trwania Wystawy Ziem Odzyskanych we Wrocławiu w 1948 roku. Przedtem, w zależności od rozmówcy i okoliczności, określałem się jako Hucuł, Ślązak lub Poznaniak.
Za Hucuła uważać się mogłem z powodu urodzenia się w miejscowości Jabłonica we Wschodnich Karpatach. Nic a nic nie pamiętam jednakże z tej ponoć uroczej miejscowości, zagubionej w huculskich lasach, gdyż rodzice przenieśli się na Górny Śląsk, gdy miałem niespełna dwa lata.
Na Śląsku przebywałem do trzynastego roku życia. Przeżyłem tam więc najbardziej beztroskie lata dzieciństwa i nauki w szkole podstawowej. Mieszkaliśmy w przygranicznej osadzie górniczej Łagiewniki Śląskie. Ludność śląska była przyjazna, rzetelna i bardzo pracowita. Moja rodzina różniła się wszakże od górniczych rodzin rdzennych Ślązaków. Ojciec był zawodowym wojskowym, pochodził z Poznańskiego, matka zaś z Kresów Wschodnich. Nie mówiliśmy gwarą śląską i różniliśmy się też nieco obyczajami i poziomem zamożności.
Oczywiście że grałem z chłopakami w szmacianą piłkę i z wieloma przyjaźniłem się serdecznie, ale kilka razy zdarzyło mi się, że zawołali na mnie „gorol”, jak starsi Ślązacy nazywali przybyszów z byłej Kongresówki i Galicji. Nie zdawałem sobie z tego sprawy, ale nie miałem chyba większych szans na stuprocentowe „zakorzenienie się” na Górnym Śląsku.
W ostatnich dniach sierpnia 1939 r. wyjechaliśmy do rodziny mej matki, zamieszkującej w województwie tarnopolskim na wschodzie Polski. Tam przeżyliśmy 4,5 lat okresu wojny, w tym półtora roku w rosyjskiej „Zapadnoj Ukrainie”, a prawie trzy lata w niemieckim „Generalnym Gubernatorstwie”. Były to ciężkie czasy dla mieszkających tam Polaków. Poza tym wygląd, stan gospodarczy, w ogóle poziom cywilizacyjny, tych kresowych ziem różnił się znacznie od tego, co widziałem i znałem na Górnym Śląsku i w Poznańskiem. Zapewne nigdy nie poczułbym się tam jak w ”swoim domu”.

Później przebywaliśmy jeszcze osiem miesięcy, jakby kwarantanny, w Jordanowie na Podhalu, a po wyzwoleniu kilka miesięcy w powiatowym Kępnie w województwie poznańskim, gdzie uczęszczałem do czwartej klasy gimnazjalnej. Kępno było sympatycznym przystankiem w moim życiorysie. Skończyła się wojna, miasto to nic w jej wyniku nie ucierpiało, niedaleko zamieszkiwała liczna rodzina mego ojca, imponowała mi pracowitość i gospodarność mieszkańców Wielkopolski. Chyba mogłaby to być także moja mała ojczyzna, ale po uzyskaniu małej matury wyjechałem do Wrocławia "za nauką".

W sierpniu 1945 roku znalazłem się we Wrocławiu na Ziemiach Odzyskanych, przyłączonych do Polski w wyniku ustaleń zwycięskich mocarstw koalicji antyhitlerowskiej, chociaż, jak dziś niektórzy nieprawdziwie mówią, bez opinii Polaków.
Wrocław w 3 miesiące po zakończeniu działań wojennych w mieście (niemiecki garnizon kapitulował dopiero 6 maja) sprawiał przygnębiające wrażenie. Miasto było potwornie zniszczone. Nie zauważyłem ani jednego budynku, który by nie miał śladów zniszczeń. W najlepszym wypadku, zwłaszcza na peryferiach, domy pozbawione były tylko oszklenia i dachówek na dachach. Śródmiejskie dzielnice, w większości całkowicie zrujnowane i niezamieszkałe, straszyły zwałowiskami gruzów i kikutami domów, spalonych przez katiusze i bombardowania lotnicze. Ocalała tylko w jakichś 50-60 procentach dzielnica mieszkaniowa „Nadodrze”. Tam też zamieszkiwała większość spośród około 150 tys. Niemców, pozostałych w mieście i tych, którzy zdążyli powrócić z południowych terenów Dolnego Śląska, gdzie byli ewakuowani przed oblężeniem Wrocławia.
