Rok 1952
Moje pierwsze budowy
w Nowej Hucie


W latach pięćdziesiątych wszyscy absolwenci wyższych uczelni zatrudniani byli na podstawie tzw. "skierowań do pracy", wydawanych przez administrację uczelni. Zapewniano w ten sposób w miarę równomierny dopływ "świeżych" inżynierów i magistrów do nowopowstających przedsiębiorstw i na budowy całego kraju.
Po ukończeniu Politechniki Wrocławskiej i otrzymaniu w 1951 r. dyplomu magistra inżyniera architekta, zgłosiłem w moim Dziekanacie, że chciałbym pracować w Nowej Hucie, będącej po Warszawie największym placem budowy w Polsce. Zaproponowano mi, abym sam w terminie półrocznym dostarczył do uczelni odpowiedni dokument zatrudnienia, a otrzymam wtedy formalne urzędowe skierowanie. Chciałem w szczególności zatrudnić się w jakimś przedsiębiorstwie budowlanym w Nowej Hucie na okres dwóch lat praktyki, by potem wrócić na stałe do swego ukochanego Wrocławia i pracować jako projektant architektury w biurze projektowym.
Do Krakowa pojechałem w ostatnich dniach lutego 1952 roku. Miasto to bardzo różniło się od Wrocławia. Przede wszystkim było całe, najwyraźniej walec wojny nie wyrządził mu poważniejszych szkód. W stosunku do rozległego Wrocławia Kraków był obszarowo względnie małym miastem. Liczył wprawdzie już ok. 350 tysięcy mieszkańców (w 1945 r. - 250 tys.), ale skupionych w zwartej zabudowie kilku dzielnic śródmiejskich. Bez większej straty czasu można było poruszać się po mieście na piechotę, co też potem często praktykowałem.


Nowohucki kombinat metalurgiczny zlokalizowany został 12 kilometrów na wschód od centrum Krakowa, budowa nowego miasta bliżej o 4 kilometry. Z Krakowem łączyły te place budów lokalna linia kolejowa i ulica Bieńczycka. Wybudowana przed 1939 r. jednotorowa linia kolejowa prowadziła od Dworca Głównego do miejscowości Kocmyrzów na północ od kombinatu. Spełniała ona swe funkcje komunikacyjno-transportowe przez kilka lat, do momentu uruchomienia połączenia tramwajowego z Nową Hutą.
Jazda pociągiem trwała bardzo długo. Wysiadłem w Grębałowie i następnie udałem się w kierunku Kopca Wandy. Po lewej stronie miałem cały czas wgląd na rozległą panoramę budowy kombinatu. Plac budowy obejmował kilka kilometrów kwadratowych płaskiego terenu i sprawiał imponujące wrażenie. Wiele obiektów, wewnątrzzakładowych dróg i linii kolejowych, a nawet całych kompleksów budynków było już gotowych. Na budowach pracowały tysiące ludzi, setki wozów konnych i samochodów oraz niewiele maszyn, głównie koparek.
Z historycznego kopca-kurhanu, usypanego na cześć Wandy, co "nie chciała Niemca" - przeszedłem do wsi Mogiła i pierwszych osiedli mieszkaniowych Nowej Huty. Mogiła w 1952 r. była niewielką wsią z kilkudziesięciu domami w większości zbudowanych z bali drewnianych, pobielonych wapnem na niebiesko i krytych słomianymi strzechami.
Również miasto Nowa Huta stanowiło wielki plac budowy. Podobnie, jak w przypadku kombinatu, budowano je na płaskim terenie, wykorzystywanym dotychczas na pola uprawne. Nie kluczyłem zbytnio po nowobudowanych ulicach, lecz skierowałem się od razu na osiedle C-1, gdzie miała znajdować się Dyrekcja Budowy Miasta Nowa Huta. Tam właśnie zamierzałem się zatrudnić.
Zgłosiłem się do sekretariatu DBMNH, złożyłem pisemne podanie o przyjęcie do pracy i przeprowadziłem dłuższą rozmowę z kierownikiem Wydziału Nadzoru Inwestycyjnego. Usłyszałem, że nie będzie żadnych problemów z zaangażowaniem mnie na stanowisku inspektora nadzoru. Otrzymałem ankietę personalną do wypełnienia i propozycję przyjazdu w dniu 15 marca, celem sfinalizowania formalności oraz podjęcia pracy w przedsiębiorstwie.
Faktycznie od 15.III.1952 r. zostałem zaangażowany w DBMNH na stanowisku inspektora nadzoru. Już na drugi dzień pracy przydzielono mi kilka dużych budynków wznoszonych na osiedlu C-1. Były to wieloklatkowe, 5 kondygnacyjne bloki mieszkalne. Realizowane z zastosowaniem wrocławskiej cegły rozbiórkowej, ze stropami pustakowymi, żelbetowymi klatkami schodowymi i płaskimi betonowymi dachami. Ta technologia budowy stosowana była powszechnie mniej więcej do 1955 roku.
Podstawowym obowiązkiem inspektora nadzoru budowlanego było kontrolowanie na bieżąco robót na powierzonych mu budowlach. Oczywiście najważniejsza była jakość robót konstrukcyjnych, w tym prawidłowe wykonanie zbrojenia i właściwa technologia wykonania wszelkich elementów żelbetowych, gdyż w tym zakresie najłatwiej było o pomyłki i niedopatrzenia.
Starannie więc sprawdzałem, czy ilość, średnice i sposób wygięcia prętów stalowych w elementach żelbetowych są zgodne z projektem technicznym. Do sprawdzania średnicy żelastwa używałem początkowo skrupulatnie suwmiarki (noniusza). Lecz rychło nauczyłem się z odległości kilku metrów bezbłędnie odczytywać na oko te średnice.
Podobnie dużą wagę przywiązywałem do technologii betonowania. Chodziło głównie o odpowiednie zabezpieczenia w przypadku występowania opadów, dużych upałów lub mrozu. Ważną rzeczą było stosowanie ciągłego betonowania w granicach dylatacji. Stąd betonowanie np. stropów i podciągów odbywało się bez przerw, również nocami, przy oświetleniu stanowisk roboczych reflektorami na trójnogach. Wielokrotnie zdarzały mi się takie kilkudziesięciogodzinne maratony betoniarskie.


