Wirtualna aferomania
czyli "Goń Lewicę"


Od dwóch lat idzie przez Polskę fala tsunami insynuacji, pomówień, oskarżeń wobec promi-nentnych przedstawicieli SLD, rządu, TVP, KRRiTV, innych instytucji państowych o korupcję, malwersacje, antyklerykalizm, agenturalność itp. Ma to już znamiona medialnej wojny domowej. Na tej fali prawicowa opozycja prawie blokuje normalną działalność organów państwowych, Sejmu, ostatnio także służb specjalnych i sądownictwa. Przykładów multum, niektóre wprost groteskowe. Np. w sprawie bardzo pilnej nowelizacji ustawy o powszechnym głosowaniu odnośnie akcesu do Unii Europejskiej, jeden poseł z LPR zgłosił 307 poprawek, głównie takich jak zamiana i na a, przecinka na średnik, ale na lecz itp. Potem przez 17 godzin (również w nocy) kilkanaście osób w odpowiedniej komisji, a cały sejm przez 3 godziny, głosowali nad tymi poprawkami. Żeby było śmieszniej, to poseł ten potem wybrany został do Parlamentu Europejskiego.
Wiele tych pomówień i oskarżeń jest przedmiotem dochodzeń prokuratorskich i rozpraw sądowych, które wykazują ich bezpodstawność. Ale dochodzenie prawdy jest często także blokowane, a zawsze trwa bardzo długo. Tymczasem pomówieni i zniesławieni są usuwani z zajmowanych stanowisk, eliminowani politycznie, degradowani społecznie, poniżani moralnie i nikt im potem tego nie rekompensuje. Spada równocześnie zaufanie społeczne do instytucji, które reprezentowali, do państwa w ogóle. Usprawiedliwiając nieco tę prawną i moralną degrengoladę III Rzeczypospolitej, można jedynie powiedzieć, że nic nowego pod słońcem. Tradycje i doświadczenia w dziedzinie kłamstwa i opluwania u nas wielkie. Już w XVII w. prezydent Wenecji, goszczący w I Rzeczypospolitej, w trakcie sporów o elekcję po Janie III Sobieskim na Sejmie elekcyjnym (15.V.1697) zauważył:„Taka jest wolność rozpasania tego kraju, gdzie mówi się wszystko, niczego się nie udowadnia, a oszczercy są zawsze bezkarni i często tryumfują”. No właśnie, w dziedzinie tych warcholskich wolności szlacheckich, koło historii zrobiło nam psikusa i obróciło się o 200-300 lat wstecz, wg znanej piosenki kabareciarza Jana Pietrzaka - „Oby Polska była Polską!”..


Historyczne wzorce aferalne.

W ogóle historia lubi się powtarzać i to nie tylko w naszym kraju. Nie ma dziś takich społeczno-politycznych afer, opartych na klasowych egoizmach, rasowych uprzedzeniach, religijnej czy partyjnej nienawiści, które by nie miały swych wzorców w bliższej lub dalszej przeszłości. Przytoczę trzy podobne, klasyczne afery z XVIII, schyłku XIX, i XX wieku. Pierwsze dwie miały miejsce we Francji, trzecia w II Rzeczypospolitej.

Afera naszyjnikowa.
We Francji w latach 70. i 80. XVIII wieku działo się coraz gorzej. Wprawdzie rozrastało się francuskie imperium kolonialne, wznoszono liczne pałace i zamki możnowładców, lecz ogół ludności ulegał szybkiej pauperyzacji, głównie na skutek nieustannie rosnących obciążeń podatkowych. Nie płacili podatków tylko magnaci, arystokracja i purpuraci kościelni. Równocześnie rósł także deficyt skarbu królewskiego, bo choćby tylko wydatki dworu monarchy pochłaniały 10 procent budżetu państwa.
Narastający gniew i determinację ludu mogło rozładować tylko znalezienie i ukaranie winnego za ten zły stan rzeczy. Znaleziono go w osobie królowej Marii Antoniny, córki cesarzowej Austrii, Teresy. Sam król Ludwik XVI, dobrotliwy, flegmatyczny i ugodowy, próbujący zaprowadzić jakieś reformy, na takiego kozła ofiarnego się nie nadawał. Lecz królowa, cudzoziemka, otoczona niedostępnym dla innych przepychem, błyszcząca urodą i bogactwem - jak najbardziej. Ją więc oskarżano w mnożących się pamfletach o rozwiązłość, wiarołomstwo, spiski i trwonienie majątku, wypracowanego w pocie czoła przez naród.
Oliwy do ognia oskarżeń dolała tzw. „afera naszyjnikowa”. Dotyczyła ona wielkiego oszustwa finansowego, rozegranego w 1784/85 r. w imieniu królowej, choć bez jej udziału i wiedzy, w gronie jednego kardynała, zabiegającego o jej względy, jednej hrabiny (z małżonkiem) z dworu królowej i dwóch bankierów-jubilerów, mających na zbyciu najdroższy naszyjnik wszechczasów, zwany „klejnotem dla królów”. Przedmiotem afery był tenże naszyjnik, niebotycznej wartości 1,4 mln liwrów (na dziś to ok. 30 mln złotych), a główną jej ofiarą została królowa.
Afera polegała na tym, że ustosunkowana hrabina z dworu Marii Antoniny zaproponowała kardynałowi pośrednictwo w zakupie dla królowej drogocennego naszyjnika. Tak też się stało i kardynał wynegocjował z bankierami umowę na sprzedaż królowej ich bardzo kosztownego towaru za 1,4 mil. liwrów, płatnych w czterech ratach półrocznych. Hrabina „uzyskała” podpis królowej na umowie, a kardynał naszyjnik, który niezwłocznie przekazał hrabinie, a ona, na jego oczach, „posłańcowi” królowej.
Gdy minął termin płatności pierwszej raty, jubilerzy wręczyli Marii Antoninie delikatną prośbę o zapłatę należności. Po przeczytaniu pisemka nie zrozumiała ona o co właściwie chodzi i je zbagatelizoała. Po miesiącu nastąpiła wszak u króla konfrontacja jego małżonki, bankierów i kardynała, który przedstawił Ludwikowi XVI umowę z podpisem Marii Antoniny. Ale nie było to jej pismo i nigdy tak się nie podpisywała. Oszustwo wyszło więc od razu na jaw, lecz w międzyczasie znikł małżonek hrabiny wraz z naszyjnikiem. Zamieszkał on w Londynie, tam wydłubywał z klejnotu brylanty i sprzedawał je, zresztą po niższych cenach niż były warte.
W prowadzonym przez Sąd Najwyższy procesie, głównym oskarżonym był kardynał. Wybronił się jednakże i tylko hrabina skazana została na dożywotnie więzienie, z którego po roku uciekła (za okupem) do Londynu. Niezależnie od wyroku sądowego republikańscy wrogowie monarchii jednak nadal głosili, że afera inspirowana była przez królową. Ludwik XVI odwołał się wtedy naiwnie do parlamentu, by oczyścił żonę z zarzutów. Lecz parlament, zdecydowanie wrogi monarchii, podtrzymał podejrzenia przeciwko królowej. Były to już lata tuż przed Wielką Rewolucją Francuską i królowa, okrzyknięta przez gawiedź paryską jako „Madame Deficit”, stała się winną za cały ówczesny finansowy krach Francji. Takie też było główne oskarżenie Trybunału Rewolucyjnego, obok oskarżenia o zdradę państwa, skazującego Marię Antoninę w 1793 r. na szafot.


