Wspomnienia ambasadora J. Fekecza
Moich jedenastu ministrów


Normalną rzeczy koleją, po czterdziestu z górą latach pracy w Ministerstwie Spraw Zagranicznych, przeszedłem na emeryturę, w pożegnalnych przemówieniach zwaną zasłużonym odpoczynkiem. Odpoczywam więc sobie, zasłużenie jak najbardziej, porządkując od czasu do czasu stare szpargały. Przy takich czynnościach wpadły mi w ręce pisma, podpisane przez niektórych moich ministrów i w ten oto sposób zacząłem ich wspominać. Przede wszystkim musiałem ich policzyć. Od kwietnia 1955 r. do września 1995 r. miałem ich w sumie jedenastu. Niewiele więc brakowało, żeby było dwunastu, jak apostołów, albo zbójców. Żaden z nich nie miał jednak zadatków na apostoła, no może z jednym wyjątkiem. Żaden też nie reprezentował cech wymaganych dla zbója (z wyłączeniem, być może, jednego).
Cała jedenastka stanowi interesujący zestaw indywidualności, o których warto wspomnieć, zanim niektórych przynajmniej nie zafałszują historycy. Jedynym źródłem jest pamięć i chcę pokazać swoich ministrów takimi, jakimi utrwalili się w moich wspomnieniach. Będzie to więc relacja bardzo osobista czyli bardzo subiektywna.
Tę jedenastkę można podzielić na trzy grupy. Pierwsi trzej z moich ministrów wykształcenie i wychowanie odebrali w przedwojennej Polsce. Pochodzili, jak to się mówi, z "dobrych domów", co było widoczne w ich sposobie bycia. Łączył ich ponadto lewicowy rodowód i również przedwojenna przynależność do lewicowych partii.
Następna piątka to różne życiorysy, ale w istocie rzeczy "krew z krwi i kość z kości" Polski Ludowej. Reprezentujący zalety ale i obciążeni słabościami charakterystycznymi dla ustroju, który, jak się później okazało, na skutek swej niewydolności chylił się ku upadkowi.
Ostatnia trójka to już nowe czasy, choć czasami w bardzo starym wydaniu. Można w tych postaciach dostrzec niektóre cechy, właściwe dwóm poprzednim grupom z wyjątkiem - broń Panie Boże - lewicowości. W tej ostatniej kwestii łączy ich jak podejrzewam, akceptacja formuły z wydanego w 1970 r. w Madrycie słownika języka hiszpańskiego, zgodnie z którym lewicowość oznacza "oddalać się od tego, co dyktuje rozum i ozsądek"


Kiedy w wieku 24 lat przekraczałem po raz pierwszy próg znanego gmachu przy Alei Szucha, resortem kierował STANISŁAW SKRZESZEWSKI, pochodzący z Nowego Sącza, nauczyciel z zawodu, sylwetką i okularami przypominający Onasisa. Nie miałem z nim żadnego bezpośredniego kontaktu, a wiedzę o nim zdobywałem głównie z tego, co się dokoła mnie mówiło. Był członkiem KC i miał opinie twardego dogmatyka. W 1956 r. związał się z grupą natolińską i był posądzany o nastawienie antysemickie. Nie wiem na ile zasadna była ta opinia, a jest chyba faktem, że przyspieszyła ona jego odejście z resortu, co i tak było nieuniknione w trakcie zmian powodowanych przez polski Październik. Później zaczęto sobie zdawać sprawę z tego, w jak trudnych warunkach przyszło mu działać w charakterze szefa dyplomacji.