Było już wtedy we Wrocławiu też prawie 10 tys. Polaków, przybyłych głównie z województwa poznańskiego i repatriantów zza Sanu. Ponieważ wkrótce, jeszcze w sierpniu, dokonałem odpowiednich czynności meldunkowych - więc zmieściłem się w tej grupie pierwszych dziesięciu tysięcy pionierów Polaków, którzy zamieszkali we Wrocławiu.
Od września uczyłem się forsownie na, skróconym do pół roku, kursie pierwszej klasy licealnej w I Gimnazjum i Liceum we Wrocławiu. W dniu inauguracji roku szkolnego pomaszerowaliśmy na uroczyste nabożeństwo do jedynego ocalałego kościoła przy dworcu Nadodrze. Szliśmy paradnie i dumni, jako uczniowie pierwszej średniej szkoły polskiej w polskim Wrocławiu. Wcale nas tak dużo nie było, gdyż klasy nie miały wtedy jeszcze pełnych stanów. Nabór nowych uczniów trwał potem aż do grudnia, tak że na przykład, z naszej pierwszej klasy, liczącej w dniu inauguracji roku szkolnego 20 osób, powstały do końca roku dwie po 40 uczniów.
Po skończeniu pierwszej klasy licealnej we Wrocławiu przeniosłem się do Wałbrzycha i w tamtejszym liceum już w kwietniu 1946 r. zdałem eksternistyczną maturę. Była to pierwsza powojenna matura na Ziemiach Odzyskanych w ogóle. Zaś od września tegoż roku byłem już studentem Wydziału Architektury Politechniki Wrocławskiej.


Wrocław, od początku mego w nim pobytu, jawił mi się jako nieomal baśniowa przystań w mej życiowej wędrówce. Było to wielkie miasto z zabytkową Starówką, rozległym Śródmieściem, licznymi dzielnicami i osiedlami mieszkaniowymi oraz dziesiątkami dużych zakładów przemysłowych. W mieście było szczególnie wiele terenów wodnych: rzeki, kanały, stawy, fosy, a także zieleni: parki, wielki Ogród Botaniczny, ZOO, duże cmentarze i ogrody.
W stosunku do wszystkich innych miast polskich - we Wrocławiu było też najwięcej kościołów oraz mostów i wiaduktów. Pod względem ilości kościołów Wrocław przewyższał nawet Kraków, przy czym sporo z nich zaliczyć można również do największych i najstarszych obiektów sakralnych w Polsce. Zaś kilka z wrocławskich mostów może być przykładem oryginalnych konstrukcji stalowych w skali europejskiej i światowej. Między innymi ponad stumetrowy wiszący most Grunwaldzki w samym centrum miasta.
We Wrocławiu było też sporo obiektów największych w skali całej ówczesnej Polski. Należały do nich np. Hala Ludowa (Stulecia) w formie żelazobetonowej kopuły o średnicy 130 metów; Stadion Olimpijski z rozległym kompleksem boisk i obiektów sportowych; 6-piętrowy Dom Towarowy z ceramiczną fasadą przy ul. Świdnickiej.
Wszystkie te elementy miastotwórcze sprawiały, iż Wrocław był przez swych nowych mieszkańców podziwiany i ceniony. Równocześnie szybka odbudowa i porządkowanie całej infrastruktury miasta wzmagały emocjonalne więzi mieszkańców z miastem, wpływając na kształtowanie się wyraźnego, lokalnego, wrocławskiego patriotyzmu. Po prostu Wrocław dał się lubić i nowi jego mieszkańcy stawali się szybko rzeczywistymi obywatelami tego wielkiego, pięknego ośrodka miejskiego.
Znakomita ich część bardzo szybko zaakceptowała i pokochała Wrocław, jakby jakąś naturalną, ojczystą schedę. W ten sposób, w krótkim czasie kilku lat, ukształtowało się pierwsze, patriotyczne pokolenie Wrocławiaków. Ja do niego również należałem.