Sprawa Dreyfusa
Ostatnie dziesięciolecia we Francji przed I wojną światową to Belle Epoque, czyli piękna epoka. Kwitło życie artystyczne, w sztuce zapanował Impresjonizm i Secesja, w 1895 r. narodziło się kino, a prasa awansowała do roli masowego medium. Przykładem znaczenia prasy była tzw. sprawa Dreyfusa, jaka przez 10 lat targała emocjami i sumieniami Francuzów. Dotyczyła procesu i skazania 45-letniego kapitana Alfreda Dreyfusa, pochodzenia żydowskiego, za domniemaną zdradę francuskich tajemnic wojskowych na rzecz Cesarstwa Niemieckiego. Koronnym dowodem w procesie był rękopis pisma do ambasady niemieckiej, przypisywany Dreyfusowi i przysięga jednego świadka oskarżenia. Wyrokiem sądu wojskowego Dreyfus skazany został na dożywotni karny obóz w Gujanie w Ameryce Południowej.
Gdy po kilku latach ujawnił się faktyczny autor listu szpiegowskiego i fakt krzywoprzysięstwa, uznany pisarz Emil Zola opublikował apel o uniewinnienie do prezydenta, podpisany przez setki uczonych i profesorów. Rozgorzał wówczas wielki spór, jaki podzielił całe społeczeństwo francuskie. Okazało się, że w skazaniu Dreyfusa zainteresowane były armia, konserwatywna prawica, partie nacjonalistyczne, kręgi finansjery, także kler. Wszyscy oni wykorzystywali „zdradę” żydowskiego oficera dla zademonstrowania swego patriotyzmu, umiłowania armii, fobii antysemickich, oskarżania ustroju republikańskiego itd. To też procesy rewizyjne utrzymywały wyrok, a Emil Zola za list do prezydenta skazany został na rok więzienia i, zmuszony pogróżkami do ucieczki do Wielkiej Brytanii.
Dopiero w 1906 r. kpt. Dreyfus doczekał się zwolnienia ze zsyłki, rehabilitacji i przywrócenia do wojska, zaś później w okresie I wojny światowej został pułkownikiem i otrzymał Legię Honorową. Ostatecznie było to głównie zasługą masowej prasy, która odtąd awansowała do wielkiej siły opiniodawczej w społeczeństwie i państwie. Wraz z rehabilitacją Dreyfusa armia poddana została też cywilnej kontroli.


Afera Gabriela Czechowicza..
W latach dwudziestych XX wieku życie polityczne w Polsce zdominowane było przez kłótnie, wzajemne oskarżenia i walki partyjne na forum sejmowym. Najcięższe boje toczyły się w latach 1926-30 pomiędzy Józefem Piłsudskim i jego sanacyjnymi rządami a opozycją, zarówno prawicowo-narodową, jak i lewicowo-socjalistyczną. Między innymi sejm przez dwa lata zajmował się tzw. sprawą Gabriela Czechowicza, ministra finansów. Oskarżany był on i sądzony przez specjalną komisję sejmową o to, że z budżetu państwa przekazał 8 mln. złotych na akcję wyborczą rządowej partii BBWR. Potem jeszcze stanął przed Trybunałem Stanu za wydatkowanie 560 mln zł (uzyskane w 1927 r. dzięki koniunkturze gospodarczej) na dodatkowe kredyty dla przedsiębiorstw bez zgody Sejmu, czym naruszył ustawę skarbową. W międzyczasie krajobraz partyjny się zmieniał, partie się dzieliły, rozpadały, powstawały nowe i rodziły się nowe koalicje (Centrolew). Zmieniały się też rządy, niczym szkiełka w kalejdoskopie. Podczas przesilenia rządowego 17 marca 1930 r., gdy kolejny rząd podał się do dymisji, Piłsudski wykorzystał sytuację, przedłużał formowanie nowego gabinetu i wzmógł ostrą krytykę panującej w Polsce sejmokracji, niezdolnej do konstruktywnej działalności. Równocześnie mnożyły się „najazdy” policji na lokale związkowe i partyjne opozycji, zwłaszcza PPS, rozbijanie ich zebrań i wieców, także pobicia opozycyjnych działaczy przez „nieznanych sprawców”. Gdy więc 29 marca zebrał się Sejm na swej wiosennej sesji, marszałek Ignacy Daszyński ugiął się pod tymi szykanami i presją, wycofał z wokandy sejmu sprawę afery Czechowicza, szybko też Sejm zatwierdził budżet na 1930 rok. Wówczas prezydent Mościcki zamknął sesję sejmową, a Piłsudski, także szybko, już następnego dnia, powołał nowy uległy sobie rząd z Walerym Sławkiem na czele. Zajmująca przez wiele lat sejm i opinię publiczną afera „rozpełzła się” i skończyła na niczym.