Drugim z moich ministrów i to przez 12 lat był ADAM RAPACKI, bez cienia wątpliwości najwybitniejsza postać polskiej dyplomacji. Do dziś czuję dumę, wypływającą z faktu, że dane mi było pracować w resorcie kierowanym przez ministra reprezentującego zestaw cech, które, choć każda z nich ważna, dopiero razem składały się na obraz całości. Staranne wykształcenie, doświadczenie życiowe i polityczne, znajomość języków, wysoka kultura, skromność, ujmujący sposób bycia, umiejętność pogodzenia konsekwencji z elastycznością, dyskretna elegancja - wszystko to decydowało o randze, jaką Adam Rapacki zdobył sobie w kraju i zagranicą. Kiedy w latach 80. byłem ambasadorem w Brukseli, z satysfakcją słuchałem ciepłych wspomnień ministra Harmela o jego kontaktach i rozmowach z polskim kolegą. Również córka Paula Henri Spaaka cytowała mi pozytywne opinie ojca. O wiele wcześniej obserwowałem w Rzymie, z jakim szacunkiem i sympatią traktowany był mój minister. Pamiętam jak zaskoczył uczestników oficjalnego lunchu, kiedy widząc jak tłumaczka nie radzi sobie z przekładem odpowiedzi na toast ministra Fanfaniego, grzecznie jej podziękował i ze swobodą przeszedł na język włoski.
Czasy, w którym przyszło mu być ministrem, nie były łatwe. Październikowy przełom dawał wprawdzie pewne szanse i otwierał nowe możliwości, ale stosunkowo szybko włączone zostały hamulce. Łatwo sobie wyobrazić jak ciążył mu autokratyzm Gomułki, ile wysiłku musiało go kosztować układanie stosunków ze swymi kolegami z Biura Politycznego i rządu. W tych latach z nieufnością podchodzono do tego, co w gwarze kadrowców nazywano "mentalnością pepesiacką", a o co Adama Rapackiego łatwo było posądzić.
Przypominam sobie sarkazm, z jakim w części tzw. aktywu kwitowano to, co świadczyło o klasie ministra. Zarzucano mu mianowicie, że broni swych współpracowników. Nie zapominano też, że doprowadził on do ustalenia limitu pracowników kierowanych przed 1957 r. przez MSW do służby dość obficie.
Adama Rapackiego pamiętam z szeregu wystąpień i dyplomatycznych rozmów, ale szczególnie jedna scena utrwaliła mi się w pamięci i niech ona właśnie posłuży za syntezę. Rzecz dzieje się w marcu 1968 r, na pamiętnym zebraniu, o którego charakterze niech świadczy data. Sala jest w "antysyjonistycznym" amoku, a z trybuny płynie fala oskarżeń. W pewnym momencie obiektem krytyki jest wiceminister Naszkowski, któremu mówca zarzuca m.in., że starał się on poróżnić załogę z ministrem. Salę przebiega szmer ni to oklasków, ni to zdziwionego westchnienia, i w tym momencie podnosi się ze swego miejsca w 10-15 rzędzie minister Rapacki, co wywołało burzliwe brawa całej sali. Intencja była jasna: powstanie ministra zrozumiano jako solidaryzowanie się z mówcą i salą i postanowiono to uczcić. Kiedy na gest ministra sala się uciszyła, padły słowa: "wy się o mnie nie martwcie, wy się martwcie o siebie". Krótko potem opuścił salę i było jasne, że odejdzie ze stanowiska.
Pisząc to myślę o niesprawiedliwości historii. W czasach kiedy możliwości działania i decydowania były bardzo ograniczone i skomplikowane, dała ona Polsce tak wybitne jednostki jak np. Józef Cyrankiewicz, Adam Rapacki, Oskar Lange, zaś kiedy czasy się zmieniły .... ale dajmy spokój porównaniom. Minister Rapacki nie miał do dyspozycji departamentów zajmujących się studiami, programowaniem, integracją europejską, nie miał rozbudowanego Gabinetu Ministra, nie dysponował badaniami opinii publicznej. Było grono współpracowników (z najwybitniejszym Przemysławem Ogrodzińskim), ale mieli oni liczne codzienne obowiązki. I był w małym pokoiku na pierwszym piętrze, stary, siwiutki Perl, który pracował bezpośrednio dla potrzeb ministra, a którego imienia nawet nie pamiętam. W tych warunkach rodziły się myśli, propozycje i plany, wykraczające swym znaczeniem daleko poza granice kraju.