Os_C1.jpg Moje bloki mieszkalne na osiedlu C-1 rosły jak na drożdżach. Co tydzień-dwa przybywało na nich po pięterku i nadzorowałem już wkrótce także roboty wykończeniowe. Do robót, jakie szczególnie trzeba było wówczas kontrolować można zaliczyć osadzanie drzwi i okien, pionowanie ścianek działowych oraz wykonywanie parkietów i lastryka.
Parkiety stosowano wówczas we wszystkich pomieszczeniach mieszkalnych. Do epoki PCW i innych tworzyw sztucznych było jeszcze daleko i te parkiety dawano chyba z konieczności, mimo ich bardzo wysokiej ceny. Lecz posadzki te wymagają przesuszonego podłoża, równej wylewki i odpowiedniego układania i klinowania pod listwami przyściennymi. Z tym były zawsze problemy.
Natomiast lastryko stosowano z reguły wszędzie tam, gdzie nie dawano parkietów, a więc w łazienkach, kuchniach, na balkonach, schodach i podestach. Posadzka ta, znana już starożytnym Rzymianom, wykonywana była w tych pięćdziesiątych latach także sposobami rzymskimi. Mianowicie jej szlifowanie wykonywane było przez klęczących lastrykarzy przy użyciu ręcznych szlifierek. Nie było bowiem jeszcze szlifierek elektrycznych.
Po kilku miesiącach moje bloki kolejno przejmowały komisje odbiorcze i prawie natychmiast były one zasiedlane. Kilka budynków przeznaczono na hotele robotnicze dla zatrudnionych w kombinacie. Śpieszono się z tym tak bardzo, że rezygnowano z wcześniejszego wykonywania tynków elewacyjnych. Faktycznie roboty elewacyjne na całym, dużym osiedlu C-1 wykonane zostały dopiero po kilku latach.
Mnie zaś coraz więcej angażowały roboty wykończeniowe w kilkunastu różnych sklepach na parterach ostatnich dwóch budynków. Wkrótce jednakże nadzór nad tymi domami i sklepami przekazałem kolegom. Sam otrzymałem pod swoją pieczę dwa pierwsze nowohuckie obiekty niemieszkalne na nowym osiedlu C-32. Były to: budynek dla Komendy Dzielnicowej Straży Pożarnej z garażami na 10 wozów bojowych i duży biurowiec, gdzie później ulokował się Urząd Dzielnicowy i większość organizacji społecznych i politycznych Nowej Huty.
Oba obiekty, które zacząłem nadzorować na osiedlu C-32 były o wiele bardziej skomplikowane od budynków mieszkalnych osiedla C-1. Dokumentację projektową otrzymywaliśmy z biura projektowego fragmentami, sukcesywnie w trakcie budowy. W związku z tym moja rola przy nadzorowaniu tych obu obiektów poważnie wzrosła. Musiałem bowiem dbać o terminowe dostarczenie brygadom roboczym właściwych rysunków, zaś wcześniej sprawdzić je i skoordynować. Obie budowy, usytuowane obok siebie, realizowane były przez jedno kierownictwo budowy. Świetnie mi się współpracowało i zaprzyjaźniłem się z tym kierownictwem i brygadzistami.