Uwertura wirtualnych afer w III Rzeczypospolitej.

Wszyscy doskonale pamiętamy ciągnące się latami medialne afery pt.„Moskiewskie pieniądze”, „Agent Olin” i „Wakacje z agentem”. Te trzy tematy, wykreowane przez wojującą prawicę polską w pierwszych 10 latach III RP, można z powodzeniem potraktować jako uwerturę wirtualnych „afer”, rozsiewanych dziś seryjnie przeciwko socjaldemokracji polskiej, w szczególności przeciwko Sojuszowi Lewicy Demokratycznej. Można też zauważyć, że wszystkie trzy wskazywały na agenturalność i służebność ludzi lewicy wobec Moskwy, Rosji, a dwie ostatnie miały w tle tego samego „Czarnego Piotrusia” w osobie agenta rosyjskiego Władymira Ałganowa.
Ktoś mógłby powiedzieć, że owe aferalne oskarżenia pachniały na milę prymitywną, infantylną demagogią. Oczywiście, ale oskarżenia wielokrotnie ponawiane i podlewane patriotyczno-narodowym sosem fobii antyrosyjskich, miały podgrzewać w społeczeństwie atmosferę pogardy i nienawiści do formacji lewicowych. I, zgodnie z goebbelsowską maksymą, rolę tę w znacznym stopniu spełniły.


Moskiewskie pieniądze.
Pod taką nazwą wydmuchano aferę, jaką wiązano z pożyczką 1 mln. dolarów, zaciągniętą w 1990 r. od KPZR na spłacenie bieżących zobowiązań likwidowanej PZPR (płace, odprawy zwalnianych pracowników itp.). Nie została ona skonsumowana i szybko oddana w całości, bez jakichkolwiek dodatkowych kosztów. Bezpośrednio zaangażowani w tej operacji byli: M.F. Rakowski, I. sekretarz, i L. Miller, sekretarz KC PZPR. Mimo publicznego przedstawienia i wyjaśnienia wszystkich okoliczności sprawy, prawicowi politycy już od 15 lat, kierując się swymi spiskowymi teoriami dziejów, doszukują się w tej pożyczce jakiegoś wielkiego przestępstwa. Jedynie tygodnik „WPROST”, który pierwszy o „aferze” napisał, zmuszony wyrokiem sądowym, przeprosił SLD i Millera za zmanipulowaną publikację.


Agent Olin
Tak nazwano aferę, zainicjowaną przez ministra spraw wewnętrznych Andrzeja Milczanowskiego, gdy 21 grudnia 1995 r. z trybuny sejmowej oskarżył urzędującego premiera Józefa Oleksego, że był agentem rosyjskim o pseudonimie Olin. Miał go zwerbować I. sekretarz ambasady radzieckiej w Warszawie Władymir Ałganow.
Naciskany przez prawicową opozycję sejmową i za „przyjacielską” poradą Adama Michnika, Oleksy zgłosił wtedy dymisję swego gabinetu rządowego, skierowując równocześnie oskarżenie go o agenturalność na drogę sądową. Po ok. trzech latach śledztwo sądowe w sprawie agenta Olin-Oleksy wykazało, że faktycznie istniejący były agent Olin i były premier Oleksy mają wspólne tylko dwie pierwsze litery pseudonimu i nazwiska. Sąd oczyścił więc całkowicie Oleksego z pomówienia o szpiegostwo, nakazując równocześnie Milczanowskiemu oficjalne przeproszenie go za oszczercze insynuacje. Nigdy tego nie uczynił i nie odebrano też wysokich awansów dwóm funkcjonariuszom MSW, którzy bezpośrednio aferę wykreowali.


Wakacje z agentem.
Była to afera, wymierzona przeciwko liderowi SdRP, Aleksandrowi Kwaśniewskiemu, a zainspirowana przez dziennik „Życie”.w 1996 r. W artykule pt. „Wakacje z agentem”, zamieszczonym na pierwszej stronie gazety, Kwaśniewski, wtedy kandydat na prezydenta, został uznany za agenta Rosji, bo ponoć kilka lat wcześniej w czasie wakacji na Helu zamieszkiwał w tym samym hotelu co niejaki Ałganow, agent rosyjski. Koronnym dowodem miała być relacja kelnera, który rzekomo obu panów obsługiwał przy wspólnej kolacji. Drugim niepodważalnym dowodem miało być jeszcze wcześniejsze zdjęcie, na którym wśród kilkunastu osób, oprócz Kwaśniewskiego, doszukano się w tle także Ałganowa, ówczesnego pracownika ambasady ZSRR.
Po wniesieniu skargi o zniesławienie, sąd, po żmudnym i przewlekłym czteroletnim procesie, orzekł iż: „gazeta „Życie” nie dotrzymała staranności w swym oskarżeniu i nie udowodniła, że Kwaśniewski spotkał się z Ałganowem”. Okazało się bowiem w śledztwie, że Kwaśniewski był w Wielkiej Brytanii, gdy Ałganow na Helu, zaś świadek kelner stracił zupełnie pamięć i odwołał swe wcześniejsze zeznania. Wyrokiem Sądu Wojewódzkiego naczelny redaktor „Życia” Tomasz Wołek miał tylko przeprosić powoda, kelnera nikt się nie czepiał za łgarstwo, żadnej kary pieniężnej zakłamanej gazecie też nie wymierzono.
Żeby było śmieszniej, to po odwołaniu się od decyzji Sądów Wojewódzkiego i Apelacyjnego, Wołek został od tych przeprosin zwolniony przez Sąd Najwyższy. Orzekł on mianowicie, że „Nie można karać dziennikarzy za kreowanie nieprawdziwych faktów, jeśli tylko oświadczą, że „rzetelnie i w dobrej wierze zbierali materiały do swej publikacji”. W sumie afera skończyła się więc tym, ze gazeta „Życie” zyskała sporo kasy i poczytność na drążeniu tematu, prezydent Aleksander Kwaśniewski i tak został uznany przez „prawdziwych” Polaków za agenta Rosji, a najważniejsze, że polski Sąd Najwyższy otworzył szlaban z zielonym światłem dla kreatorów „NIEPRAWDZIWYCH FAKTÓW”. W szczególności dla pismaków, którzy na zlecenie swych redakcyjnych mocodawców, mogą odtąd bezkarnie wymyślać dowolne wirtualne afery, by opluć i zniszczyć ich lewicowego wroga..