Po dłuższej przerwie i interregnum Józefa Winiewicza, jesienią 1968 r. szefem resortu został STEFAN JĘDRYCHOWSKI, człowiek znany z czasów wileńskiej młodości i ze swego ekonomicznego przygotowania (Putrament opowiadał, jak zastał swego przyjaciela w wojennej Moskwie o głodzie i chłodzie, w trakcie czytania jakiegoś podręcznika ekonomii).
Jego ekonomiczne przygotowanie i doświadczenie były chyba decydujące przy podejmowaniu decyzji o obsadzeniu przedłużającego się wakatu. Słusznie zakładano, że polityka zagraniczna powinna mieć większy udział w gospodarczym rozwoju kraju, zwłaszcza że po marcu i sierpniu 1968 r. kontakty ściśle polityczne z Zachodem uległy znacznej redukcji. Wtedy właśnie rozpoczęto wysiłki nazywane uekonomicznieniem służby zagranicznej. I trwają one do dziś. Minister Jędrychowski miał zwyczaj uważnego czytania codziennej porcji szyfrogramów, co owocowała ciągłymi pytaniami, kierowanymi do departamentów. Każde pytanie wymagało odpowiedzi, choć nie zawsze było to łatwe. Raz, pamiętam, w depeszy z Ankary zamieszczono informację o porozumieniu Turcji bodajże z Irakiem w sprawie budowy kanału z punktu x do punktu y. I oto przychodzi od ministra pytanie-twierdzenie, że chyba logiczniej i oszczędniej byłoby poprowadzić kanał z punktu x do punktu z (szczegóły geograficzne wyleciały niestety z pamięci). Byłem naczelnikiem wydziału, ale nie na tyle zdemoralizowanym, żeby lekceważyć pytanie ministra. Niestety mimo ponagleń Gabinetu Ministra pytanie to pozostało bez odpowiedzi.
Niech nikt jednak na tej podstawie nie dochodzi do wniosku, że tym przykładem chcę pomniejszyć format ministra. Nic podobnego. Wizyt wtedy nie było dużo, więc może dlatego utkwiły mi w pamięci rozmowy prowadzone w Warszawie z ministrem spraw zagranicznych Turcji, Caglayangilem. Była to interesująca, miejscami błyskotliwa wymiana zdań między oboma ministrami, z których każdy - jakby to powiedzieć - miał swój Rzym., a żaden się z tym nie krył.

Jak to często bywa w polityce, marzec i sprawa czechosłowacka zostały nam w pewnym momencie puszczone w niepamięć i tym samym zaistniały warunki do ożywienia polityki zagranicznej. Wtedy w gmachu przy Szucha pojawił się STEFAN OLSZOWSKI, pełniący następnie funkcję szefa dyplomacji w latach 1971-1976 i 1982-1985, Poprzedzała go fama jednego ze zdolniejszych przedstawicieli swojej generacji, chociaż ludzie znający go z wcześniejszej współpracy mówili o zamiłowaniu do otaczania się "wiernymi poddanymi" i przestrzegali przed skłonnościami do intryg.
Nie jest mi łatwo pisać o tym ministrze, bo był jedynym, którego autentycznie się bałem, być może dlatego, że nasz wspólny znajomy, Jurek Feliksiak ostrzegał mnie: "ty się go pilnuj".
To co nazwałem pewną samodzielnością przejawiało się czasem również w rozmowach. Na przykład na szczycie KBWE w Helsinkach w 1975 r. tłumaczyłem mu rozmowę z arcybiskupem Casarolim, odnosząc wrażenie, że w kwestii ewentualnej wizyty papieża w Polsce wykraczał on poza to co nazywano wówczas "linią partii".
Uczestniczyłem w wielu innych rozmowach, już to jako tłumacz, już to jako uczestnik. I niemal zawsze miałem podwójne odczucie - uznanie dla merytorycznych treści rozmowy, a wątpliwości w sprawie sposobu jej prowadzenia. Powody były czasami mało uchwytne, ale byłem już starym lisem i wyławiałem wszystko, co mogło być zarozumialstwem czy lekceważeniem rozmówcy.

