O jeden most za daleko
- Arnhem jak Warszawa


Wydana w 1974 r. przez angielskiego pisarza Corneliusa Ryana książka p. t. „O jeden most za daleko” traktuje o największej operacji powietrzno-desantowej w 2. wojnie światowej, przeprowadzonej we wrześniu 1944 r. w Holandii. Plan operacji zakładał opanowanie z powietrza wąskiego korytarza terenu od granicy belgijskiej do miasta Arnhem nad Renem i przejście tym korytarzem w ciągu 2-3 dni czołgów i piechoty II Armii Brytyjskiej. Uderzenie to miało powalić Niemcy i otworzyć drogę wzdłuż wschodniego brzegu Renu do Zagłębia Ruhry, a następnie do Berlina oraz spowodować zakończenie wojny jeszcze w 1944 r. Tak napisał autor we wstępie książki, w której na 590 stronach cała operacja została szczegółowo przedstawiona. Zaintrygowało mnie to, gdyż według mej dotychczasowej znajomości przebiegu wojny, na froncie zachodnim w miesiącach wrzesień-grudzień 1944 (do niemieckiej ofensywy w Ardenach) nic szczególnego się nie działo. Teraz już wiem w czym rzecz.
Otóż po lądowaniu na plażach Normandii 4 czerwca 1944 r., wojska ango-amerykańskie przez dwa miesiące przebijały się przez okrążające je wojska niemieckie. Wreszcie w sierpniu, po stracie swych dywizji pancernych, Niemcy zaczęli się szybko wycofywać z całego terytorium Francji i Belgii, utrzymując jedynie porty nad Kanałem La Manche i nad Atlantykiem. Do września oddziały alianckie zajęły więc szybko prawie całą Francję i Belgię. Wprawiło to w euforię dowódcze sztaby alianckie, które oczywiście zamierzały kontynuować marsz w głąb III Rzeszy. Lecz mimo braku poważniejszego oporu, natarcie aliantów znacznie osłabło, a nawet zatrzymało się na granicy holenderskiej. Przyczyną było nienadążanie zaopatrzenia wojennego, zwłaszcza paliwa dla czołgów, wobec znacznego wydłużenia się dróg transportowych i zbyt małej przepustowości prowizorycznych portów na plażach w Normandii.
Wydawało się wszak, że sytuacja ulegnie rychłej poprawie wobec zajęcia wielkiego miasta i portu Amsterdam. Tyle, że sztabowcy alianccy jakby nie zauważyli, że z Amsterdamu, położonego nad rzeką Skaldą, do pełnego morza jest jeszcze kilkadziesiąt kilometrów ujścia rzeki i zatoki, obsadzonych przez przeciwnika. W tej sytuacji Niemcy przygotowywali się do odparcia spodziewanych desantów morskich na wybrzeża holenderskie, których jednak się nie doczekali. Natomiast marszałek brytyjski B. Montgomery wymyślił plan użycia dotąd nie wykorzystanych kilku dywizji wojsk powietrzno-desantowych. Miały w operacji, ochrzczonej kryptonimem „Market-Garden”, opanować przeprawy mostowe na 5 kanałach i rzekach wzdłuż 90-km korytarza terenu we wschodniej Holandii, od granicy belgijskiej do miasta Arnhem i utworzyć przyczółek, w rejonie tego miasta, na prawym brzegu Renu, z bezpośrednim celem bezzwłocznego uderzenia w kierunku Nadrenii. Wzdłuż „korytarza” lądować miały amerykańskie 82. i 101. Dywizje Powietrznodesantowe, zaś nad Renem brytyjska 1. DPD wraz z polską 1. Samodzielną Brygadą Spadochronową gen. St. Sosabowskiego.