Afera buffo dla gawiedzi - czyli „Rywingate”

Pierwsze miejsce wśród wszystkich „afer”, wykreowanych przez wojującą prawicę w celu pogrążenia i zniszczenia socjaldemokratycznej lewicy w Polsce, należy się niewątpliwie tzw. „Aferze Rywina”. Trwa już ponad dwa lata i jej pełny opis wymagałby opracowania książkowego. Tu tylko kilka dygresji i skrótowe opisy tej aferalnej komedii, wymyślonej dla gawiedzi III RP przez naczelnego redaktora „Gazety Wyborczej”, Adama Michnika.

Speckomisja do afery Rywina.
W 2002 r. rząd finalizował opracowanie nowelizacji do ustawy o radiofonii i telewizji. Była ona przedmiotem licznych uzgodnień pomiędzy Ministerstwem Kultury, KRRiTV oraz mediami prywatnymi i publicznymi. W tle tych przetargów znany producent filmowy Lew Rywin zaproponował 15 lipca przedstawicielom koncernu prasowego „Agora” załatwienie korzystnych dla nich zmian w ustawie za łapówkę 17,5 mln. dolarów. Powtórzył tę ofertę 22 lipca w siedzibie GW, co zostało przez A. Michnika nagrane na dwóch magnetofonach. Sprawa ujawniona została 27 grudnia 2002 r. w artykule pt. „Przyszedł Rywin do Michnika” w GW i następnie stała się przedmiotem dochodzeń specjalnej Komisji Sejmowej. Przesłuchania, prowadzone przez 10-osobową Komisję nadawane były na żywo przez TVP3, oglądała więc je cała Polska.
Wyjaśnianie niektórych zdarzeń, spotkań, trwających kilka minut, czy pojedynczych zdań, wypowiedzianych na przestrzeni kilku lat, zajmowały Komisji wiele godzin; na ich temat pisano sążniste artykuły w dziesiątkach gazet, roztrząsano w godzinnych komentarzach w radio i TV. Wyglądało to jakby na polską odmianę średniowiecznych dysput, ile diabłów może się zmieścić na końcu szpilki. W kąt poszły sprawy zatrudnienia bezrobotnych, budowa autostrad, wszelkie sprawy gospodarcze i problemy społeczne w III Rzeczypospolitej.
Osoby, wzywane przed Komisję Śledczą przesłuchiwane były formalnie jako świadkowie, ale ludzi z TVP i rządu traktowano jak oskarżonych, a dwaj członkowie Komisji Rokita (PO) i Ziobro (PiS) występowali wobec nich z dowolnymi oskarżeniami, sięgającymi nawet kilkanaście lat wstecz. Osobiście podziwiałem wielu przesłuchiwanych, zwłaszcza z kierownictwa TVP, KRRiTV i członków rządu, którzy wykazywali anielską cierpliwość, uprzejmość, logikę i kompetencję w wyjaśnianiu różnych zdarzeń, spraw, dokumentów, związanych z ich pracą i decyzjami zawodowymi.
Równocześnie niektórzy śledczy porażali swoją agresywnością, oskarżeniami, pomówieniami, natrętnością, zadawaniem po 10 razy tych samych pytań, w większości dotyczących spraw, które nie miały nic wspólnego z aferą Rywina, dotyczących osób trzecich itd. Np. śledczy Ziobro przez 7 godzin non stop nękał bzdurnymi i impertynenckimi pytaniami premiera Millera, jak najwyraźniej w celu wyprowadzenia go z równowagi. Co mu się w końcu częściowo udało i doczekał się właściwego komplementu pod swoim adresem..
Oba „cienie” hiszpańskiego Torquemady, Rokita i Ziobro, owładnięci spiskową teorią dziejów, posługiwali się często cytatami wycinków prasy bulwarowej i bilingami. Przywołano więc np. przewodniczącego Senatu Longina Pastusiaka, któremu Rokita, na podstawie billingów, zarzucił przeprowadzenie ponad 200 rozmów telefonicznych z Rywinem w drugim półroczu 2002. Przez kilka dni prasa prawicowa odsądzała od czci i wiary pana marszałka, a okazało się, że on sam nigdy telefonicznie z Rywinem nie rozmawiał, zresztą też go osobiście nie znał. Po prostu w firmie producenckiej Rywina pracuje jego syn i to on, względnie z nim, były te rozmowy prowadzone.
Ostatecznie Komisja Śledcza nie znalazła najmniejszego nawet śladu mocodawców Rywina, którzy mieli go rzekomo wysłać z propozycją łapówki. To też znaczną część swej „pracy” poświęciła na wyszukiwanie nieprawidłowości, uchybień prawniczych i in. przy opracowywaniu nowelizacji ustawy, oczywiście przy zastosowaniu własnych kryteriów spiskowej teorii dziejów i założeniu niekompetencji autorów nowelizacji, ich złej woli, działania przeciwko interesom „Agory” itp. Było to takie szukanie „dziury w całym”, pod przyjętą z góry karkołomną tezę, że te nieprawidłowości natchnęły Rywina do złożenia propozycji korupcyjnej, choć jak sam mówił, nie mógł mieć wpływu na kształt ustawy o RiTV; nie znał, ani się nie interesował szczegółami nowelizacji i trybem jej opracowywania.
Z upływem miesięcy emisji serialu „Rywingate” stawało się co raz bardzie widoczne, że cała afera została wymyślona i opublikowana specjalnie, by nie dopuścić do nowelizacji ustawy o radiu i telewizji oraz żeby wywołać polityczną nagonkę na aktualne rządy lewicowej koalicji, na SLD, w ogóle na całą Lewicę. Te cele w pełni zostały osiągnięte, a „afera” na trwałe wpisała się w rozgrywany od kilkunastu lat serial pt. „Goń Lewicę”.