Zarzut nadmiernej samodzielności nie był chyba obcy Gierkowi, skoro w 1975 r. dokonał on nagłej zmiany ministra, desygnując do MSZ EMILA WOJTASZKA, znanego mu od wielu lat, jeszcze z okresu wspólnego pobytu na emigracji we Francji. Już podczas wprowadzania nowego ministra premier Jaroszewicz poinformował zebranych na tej uroczystości, że nowy szef "cieszy się pełnym zaufaniem I. sekretarza".
Zaufanie i sympatia były, że tak powiem, wzajemne. W związku z tym przypomina mi się jak pewnego dnia zostałem zawezwany do ministra - a byłem wówczas już dyrektorem - a ten, trzymając w ręku depeszę i z grobowa powagą na twarzy, zapytał mnie: "wiecie co się stało?". Powiało grozą. Zdążyłem usiąść, kiedy minister podał mi depeszę, nie zmieniając ani na moment wyrazu twarzy. Z depeszy dowiedziałem się, że jakaś gazeta szwedzka skrytykowała Gierka, nie pamiętam już za co. "Co proponujecie?" - zapytał minister. Dostosowałem się do powagi sytuacji , chociaż chciało mi się śmiać, jako że po latach spędzonych na Zachodzie byłem dostatecznie zblazowany, żeby krytykę prasową traktować tak, jak ona na to zasługuje. I niczego mądrego zaproponować nie byłem w stanie, co mój szef w lot zrozumiał i szybko się ze mną pożegnał.
Wojtaszkowi zarzucano, ze za bardzo podporządkował resort aparatowi KC. Patrzyłem na to inaczej i muszę wyjaśnić dlaczego. Zwierzchność kierownictwa partii była w panującym systemie czymś naturalnym, a zażyłość ministra z Białym - jak się wówczas mówiło - Domem niemal automatycznie obniżała stopień innej, o wiele mniej formalnej czy wręcz bezpodstawnej nierówno prawności. Nic u moich ministrów nie złościło mnie bardziej, niż forma pewnej uległości, przymilności czy - w praktycznych sprawach - nawet dyspozycyjności, jakie w różnym stopniu prezentowali niektórzy z nich w rozmowach i kontaktach z przedstawicielami resortu spraw wewnętrznych i to nie zawsze najwyższego szczebla. "Państwo w państwie" - oto formuła, która wiele wyjaśnia, aż po zupełne świeże wydarzenia.
Pretensje, że nie reprezentował on odpowiednio wysokiej klasy też gotów jestem relatywizować. Różnie to bywało i pamiętam szereg rozmów, na przykład z ministrem Owenem w Londynie, w których wypadał bardzo dobrze, często zresztą wtedy, gdy odchodził od przygotowanych mu przez współpracowników tez.