Od początku koncepcja Montgomerego spotkała się z poważną krytyką, m.in. gen. Sosabowskiego, który twierdził, że plan jest nierealny i że operacja może skończyć się klęską. Spotkały go z tego tytułu później szykany ze strony przełożonego gen. Browninga, o czym szczegółowo napisał w swej książce wspomnieniowej „Droga wiodła ugorem”. Mimo wszystkich krytyk i niejasności superoptymistyczny plan operacji „Market-Garden” zatwierdzony została przez głównodowodzącego wojsk alianckich marsz. D. Eisenhowera.
Operacja rozpoczęła się 17 września przed świtem. Z 24 lotnisk brytyjskich wystartowało wpierw ponad 1400 bombowców, by zbombardować stanowiska artylerii i zgrupowania wojsk niemieckich w rejonie „Market-Garden”. Po nich wystartowało 2023 samolotów transportowych ze spadochroniarzami i sprzętem oraz holujących 478 szybowców. Towarzyszyło im 1500 samolotów myśliwskich i myśliwsko-bombowych, lecących po bokach i poniżej. Była to pierwsza fala desantowa, licząca ponad 20 tys. żołnierzy, 511 pojazdów, 330 dział i 590 ton sprzętu.
Niemcy byli całkowicie zaskoczeni i w pierwszym dniu desantu nie zdawali sobie jeszcze sprawy z wielkości operacji i jej celów. Tym nie mniej wzdłuż całej trasy „Market-Garden” mieli swoje różne oddziały wojskowe, a w okolicy Arnhem dwie dywizje Korpusu Pancernego SS, grupujące się i szkolone przed wysyłką na front. Wywiadowcze zdjęcia lotnicze, dokonywane przed inwazją, wykazały to zgrupowanie pancerne, ale dowództwo angielskie je zbagatelizowało.
Od początków operacji prawie wszystko działo się nie tak, jak zaplanowano. Przy starcie na angielskich lotniskach, potem w czasie przelotu, a następnie desantowania żołnierzy na spadochronach oraz lądowania szybowców z żołnierzami i zaopatrzeniem, miało miejsce multum nieszczęśliwych wypadków: awarii silników samolotowych, zderzeń, urywania się lin holowniczych, nie trafienia na przewidziane miejsca zrzutów. W ich wyniku zginęło więcej żołnierzy i stracono więcej szybowców i samolotów niż na skutek ostrzału artylerii niemieckiej.
Następne dwa zrzuty skoczków spadochronowych i sprzętu nastąpiły z 2-3 dniowym opóźnieniem ze względu na mgły na lotniskach brytyjskich. Przy jednym, z zabitych oficerów brytyjskich, Niemcy znaleźli szczegółowy plan desantów: miejsca, czas, ilość skoczków i sprzętu. Mogli więc przygotować na ich przyjęcie swą artylerię przeciwlotniczą, czołgi i karabiny maszynowe. Tak stało się w przypadku desantu polskiej Samodzielnej Brygady Spadochronowej gen. Sosabowskiego, dokonanym w trzecim rzucie wprost na stanowiska niemieckie, choć z dwudniowym opóźnieniem, zmianą lądowiska na lewym brzegu Renu i częściowym pobłądzeniem.
Walki toczyły się głównie w izolowanych ogniskach, przy utrzymywaniu inicjatywy przez Niemców, którzy kontratakowali skutecznie okrążone oddziały desantowe. Czołgi II Armii Brytyjskiej, jakie miały szybko nacierać wzdłuż trasy przygotowanej przez skoczków spadochronowych, poruszały się głównie pojedynczymi drogami na groblach i nasypach wśród podmokłych folderów. Narażone były przez to na skuteczny boczny ostrzał z zamaskowanych dział niemieckich. Np. kolumna kilkuset czołgów i pojazdów zatrzymana została na wiele godzin przez jedno działo przeciwpancerne 88 mm, po rozbiciu przez nie czterech czołowych czołgów, które zablokowały wąską drogę. Jedna grupa samolotów desantowych z szybowcami została zmasakrowana przez 25 myśliwców niemieckich, gdy zabrakło osłony myśliwców angielskich, nieprzybyłych z powodu złej pogody na lotniskach startowych. Brakowało na czas łodzi desantowych, które blokowane były w korkach na drogach dojazdowych. Główne oddziały desantu w Arnhem przez kilka dni pozbawione był jakiejkolwiek łączności z dowództwem operacji, a także odpowiedniego zaopatrzenia i wsparcia ogniowego. Itd. itp.