Internetowe echo „Rywingate”
Cały czas przesłuchiwaniom Sejmowej Komisji Śledczej, powołanej w sprawie afery Rywina, towarzyszyła wściekła nagonka w prasie prawicowej i telewizji TVN na SLD i koalicję SLD-UP. Zaś tylko użytkownicy komputerów i internetu wiedzą, że najbardziej nienawistna wojna przeciwko rządzącej koalicji rozgrywana była (i jest) na forumach internetowych, zwłaszcza GW i Onet.pl (oba w gestii „Agory”). Foruma te są anonimowe, posty internautów sygnuje się tylko dowolnym nickiem (pseudonimem). To też bez jakiejkolwiek odpowiedzialności wypisują oni często dowolne fantasmagorie, księżycowe hipotezy, wulgaryzmy itp.
Większość klienteli internetowego forumu GW, to zasobni, wielkomiejscy internauci (i ich małoletnie pociechy), głównie o poglądach prawicowych, a w każdym bądź razie zgodnych z linią Gazety. Wieloma z nich GW bez trudu manipuluje, często już samym tytułem artykułu, sformułowanym jako hasłowy instruktaż do opluwania. Więc np. „Jakubowska kłamie”. Pacynki intenetowe po takim tytule nawet nie czytały artykułu, nie była im potrzebna informacja, na czym te kłamstwa Jakubowskiej polegały. Zresztą sam artykuł też mętnie podawał, że chodziło o nieco różne wypowiedzi na podobne pytania, zadawane w wielodniowych przesłuchaniach. To takie, często jedyne, uzyski upierdliwych śledczych, pozwalające świadków przerobić na oskarżonych. W każdym bądź razie na forum dyskusyjnym mogłem przeczytać o torebce, lakierkach i makijażu Jakubowskiej, jej tupecie, bezczelności, napaści na członków sejmowej speckomisji itp.
Ja jestem fanem internetu od lat, wykorzystuję go m.in. szeroko dla swych publikacji. Także angażowałem się do czasu w różnych dyskusyjnych forumach internetowych. Również w temacie „Rywingate” wypisałem prawie sto postów. Prostowałem w nich fałsze informacyjne, a przede wszystkim ostro broniłem przed bezmyślnym powtarzaniem oskarżeń o byle co i opluwaniem ludzi lewicy, podsuwanych gawiedzi forumowej z premedytacją przez GW. Przytaczam dwa z tych postów:

GW - 21.03.2003 - Trzeci dzień przesłuchania Czarzastego - „Cześć michnikowe podnóżki forumowe. - Wasze komentarze, jakie tu (w większości) zamieszczacie, nie mają się nijak do faktycznego przebiegu trzydniowego przesłuchania W. Czarzastego. Rozumiem, ze wciągnął Was ten cyrk śledczy, który międli aferę, jaką Michnik dla Was wymyślił, żeby przypomnieć, że to on rządzi w tym kraju i żebyście mogli sobie popluć i powymyślać na Millera, rząd, SLD, państwową TVP, Czarzastego. Swymi postami dokumentujecie, że na W. Czarzastego wydaliście już nienawistny wyrok w swym katolickim miłosierdziu, zanim go w ogóle zobaczyliście. Ale jeśli macie choć krztynę rozsądku i poczucia zwykłej sprawiedliwości - po śledztwie moglibyście zdobyć się na maleńki refleks obiektywizmu.
Chyba, ze ubraliście swe przywędzone okulary i nie widzieliście wykrzywionej ze złości buzi krakowskiego bufona, ani strapionego pyszczka ziobrowatej hieny. Nie widzieliście też rozluźnionego, choć skupionego i uważnego, uprzejmego, choć też drwiącego, kompetentnego i rzeczowego, świadka Czarzastego. Nie byliście też zapewne w stanie dostrzec, że nie utrzymały się żadne domysły i wymysły, wirtualne pseudofakty prasowe, oskarżenia i oszczerstwa, jakie przytaczali Wasi dwaj bohaterowie od siedmiu boleści.
Nie łudzę się jednak, że zostaliście przekonani faktami, dokumentami, przytaczanymi przez Czarzastego - ze nie ma on nic wspólnego z rywinowo-michnikową aferą łapówkarską. To Was przerasta. Ale coście sobie popluli, naubliżali Czarzastmu i nie tylko, to Wasze k. ... zyski - dowartościowaliście się przed samymi sobą w swej nienawiści i frustracjach.”