Sierpień 1980 r. zbulwersował jak wiadomo, państwowo-partyjne szczyty. W wyniku dokonanych zmian Wojtaszek przeszedł do KC a ministrem został autentyczny zawodowiec, który w resorcie przeszedł wszystkie szczeble służbowe (paradoksalnie nie był tylko ambasadorem), a mianowicie JÓZEF CZYREK. Piastował on tę funkcję dwa lata. Byłem w tym czasie na placówce, więc nie obserwowałem z bliska jego "ministrowania", ale znałem go świetnie, bo przez kilka wcześniejszych lat, gdy był wiceministrem, bezpośrednio mu podlegałem.
Czyrek do pracy w dyplomacji był dobrze przygotowany, dysponował znaczącym zasobem wiedzy i umiał z niej korzystać, a również z umiejętności współpracowników. W problematyce niemieckiej, a następnie w watykańskiej, był czołowym ekspertem. Z partnerami zagranicznymi lubił i umiał rozmawiać. Kiedy mu się chciało - potrafił być ostrym polemistą.
W pewnym okresie odnosiło się wrażenie, ze czuł się niedoceniony (a może niedostatecznie wykorzystany). Awans na ministra przyszedł w sama porę, szkoda tylko, że dane mu było kierować resortem jedynie około dwóch lat. Potem zabrano go na wysokie funkcje partyjne i to go - jak myślę - nieco zmanierowało.
W stosunkach z ludźmi bezpośredni, czasem serdeczny, choć nie bez pewnej dozy nieokreślonej nieufności czy rezerwy. Tłumaczyć to chyba można jego chłopskim pochodzeniem, na karb którego zresztą kładziono również rodzaj jego dowcipu, nie zawsze odznaczającego się lekkością i finezją. Czasem jednak ów dowcip nie był pozbawiony głębszych podtekstów. W tym miejscu pamięć podsuwa mi taki obrazek: jest październikowy, słoneczny ranek na Placu św. Piotra w Rzymie. Wśród gromadzących się tłumów na intronizację nowego papieża, w licznej grupie polskiej, poza delegacją oficjalną z przewodniczącym Rady Państwa, Henrykiem Jabłońskim, przybyli posłowie katoliccy (tak ich kiedyś nazywano, teraz wszyscy są katoliccy, a niektórzy bardziej niż papież). Krzyżują się powitania i okolicznościowe pogwarki, w trakcie których wiceminister Czyrek, rozmawiając z grupą posłów katolickich w pewnej chwili powiada: "chyba trzeba się będzie przeżegnać, ale czy wiecie jak to należy zrobić?".
Walory ministra Czyrka były znane i cenione przez kierownictwo partii i one zadecydowały o tym, że w 1982 r. został sekretarzem KC. Okolicznością sprzyjającą była chęć pozbycia się z tego stanowiska Stefana Olszowskiego, który na trzy lata wrócił do gmachu przy Alei Szucha.

Ten temat wyczerpałem wcześniej, a więc natychmiast mogę się odnieść do roku 1985, kiedy to ministrem spraw zagranicznych został MARIAN ORZECHOWSKI. Znalazłem się w ten sposób w niezbyt komfortowej sytuacji. Współpracowałem z tym ministrem około trzech lat i jest to okres dostateczny, żeby wiedzieć coś niecoś o człowieku i jego silnych i słabych stronach. Znane mi więc są zalety ministra Orzechowskiego, ale napisanie o nich przekracza moje siły. To byłoby tak jakbym chwalił kogoś wyimaginowanego za to, że regularnie płaci czynsz i przechodzi przez ulicę wyłącznie przy zielonym świetle, wiedząc, że zadenuncjował przyjaciela.
Czyn jakiego dopuścił się on z trybuny Sejmu, dyskwalifikuje go całkowicie. Był to nie tylko akt zwykłej nielojalności, ale coś znacznie więcej. Oto bowiem członek najwyższego kierownictwa partii uczynił zbiorowy donos na swoich współtowarzyszy, adresując go do przeciwników politycznych i dostarczając im taniej satysfakcji, i to w sytuacji kiedy nie był znany dalszy ciąg, jako że zamiary dekomunizacyjne były żywe i agresywne.
Podpisuję się więc pod tezą o największym błędzie kadrowym Wojciecha Jaruzelskiego, który, jak widać, nie miał szczęśliwej ręki nie tylko do nominacji generalskich.