Operacja „Market-Garden” trwała 10 dni i zakończyła się wycofaniem mizernych resztek brytyjskiej 1 Dywizji Pow.-Desantowej (straty osobowe 76 %) i polskiej Samodzielnej Brygady Spadochronowej (straty 34 %) z ruin Arnhem przez Ren na drugi brzeg, do którego dotarły wreszcie czołgi i piechota II Armii Brytyjskiej. Operacja miała miejsce w czasie końcowych dni powstania Warszawskiego. I o dziwo, z wielu względów walki w Arnhem były podobne do walk w Warszawie. Okrążeni Anglicy chowali się w piwnicach domów, systematycznie niszczonych ogniem dział niemieckich czołgów i wyrzutni „Nebelwerfer”. Brakowało im chwilami amunicji, opatrunków i żywności, walczyli bez snu i wypoczynku. Oczekiwali też beznadziejnie na dotarcie wojsk lądowych do drugiego brzegu Renu, co nastąpiło dopiero po dziesięciu dniach zamiast dwóch, jak planowano. Tyle, że co kilka dni zawierane były kilkugodzinne rozejmy, w czasie których Holendrzy zabierali rannych obu walczących stron do swych szpitali. Poza tym Niemcy bili się bez większego entuzjazmu i, przy nadarzających się okazjach, ochoczo poddawali się do niewoli.
Książka napisana jest jako zbiór relacji i wspomnień dziesiątek uczestników operacji „Market-Garden”: żołnierzy i dowódców alianckich i niemieckich, cywili holenderskich, członków ruchu oporu, lekarzy. Natomiast brak w niej zestawień zaangażowanych w walkach jednostek wojskowych, strat samolotów, czołgów, dział, pojazdów obu walczących stron, zapewne znacznie większych po stronie alianckiej. Kończy ją jedynie niepełny bilans strat ludzkich. Straty aliantów wyniosły ponad 17 tys. w zabitych, rannych i zaginionych. Niemcy stracili łącznie poniżej 10 tys. żołnierzy, czyli mniej niż choćby w Powstaniu Warszawskim. Cywili holenderskich szacunkowo zginęło ok. 10 tys. osób. Brak też w książce kontekstu, tyczącego innych europejskich aktualnych frontów wojennych, by móc ocenić znaczenie operacji „Market-Garden” w skali całościowej.
Osobiście po lekturze książki „O jeden most za daleko” uważam, że cała operacja była tylko lekkomyślnym, beztroskim urojeniem i chciejstwem dowództwa alianckiego, nie mającym ostatecznie żadnego poważniejszego znaczenia dla przebiegu wojny, mimo zaangażowania gigantycznych sił, zwłaszcza lotniczych, przez aliantów. W aspekcie tak negatywnej oceny ostatnie zdanie, zamieszczone w książce, można uważać jedynie za skromną, grzecznościową, acz krytyczną laurkę dla „Market-Garden”: - „Tak skończyła się niepowodzeniem największa operacja powietrznodesantowa tej wojny, chociaż Montgomery zapewniał, że ma ona 90 procent szans powodzenia, jego stwierdzenie było jedynie kojącym zwrotem retorycznym. Wszystkie cele walki zostały osiągnięte, oprócz mostu w Arnhem, a bez Arnhem reszta była na nic. W zamian za wiele odwagi i poświęcenia alianci zyskali 50-milowy wyłom prowadzący donikąd.”

25.07.2008

Powrót do poprzedniej strony