Odbudowa Wrocławia znacznie nasiliła się w latach 1947-48. Remonty i wszelkiego rodzaju roboty budowlane prowadzone były w mieście na niezliczonych placach budów. W dużym stopniu związane to było niewątpliwie z wyznaczonym na lipiec 1948 roku terminem otwarcia Wystawy Ziem Odzyskanych. Miała ona być podsumowaniem dzieła odbudowy, dokonującego się na tych ziemiach, przyłączonych po wiekach do Polski. Faktycznie, obok odbudowy Warszawy, zagospodarowanie nowych terenów zachodnich, realizowane przez specjalnie utworzone w tym celu Ministerstwo Ziem Odzyskanych, było głównym przedmiotem działań władz i całego społeczeństwa polskiego. Zyskiwał na tym szczególnie Wrocław. Wiosną 1948 roku trwały już pełną parą bezpośrednie prace, związane z przygotowywaniem Wystawy Ziem Odzyskanych. Przeznaczono pod nią rozległe tereny otoczenia Hali Ludowej i rejon obecnego Ogrodu Zoologicznego.
Przede wszystkim odbudowana została, dość poważnie uszkodzona w czasie działań wojennych, sama Hala Ludowa, bezsprzecznie największy obiekt widowiskowy w Polsce do dnia dzisiejszego. Wybudowana została w roku 1913 jako główny reprezentacyjny obiekt na obchody 100-letniej rocznicy klęski Napoleona I w bitwie pod Lipskiem. Dla tego też nazywano ją "Jahrhunderthalle". Mieściła do 60 tys. widzów na stojąco. W czasie remontu odbudowano również boczne skrzydła hali, zaś na środku widowni zamontowano kilka tysięcy krzeseł. Szybko także odrestaurowano gruntownie zespół budynków dzisiejszej Wytwórni Filmów Fabularnych.
Ale głównym placem budowy była realizacja nowych przeszklonych obiektów wystawienniczych przed Halą Ludową, w których umieszczono w czasie wystawy eksponaty przemysłu ciężkiego. Stalowe konstrukcje tych hal montowano przy pomocy wielkich dźwigów portowych.
Szczególnym akcentem i symbolem Wystawy miała być stalowa iglica wraz z trzema strzelistymi, ażurowymi łukami drewnianymi, ustawionymi ukośnie obok niej. Iglica wysokości ponad 100 metrów zaprojektowana została przez znanego konstruktora St. Hempla.
Zaś na terenach za ul. Wróblewskiego do Odry zrealizowano kilkanaście różnej wielkości pawilonów wystawienniczych dla różnych central przemysłowych i handlowych. Było to całe miasteczko z licznymi obiektami gastronomicznymi, z własnymi ulicami, placami, kwietnikami i fontannami. Na tych terenach, przy starym, małym ZOO, które zresztą też odnowiono i reaktywowano, były park i duża łąka z barakami, w których produkowano radary pod koniec wojny. Baraki te oczywiście zostały rozebrane.
Organizacyjnie tereny wystawowe podzielone zostały na dwie strefy. Każda z nich miała swego Komisarza Wystawy, którzy kierowali wszystkimi pracami przygotowawczymi. Byli nimi: prof. arch. Jerzy Hryniewiecki z Warszawy dla strefy "A" wokół Hali Ludowej i inż. arch. Tadeusz Ptaszycki (późniejszy generalny projektant miasta Nowa Huta) z Wrocławia dla strefy "B" usytuowanej na południe od ul. Wróblewskiego.
Również i my, studenci architektury, wciągnięci zostaliśmy w wir prac, związanych z przygotowywaniem Wystawy. Ja osobiście w okresie maja - czerwca współpracowałem przy wykonywaniu dokumentacji projektowej na budowę Pawilonu Kinematografii Polskiej. Był to stosunkowo nieduży obiekt z jedną większą salą projekcyjną, w jakiej później, w czasie trwania Wystawy, wyświetlane były non-stop kroniki i różne filmy, głównie krótkometrażowe. Projekt wstępny opracował architekt warszawski, który następnie, na okres wykonania technicznego projektu realizacyjnego, zamieszkał w hotelu w Parku Szczytnickim we Wrocławiu. Zostałem zaangażowany przez niego do kreślenia rysunków roboczych.