I oto znaleźliśmy się już w roku 1989. Ministrem spraw zagranicznych został TADEUSZ OLECHOWSKI. Była to nominacja oryginalna nie tyle z powodu kim on był, ale z racji tego kim nie był. A nie był nie tylko członkiem Biura Politycznego i KC, ale nawet członkiem komitetu dzielnicowego partii. Był to znak czasów, sprawiający, że ten minister zostanie w historii polskiej służby zagranicznej określany jako minister przejściowy. Ta przejściowość wdarła się nawet do języka, o czym świadczy taka scenka. Olechowski pełnił swą funkcję jeszcze w okresie, kiedy premierem był już Tadeusz Mazowiecki. Pewnego dnia w gabinecie ministra rozlega się sygnał bezpośredniego połączenia z premierem. Minister podnosi słuchawkę i z przyzwyczajenia mówi: "dzień dobry towarzyszu premierze". Po tych słowach zapadła w słuchawce dłuższa cisza, zanim padła odpowiedź: "dzień dobry panie ministrze".
Przejściowość ministra wynikła z przyczyn historycznych, bo miał on wszelkie dane, żeby rozwinąć skrzydła i stać się dobrym ministrem. Zabrakło czasu, a szkoda. Tadeusz Olechowski był w służbie zagranicznej od wielu lat. Pamiętam go z Rzymu, u progu lat 60. Był tam radcą handlowym, tak dynamicznym i skutecznym, że wprost stamtąd trafił na fotel wiceministra handlu zagranicznego. Potem był ministrem handlu, ambasadorował w Paryżu i Bonn, a w połowie lat 80. został wiceministrem spraw zagranicznych. Był w tym okresie w świetnej formie. Już bogate doświadczenie procentowało w parze z jeszcze nie naruszoną przez czas energią. Interesowało go wszystko, łącznie z delikatnymi problemami wewnętrznymi. Swoich współpracowników zmuszał do wzmożonego wysiłku, co nie zawsze przyjmowane było z radością. Miał jednak nosa i zawsze wyczuwał kiedy należało "odpuścić". Lubił mieć czas i słuchaczy, bo tematów nigdy nie brakowało. W korpusie dyplomatycznym cieszył się sympatią, zwłaszcza, że niemal do każdego ambasadora zwracał się w jego ojczystym języku.


Wraz z odejściem Tadeusza Olechowskiego z gmachu MSZ skończyła się cała epoka. Nowy etap rozpoczął się wraz z objęciem stanowiska przez KRZYSZTOFA SKUBISZEWSKIEGO, któremu nikt publicznie nie zarzucał, że był w tym momencie kompletnie nieznany w międzynarodowym życiu politycznym. Nie stoi to w sprzeczności z konstatacją, że pod jego kierownictwem nastąpiły głębokie zmiany w polityce zagranicznej i w resorcie. Rzecz w tym, ze nie wiadomo na ile to była jego osobista zasługa, a na ile zmiany należy przypisać czasom, w których kierował resortem.
Bez wątpienia wywarł wpływ na wydarzenia w polu jego działania. Stwierdzam to bez emocjonalnego zaangażowania, bo moja bezpośrednia współpraca z nim trwała stosunkowo krótko i nie została zaznaczona niczym szczególnym, w żadnym sensie. Skończyła się z chwilą, kiedy tłumacząc, że nie może mnie wysłać do Europy, bo byłem ze "starego układu", skierował mnie na placówkę do Tunisu.
Odnosiłem się z uznaniem do jego kwalifikacji prawniczych, z zazdrością słuchałem z jaką swadą posługuje się trzema podstawowymi językami zachodnimi, doceniałem tempo, z jakim wchodził w nową dlań dziedzinę, podzielam nawet niektóre jego decyzje wewnętrzne (podkreślam niektóre). Uważam jednakowoż, że robienie z niego herosa, w czym celuje "Gazeta Wyborcza" jest nie na miejscu.
Reorientacja polityki zagranicznej była zrozumiała i potrzebna, ale pod kierownictwem tego ministra wahadło wychyliło się w drugą stroną. "Po owocach poznacie ich", a więc można chyba sformułować twierdzenie, że naszą politykę wobec Rosji cechowała w owym okresie anemiczna nijakość. Format polityka mierzyć trzeba nad Wisłą stopniem nie ulegania kołtuńskim fobiom w stosunku do dużego i ważnego kraju. Nie mieliśmy wtedy żadnej przemyślanej polityki wobec krajów rozwijających się, także wobec świata arabskiego. Polityka kadrowa wymagała oczywiście zmian, ale nie kosztem łamania prawa. Wiele też można powiedzieć o kryteriach naboru nowych pracowników. Pominę już sprawę fatalnego konkordatu.
W sumie widzę konieczność większej powściągliwości w gromadzeniu marmuru na pomnik. Myślę przy tym, że do ministra Skubiszewskiego nie pasowało określenie "prezydencki minister" i nie dziwię się, że chciał uciec do Międzynarodowego Trybunału Sprawiedliwości, nie przeczuwając, że w ONZ czeka go porażka.