GW - 26.04.2004 - Rywin skazany na 2,5 roku za oszustwo - „Cześć forumowa gawiedzi. - No i wreszcie afera Rywina doczekała się sądowego wyroku. Ja sam rozsupłałem cuchnącą Rywingate już w pierwszych dniach stycznia 2003 i wszystko mi się do końca zgodziło. Pisałem, że wymyślony przez faktyczną „grupę trzymającą władzę” (czyli GW + AGORA) i realizowany już 11 miesięcy, za grube pieniądze podatników, serial pt. „Łapówka 17,5 mln $ dla SLD” puszczony został na ekrany dla utrącenia ustawy o radiofonii i telewizji, a również w celu oplucia, stłamszenia, oskarżania rządzącej lewicy, niech się tłumaczy ze wszystkiego przed wszystkimi i niech sobie uświadomi, kto faktycznie jest panem na folwarku III RP.
Oba te cele zostały przy aplauzie „prawdziwych” Polaków osiągnięte już z nadwyżką. Ustawa o dekoncentracji mediów i rząd Millera zostały obalone, zaś rokitoziobrowate hipotezy i fantasmagorie stały się realnymi „faktami” w umysłach ogłupiałej polskiej gawiedzi, kontestującej teraz wyrok sądowy. Dowodzą tego chociażby wypowiedzi na tymże forum. Można więc pogratulować efektów inicjatorowi Rywingate. Świetnie zna „swój” naród, trafił w dziesiątkę i zrobił umiejętnie z Polski wielkie szambo. Nie martwcie się jednak wyrokiem sądu; Rokita i Ziobro będą pluli do tego rywinowego szamba jeszcze przez całe dziesięciolecie, jak tylko dojdą do władzy. Będziecie mieć jeszcze okazję, by do nich dołączyć.”



Aferalne perpetum mobile - zamiast pracy i chleba

Zauroczona świetnymi uzyskami z „Rywingate”, wojująca prawica zafundowała społeczeństwu polskiemu niekończący się serial spektakli antySLDowskich, i antyrządowych afer. Ich masowa produkcja zorganizowana została prawie profesjonalnie: Tabuny pismaków wygrzebują ze starych gazet, archiwalnych nagrań i podsłuchów magnetofonowych czy życiorysów dzisiejszych prominentnych osób, związanych z SLD, jakieś dowolne zdarzenia i ich wypowiedzi. Następnie dokładają do tego swoje gdybanie i fantasmagorie, poczym sprzedają te mieszanki swym redakcyjnym pracodawcom. Za dzień-dwa publikowane są one na pierwszych stronach poczytnych „polskojęzycznych” gazet Fakt, GW, Rz lub SE jako kolejne, związane z SLD afery. Tryumfalnie przepływają potem jeszcze, niczym tsunami tajlandzkie, przez wszystkie krajowe media. W efekcie gawiedź ma igrzyska, gazety kasę, lewica karleje, a prawica zaciera ręce i rosną jej sondaże przedwyborcze.
Tym wirtualnym „aferom” towarzyszy zwykle potępieńczy wrzask, obrzucanie błotem, pomówienia i opluwanie, obłudne moralizatorstwo, odczłowieczanie upatrzonych ofiar. Nie mają przy tym najmniejszego znaczenia rzeczywiste fakty, obiektywna prawda i sprawiedliwość, choćby minimum tolerancji politycznej, uznawanie godności ludzkiej itp. Oszołomom prawicowym wystarczają: własna moralność Kalego, własne solidarnościowe interesy, przywoływanie własnych wirtualnych NIEPRAWDZIWYCH FAKTÓW (określenie Sądu Najwyższego), a przede wszystkim absolutna, ślepa WIARA. Więc Oleksy to agent Olin, Kwaśniewski jadł kolację z Ałganowem, zaś Miller, Kwiatkowski i Jakubowska wysłali Rywina po łapówkę do Michnika, choćby wszystkie sądy świata tego nie potwierdzały.
W ogóle „prawdziwi” Polacy w dużej części są ludźmi wiary, ducha i mitów, za nic zaś mają realia i materię. Na przykład w 1980/81 r. wierzyli, że niekończącymi się strajkami można osiągnąć dobrobyt i raj społeczny. W efekcie strajkujący, patriotycznie zmanipulowani, robotnicy nie wywalczyli jakiegoś socjalizmu z ludzką twarzą, ale skutecznie go zlikwidowali i zafundowali sobie wielkie kapitalistyczne bezrobocie. Zaś solidarnościowa elita inteligencka, walcząc o „absolutną” wolność i niepodległość narodową spowodowała, po 15. latach rozwoju nowej rzeczywistości ustrojowej, że takie atrybuty wolności państwowo-narodowej, jak gospodarka, banki, prasa w większości są już niepolskie, a niedługo także konstytucja, ustawodawstwo, prawodawstwo, pieniądz, armia będą w Polsce unijno-europejskie. To ostatnie akurat, w istniejącej sytuacji geopolitycznej, jest dla nas wprost wybawieniem (głównie od tych oszołomów).
W tej medialnej wojnie aferalnej zadziwiające jest zachowanie się i działania liderów SLD. Jakby, na podobieństwo lemingów, zatracili oni instynkt samozachowawczy. W wielu przypadkach nie próbowali nawet bronić swych, często prominentnych, kolegów partyjnych przed aferalnymi oskarżeniami gazetowymi, Zwykle od razu usuwano ich ze stanowisk publicznych, a nawet z partii. Takim woźnicą, wyrzucającym swych pretorian (prócz Jakubowskiej) z pędzących lewicowych sań, na pożarcie goniącym je prawicowym wilkom, gdy tylko wskazani zostali przez Michnka, był też premier Miller, dopóki sam z tych sań nie został wyrzucony. Dobrym tego przykładem jest m.in. sprawa ministra zdrowia Mariusza Łapińskiego.