Prace kreślarskie, związane z projektowaniem wystawowego pawilonu kinowego, zajęły mi kilka tygodni czasu. Prawie nie chodziłem na wykłady, rysowałem również nocami. Moje rysunki wprost z deski zabierane były na budowę. Ponieważ autora projektu bardziej interesowały urodziwe Wrocławianki, więc praktycznie ja narysowałem cały pawilon, wywiązując się z nawiązką z podjętych obowiązków. Na dzień przed otwarciem wystawy obiekt był gotowy.
W lipcu wykonywałem już inne prace, dołączając do ekipy kolegów, urządzających wnętrza dużego pawilonu Izby Przemysłowo - Handlowej, skupiającej wszystkie branże drobnej wytwórczości. Wykonywaliśmy stoiska, regały wystawiennicze, dekoracje, wszelkie napisy, reklamy, oraz ustawialiśmy liczne eksponaty. Były to więc bardzo pracochłonne czynności. Oczywiście pracowaliśmy także nocami, zaś już zupełnie dramatyczna była ostatnia noc przed uroczystym otwarciem Wystawy.
Otóż około północy zgasło wszędzie oświetlenie elektryczne. Nie mogliśmy nic robić, a było jeszcze wiele prac końcowych i kosmetycznych przed nami. Na szczęście przerwa trwała niewiele ponad godzinę i około szóstej rano cała nasza, umordowana ekipa studencka opuściła pawilon, przejęty zaraz przez właściwą obsługę.
Na kilka dni przed 22 lipca ustawiona została stalowa iglica, symbol Wystawy, na środku placu przed Halą Ludową. Cały montaż konstrukcji dokonany został na ziemi, na leżąco, przy czym czubek iglicy sięgał poza kolumnadę głównego wejścia na tereny wystawowe. Podniesienie trwało kilkanaście godzin przy użyciu wielu stalowych lin, nawijanych powoli na specjalne kołowroty, zakotwione przed i w samej hali.
Na szczycie iglicy zamontowana została duża aluminiowa tarcza o średnicy ok. czterech metrów. Tarcza ta, odpowiednio ukształtowana od spodu, miała być wprawiona w szybki ruch obrotowy i odbijać, niczym lustro, światło kilku baterii reflektorów, zamontowanych u podnóża iglicy. Ten wirujący, świetlny dysk stanowić miał główną atrakcję Wystawy.
Ale na dwa dni przed otwarciem imprezy nad Wrocławiem rozszalała się silna wichura. Pozrywała liczne, porozwieszane już transparenty i flagi, wygięła również nieszczęsny dysk aluminiowy na szczycie iglicy. W ten sposób zamierzony główny efekt wystawy "diabli wzięli" i mało kto potem domyślał się, jakie to nadzwyczajne świetlne widowisko miało być udziałem zwiedzających. Zaś wcześniejsze plotki niosły, że będzie to kolorowa tęcza, rozświetlająca całe tereny wystawowe.
Tym niemniej, nawet to niszczące dzieło wichury zostało bardzo efektownie spożytkowane. Mianowicie, kilkanaście dni później, już w czasie trwania imprezy, wynajętych zostało kilku krakowskich taterników, celem zdemontowania pogiętej aluminiowej tarczy. Wspinaczka i cięcie konstrukcji "kapelusza" iglicy trwało dwie doby i obserwowane było przez tłumy gapiów, tkwiących całymi godzinami na ul. Wróblewskiego, zwłaszcza w rejonie torowiska tramwajowego. Nocą wspinaczka i praca taterników były efektownie oświetlane przez kilka silnych reflektorów lotniczych.


Na dzień otwarcia WZO zorganizowany też został we Wrocławiu Kongres Zjednoczeniowy Młodzieży Polskiej. Zjechało się do miasta 60 tysięcy młodych ludzi, reprezentujących wszystkie istniejące masowe organizacje młodzieżowe i studenckie. Uczestnicy spoza miasta kwaterowali głównie w wielkim obozowisku namiotowym na Polu Marsowym, na terenach olimpijskich. Przez 3 dni trwania zlotu we Wrocławiu roiło się od młodzieży, chyba najwięcej było umundurowanych harcerzy i junaków SP.