Prezydenckimi ministrami sensu stricte byli dwaj następni szefowie resortu. Niektórzy traktowali tą okoliczność za powód do nobilitacji. Pierwszym z nich był ANDRZEJ OLECHOWSKI. Pamiętam go jeszcze z czasów, kiedy obaj byliśmy dyrektorami, on w Ministerstwie Handlu Zagranicznego, i czasami rozmawialiśmy przez telefon. Żartowałem wtedy, że z takim głosem facet się marnuje w handlu, nawet jeśli zagranicznym. Nie przypuszczałem wówczas, że żartem tak bardzo zbliżam się do prawdy. Dziś nie dziwię się i rozumiem dlaczego zaproponowano mu rolę konferansjera na festiwalu w Opolu. Zaaprobowanie tej propozycji świadczyłoby o rozrywkowym temperamencie ministra.
Ten temperament daje o sobie znać również w polityce. Minister napisał monolog na temat, zdaje się, uczciwości w polityce. Niektórzy potraktowali to poważnie. Było ich stu i założyli nawet ruch. Jednym słowem ruch jest wszystkim, a bezruch niczym. Ma się rozumieć chodzi o ruch w interesie.
Żartobliwy dystans występuje, jak się wydaje, w dwóch sytuacjach, kiedy się otaczającego świata nie rozumie i kiedy rozumie się go za dobrze i wie się, że nadmierna powaga potrafi być śmieszna. W omawianym przypadku mamy do czynienia z tą drugą sytuacją.
Andrzeja Olechowskiego pamiętam kiedy w jednej grupie (nie ośmielam się napisać "razem") towarzyszyliśmy premierowi Mazowieckiemu w podróży do Brukseli. Imponował mi znawstwem, z jakim wyjaśniał członkom delegacji zawiłe sprawy istnienia, funkcjonowania i rozszerzania Unii Europejskiej. Ten minister nie obniżał średniej i myślę, że jeszcze o nim usłyszymy.


Ostatni z moich ministrów WŁADYSŁAW BARTOSZEWSKI jest drugim (po ministrze Skrzeszewskim) z całego zestawu, z którym nie tylko nigdy nie zamieniłem jednego słowa, ale którego nawet nigdy na własne oczy nie widziałem. Łączy nas, jeśli się tak można wyrazić, jedynie to, że podpisał mi pismo rozwiązujące stosunek pracy (na moją prośbę) i pismo z podziękowaniami za całokształt. Dużo słyszałem o nim od kolegów, ale przytaczać tego nie będę. Z ostrożności.

Na Bartoszewskim skończyła się lista moich ministrów. Było ich tylko jedenastu, a co za różnorodność życiorysów, doświadczeń, poglądów, umiejętności, talentów, temperamentów, także słabości i śmiesznostek. Pełnili swe funkcje w sumie aż czterdzieści lat. W tym czasie świat podlegał przeobrażeniom i zmianom, które były dziełem ludzi, ale które ich także kształtowały, niezależnie od szczebla i hierarchii służbowej, choć oczywiście ci na szczycie resortu byli lepiej widzialni.
Nie wątpię, że subiektywnie każdy z nich "chciał dobrze". Nie wszystkim to w równym stopniu się udawało. Byli realizatorami polityki, którą sami w różnym zakresie współtworzyli.
Nie miałem ambicji pisania na ten temat. Do tego potrzebne byłyby dużo poważniejsze źródła niż ludzka pamięć. Chodziło mi o wydobycie moich szefów z pamięci, a o subiektywizmie tej operacji przestrzegałem. Być może napiszę kiedyś o swoich wiceministrach i dyrektorach. To dopiero będzie zabawa.

Warszawa, maj 1998 r.

Janusz Fekecz przepracował w Ministerstwie Spraw Zagranicznych i na placówkach zagranicznych MSZ pełnych 40 lat. Zatrudniony w kwietniu 1955 r. jako szeregowy urzędnik, po kolejnych awansach był dyrektorem Departamentu, następnie pełnił funkcje attache konsularnego, sekretarza i wreszcie ambasadora na placówkach MSZ w Rzymie, Madrycie, Brukseli i Tunisie do września 1995 r.

Powrót do poprzedniej strony