Afery lekowe i „pobicie” fotoreportera
Realizując program przedwyborczy SLD, Mariusz Łapiński, jako minister zdrowia od 10 października 2001 r., w pierwszym rzędzie przeprowadził reorganizację Wojewódzkich Kas Chorych, scalając je w kilka Narodowych Funduszy Zdrowia i podporządkowując jednolitej polityce Ministerstwa Zdrowia. Reorganizacja została sfinalizowana, mimo wielu krytyk partii opozycyjnych, które zresztą w swych programach wyborczych również zapowiadały likwidację Kas Chorych, jako nieudanej reformy służby zdrowia, dokonanej przez AWS.
Drugim problemem, jakim zajął się minister Łapiński było uporządkowanie dostępności, odpłatności i cen leków. Już sporządzenie listy lekarstw refundowanych spotkało się z zajadłą krytyką: że wpisane leki rumuńskie są przestarzałe, że te nieskuteczne, tamte za drogie, inne przyjęte „po znajomości” i tp. Gdy Łapiński zapowiedział preferowanie tańszych leków krajowych i ukrócenie samowoli cenowej koncernów farmaceutycznych, koncerny te i lobby aptekarskie wypowiedziały mu bezpardonową wojnę. Wnet usłużne prawicowe gazety, dogrzebały się i ujawniły nowe i stare, sprzed kilku-kilkunastu lat, przestępstwa finansowe, niegodziwości moralne, niecne zamiary i wypowiedzi samego Łapińskiego i jego najbliższych współpracowników A. Naumana i W. Deszczyńskiego. Po kilkumiesięcznej, nieustającej nagonce medialnej, wreszcie premier Miller w styczniu 2003 r. zdymisjonował ministra zdrowia M. Łapińskiego.
Reforma lekowa nie została w swej pierwotnej postaci przeprowadzona, koncerny farmaceutyczne odniosły więc swe wielkie zwycięstwo. Doświadczamy to wszyscy codziennie, oglądając w TV bogate reklamy licznych specyfików medycznych, oraz płacąc w aptekach coraz wyższe ceny za leki, te same, lub prawie te same, a zawsze w nowych ślicznych opakowaniach.
Natomiast w maju 2003 r. Mariusz Łapiński usunięty został z SLD. Pretekstem był incydent „pobicia” fotoreportera Newsweeka. Zrobił on kilkanaście zdjęć Łapińskiemu, Ńaumanowi, Deszczyńskimu i towarzyszącej im pani, którzy siedzieli przy jednym stoliku w ogródku letnim restauracji „Pod Żubrem” w budynku SLD przy ul. Rozbrat. Młodociany fotoreporter robił zdjęcia nachalnie, mimo sprzeciwu fotografowanych. Gdy wyszedł z budynku, zaczął uciekać przed dwoma działaczami młodzieżówki SLD, którzy też przebywali w tym ogródku. Uciekając, zdążył wyjąć film z aparatu, który upadł na ziemię, przy czym uszkodzona została jego podstawka. Obaj goniący zażądali aparatu, gdy stwierdzili, że jest pusty, oddali go i odeszli.
Nazajutrz wszystkie gazety miały sensację na kilka dni o „pobiciu biednego fotoreportera” i „zamachu na wolność mediów” przez M. Łapińskiego i SLD oraz wyborną okazję na wylanie na niego wielu dalszych kubłów brudnych pomyj redakcyjnych. Krajowy sąd partyjny SLD wykluczył wtedy z partii Łapińskiego i Naumana, wierząc w domysły pismaków, że „pobicie” było przez nich inspirowane. Natomiast w sprawie uszkodzenia aparatu fotograficznego przeprowadzone zostało dochodzenie prokuratorskie, które ostatecznie zostało umorzone. Prokuratura bowiem nie dopatrzyła się napaści, ani pobicia, straty Newsweeka wyniosły ok. 10 zł. (podstawka), nie stwierdzono też jakichkolwiek inspiracji zajścia przez Łapińskiego i Naumana, którzy nawet nie znali obu goniących młodych ludzi.
Przyznam, że po umorzeniu prokuratorskim oczekiwałem, że b. minister Łapiński zostanie przez kierownictwo SLD przeproszony za nieuzasadnione usunięcie go z partii. Nic takiego jednak nie nastąpiło, choć faktycznie, po pewnym czasie, krajowy sąd partyjny przywrócił mu członkostwo w SLD.