Zjazd dokonał scalenia wszystkich dotychczasowych organizacji w jeden Związek Młodzieży Polskiej z autonomiczną organizacją studencką – Związek Akademickiej Młodzieży Polskiej. A zakończony został imponująca defiladą na Placu Grunwaldzkim. Kolumny maszerujących szły w szeregach po 24 osób.
Za niedługi miesiąc odbyła się we Wrocławiu kolejna wielka impreza, tym razem o zasięgu międzynarodowym. W dniach 26-30 sierpnia miał miejsce Międzynarodowy Kongres Intelektualistów w Obronie Pokoju. Zorganizowany przez francusko – polski komitet, zapoczątkował szeroki ruch na rzecz obrony pokoju, jaki się później rozwinął w Europie i na całym świecie. Kongres skupił przedstawicieli nauki, kultury i sztuki z 45 krajów, przewodniczył mu prof. Fryderyk Joliot-Curie.
W ostatnim dniu Kongresu odbyło się otwarte zgromadzenie w Hali Ludowej. Wziąłem w nim udział wśród kilkudziesięciu tysięcy osób zgromadzonych w Hali. W części oficjalnej na wielkiej scenie za stołem prezydialnym prezentowali się różnokolorowi, dostojni przedstawiciele szczytów kultury i nauki światowej.
Potem, po zdemontowaniu stołów, na podium wystąpiły liczne, barwne zespoły tańca, chóry i soliści różnych narodowości. Zaczęło się od wtoczenia na środek sceny białego fortepianu koncertowego, przy którym zasiadł dwumetrowej wysokości Murzyn. Zaś za chwilę, zza kulis, do fortepianu podszedł, odmierzając długie kroki, drugi, równie wysoki, Murzyn. Był to Paul Robeson, który rozpoczął swój krótki recital od piosenki "Missisipi". Robeson śpiewał niepowtarzalnym, głębokim basem, zaś "Missisipi" w jego wykonaniu zaliczyć można śmiało do najwyższych osiągnięć wokalistyki światowej. Hala Ludowa we Wrocławiu wówczas, niemal dosłownie, zatrzęsła się od braw.
Wieczorem, o zmroku, odbył się pokaz ogni sztucznych na cześć uczestników Kongresu. Stałem wśród międzynarodowej publiczności na dużym tarasie widokowym za Halą Ludową. Tłem pokazu były półkolista kolumnada-pergola otoczona pnączami i drzewa Parku Szczytnickiego.
Ognie sztuczne rozpoczęły się od srebrnego, ognistego wodospadu, z którego wyłonił się kilkumetrowej wysokości napis "PAX-MIR-POKÓJ". Potem nastąpiła feeria młynków i kolorowych fajerwerków, zakończonych późną nocą kanonadą petard. Cały czas widowisku towarzyszyła muzyka orkiestralna, zaś niskie ognie odbijały się w wodzie wielkiego basenu, usytuowanego na środku placu w zakolu pergoli. Nigdy już potem nie widziałem tak okazałego pokazu ogni sztucznych i w tak pięknej scenerii.

Wystawa Ziem Odzyskanych trwała od 22 VII do 31 X 1948 r. i spełniła swą rolę podsumowania wielkiego 3-letniego dorobku w odbudowie naszych Ziem Zachodnich.
Zwiedziło ją kilka milionów ludzi z całego kraju. Ja uczyniłem to oczywiście wielokrotnie i pozostał odtąd w mej pamięci wielki sentyment do samej Wystawy i w ogóle do tamtych trzech lat mego pionierskiego, wrocławskiego życiorysu. To wówczas w sposób świadomy uznałem, że miasto Wrocław jest mi najbliższe ze wszystkich miejsc w Polsce i na świecie, że tu jest, jak to się dzisiaj mówi, moja mała ojczyzna. I gdy potem pytano mnie o miejsce pochodzenia, to odpowiadałem zdecydowanie, że jestem Wrocławiakiem. Czuję się nim do dzisiaj, mimo iż w roku 1952, po ukończeniu studiów we Wrocławiu, przeniosłem się do Krakowa, gdzie przebywam już prawie pół wieku.

Kraków, grudzień 1997 r.

Powrót do poprzedniej strony