Automaty do gier losowych
Gdy kończył się cyrk Sejmowej Komisji do afery Rywina, gazety GW i Rz równocześnie podrzuciły społeczeństwu kolejną wirtualną aferę antyesldowską pt. „Automaty jednorękiego bandyty”. Zgłosił ją już w sierpniu 2003 r. tygodnik Mity i Fakty, ale nikt wtedy na jego enuncjacje nie zareagował, traktując je najwidoczniej, jak najbardziej słusznie, jako wyssane a palca. Mianowicie tygodnik napisał, że poseł Nowak (specjalista od wąglika z Klewek), zgłosił do prokuratury podejrzenie o łapówce 10 milionów dolarów dla posła SLD J.Jaskierni za ustawę o grach losowych. Ponoć usłyszał od jakiegoś pana X, który z kolei usłyszał na strzelnicy, jak pan Y informował o tym pana Z. Panem Z miał być prokurator Andrzej Kaucz. Wprawdzie on zaprzeczył, żeby coś takiego słyszał, a zwłaszcza od pana Y, którego nie znał. Poza tym osoby Y w ogóle tam nie było, więc sytuacja przedstawiona przez Nowaka w ogóle nie mogła mieć miejsca.
Sprawa dotyczyła aktualizacji ustawy o grach losowych z 2000 r., która o automatach jednorękiego bandyty nie wspomniała, spychając je do szarej strefy. Potem w 2002 r. rząd SLD, poszukując pieniędzy do zatkania dziurawego budżetu, zaproponował obłożenie tychże automatów ryczałtowym podatkiem w wysokości 200 euro od sztuki. Wg prawicowych mediów było to działanie na rzecz mafii automatowych. Nowelizacja ustawy stanęła ostatecznie na kroczącym podatku, wzrastającym po 25 euro rocznie, od 50 do 125 euro. To niby jeszcze bardziej obwiniało SLD, bo nastąpiło zmniejszenie podatku z proponowanych 200 na 50-125. Też idiotyczne oskarżenie w sytuacji aktualnego braku podatku w ogóle.
Żeby jakoś urealnić swe wirtualne oskarżenia, gazety obwieściły dodatkowo, że autorką kompromisowej zmiany ustawy była posłanka SLD Anita Błochowiak. Gdy ona z kolei przypomniała, że jako pierwszy zgłosił propozycje kroczącego podatku poseł Chlebowski z PO, okrzyczano ją kłamczynią. Tak czy siak, SLD należało napiętnować i ukarać.
Jednakże prokuratorzy, badający sprawę, mimo usilnych starań, nie doszukali się ani logiki w oskarżeniach, ani jakichkolwiek konkretnych dowodów na zaistnienie łapówki, czy choćby jej propozycji, i umorzyli sprawę.


Afera Wiatrakowa
Jedna z afer SLD, jaką wykreowała gazeta Rzeczpospolita w 2003 r. była tzw. „afera wiatrakowa”. Wg jej enuncjacji wiceprezes rady miejskiej, a równocześnie wiceprzewodniczący SLD w Słupsku, Ireneusz Bijata żądał w 2001 r. łapówki w wys. 3 mln. zł za zgodę miejscowego aeroklubu i uzyskanie pozwolenia starosty na budowę elektrowni wiatrowej pod Słupskiem. Dotąd tenże aeroklub, którego Bijata był prezesem, nie wyrażał zgody na budowę dwudziestu 140-metrowych masztowych wiatraków elektrowni, uważając że będą one zagrożeniem dla samolotów. Inwestycję miała realizować niemiecka firma DEA. Nie otrzymała ona jednak ostatecznie zgody na budowę elektrowni, co „Rz.” tłumaczyła tym, że odmówiła zapłacenia łapówki.
Bijata wyjaśniał od początku opublicznienia „afery”, że faktycznie na jednym z otwartych posiedzeń (nagrywanym) rady słupskiej stwierdził, że aeroklub mógłby zgodzić się na budowę wiatraków, pod warunkiem, że firma DFA pokryje koszty 30-60 tys zł. przerobienia planów podejścia samolotów do lądowania na lotnisko aeroklubu. Najwidoczniej z tej jego publicznej wypowiedzi „Rzeczpospolita” wydmuchała kolejną polityczno-finansową aferę SLD.
Gdy słupska prokuratura stwierdziła, że to raczej enuncjacja „Rz” była próbą nacisku na władze, by jednak zgodę na wiatraki wydały, oburzeni miejscowi liderzy PIS i LPR skierowali sprawę do Okręgowej Prokuratury w Gdańsku. Ta, bez dochodzeń, nie maiła wątpliwości o winie Bijaty, i zażądała jego aresztowania. Gdy zaś, w zamian za wysoką kaucję, poręczenie złożył prezydent Słupska (SLD), pani prokurator oświadczyła, że jest on niewiarygodny i że groził jej odsunięciem od śledztwa. To z kolei opubliczniła z pełną „wiarygodnością” GW. I tak to się plotło, miło dla niepokalanej prawicy, a na pohybel Lewicy, przez kilkanaście miesięcy.
Ostatecznie, po zaangażowaniu jeszcze Prokuratury Apelacyjnej w Gdańsku i Prokuratury Okręgowej w Bydgoszczy i wypełnieniu 27 tomów akt, sprawa „afery wiatrakowej” została umorzona wobec nie potwierdzenia propozycji łapówkarskiej, zaistniałej tylko wirtualnie na łamach gazety Rzeczypospolitej..


Wykopanie dyrektora
W lipcu 2003 r. „GW” oskarżyła dyrektora generalnego Poczty Polskiej Leszka Kwiatka (SLD) o łamanie ustawy antykorupcyjnej, zakazującej łączenia kierowniczych stanowisk państwowych. Bo dyrektor Kwiatek zasiadał równocześnie w radzie nadzorczej Polskiego Towarzystwa Asekuracyjnego. Tłumaczył wprawdzie, że ma takie prawo, bo reprezentował w PTR Skarb Państwa, co ustawa dopuszczała. Lecz nagonka prasowa nie ustawała i po kilkunastu dniach minister infrastruktury M. Pol odwołał go ze stanowiska dyrektora Poczty Polskiej. Dopiero po wielu miesiącach zebrane oświadczenia eksperckie i dochodzenie sądowe potwierdziło bezzasadność gazetowych oskarżeń, ale wtedy nikogo to już nie zainteresowało, i nikt Kwiatka nie przywrócił na stanowisko, ani nawet go nie przeprosił za oszukańcze zarzuty.


To tylko cztery kwiatki z medialnej łączki, nawożonej i podlewanej intensywnie przez kilku bossów gazetowych i ich, zbrojnych piórem, giermków. Zaś wszystkie one, jak i pozostałe, wyrosły z nasionek wirtualnej aferomanii, nakierowanej na stłamszenie rządów lewicowego SLD, a zafundowanej publice III RP przez, sfrustrowanych do cna, politycznych „herosów” prawicowych partii i partyjek, przebierających nóżkami do władzy, kasy i chwały.

Kraków, 30.12.2004

Powrót do poprzedniej strony