Straznica2.jpg Kierownik budowy Hayto, energiczny, przedwojenny budowlaniec, doskonale dawał sobie radę z ludźmi. Potrafił zachęcić pracowników do dodatkowego wysiłku, nagrodzić za dobrą robotę, lub zbesztać za partactwo. O tym, że świetnie radził sobie w trudnej roli kierownika budowy, świadczyć może choćby taki nietypowy fakt, iż zatrudniał człowieka niemowę, częściowo niesprawnego umysłowo. Człowiek ten znany wszystkim tylko z imienia, był nadzwyczaj przydatny. Wykonywał bowiem wszelkie, często brudne i niewdzięczne prace porządkowe, jakich zwykle wiele na dużej budowie. Wystarczyło, że kierownik wskazał Mietkowi ręką co ma robić, a ten krzątał się od świtu do ciemnego wieczora, zamiatał, segregował cegły, zbierał deski, zabezpieczał cement, odwoził gruz taczkami, mył okna. Pilnował też całej budowy, bo spał i mieszkał w baraku kierownictwa. Przez wszystkich traktowany był z szacunkiem i uznaniem za swą pracę. On sam czuł się potrzebny, za swym kierownikiem zapewne skoczyłby w ogień.
Zaś majster Śliwa, realizujący budowę, wiedział, jak dobrze wykonać każdą robotę. Starszy wiekiem i doświadczeniem tłumaczył cierpliwie robotnikom, co i jak mają robić i często sam pokazywał, jak lepiej wykonać daną robotę. Ja także sporo się od niego nauczyłem.

Z brygadzistów nieocenionym był brygadzista zespołu ciesielskiego, Jamróz. Sam z Podhala, ze swymi ludźmi, też Góralami, potrafił wykonać każdy, choćby najbardziej skomplikowany szalunek. Miał zawsze pełne ręce roboty, bo budynki na C-3 zawierały wiele skomplikowanych elementów żelbetowych.
Wreszcie w kierownictwie budowy, na stanowisku zastępcy kierownika, zatrudniony był młody inżynier stażysta, Włodarczyk. Wykonywał on wszelkie prace biurowo-administracyjne, jakich dużo na każdej budowie. Między innymi: zlecenia, zamówienia materiałowe, rozliczenia robotników, prowadzenie książek obmiarowych, sprawdzanie oraz ewidencja kosztorysów i wszelkiej dokumentacji projektowej.
Ja wtopiłem się w ten kolektyw kierowniczy i uzupełniałem go. Kierownik budowy nienawidził jakichkolwiek prac papierkowych, więc pomagałem mu i jego zastępcy, zwłaszcza w prowadzeniu książek obmiaru, które równocześnie sprawdzałem i podpisywałem. Kierownika bezpośrednio zastępowałem przy redakcji różnych protokołów, w prowadzeniu dziennika budowy, opracowywaniu harmonogramów robót itp. Majstrowi i brygadzistom wyjaśniałem i interpretowałem rysunki projektowe.
Brałem też często udział w operatywkach kierownictwa odcinka robót Przedsiębiorstwa Budownictwa Miejskiego "Zetbeem". Współpracowałem również ściśle z przyszłym użytkownikiem, to jest komendantem strażnicy pożarniczej, kpt. Frycem. Interesował się on przebiegiem robót, bywał często na budowie i zgłaszał mi swe szczegółowe uwagi, które wprowadzałem w miarę możliwości.
Obie moje budowy na osiedlu C-3 realizowane były bardzo szybko. Były dnie i tygodnie, że kierownictwo uzyskiwało poważne wsparcie ze strony Powszechnej Organizacji "Służba Polsce", która grupowała młodzieżowe hufce pracy pod patronatem ZMP. Niedaleko na terenie fabryki tytoniowej w Czyżynach w dwóch wielokondygnacjowych 200-metrowej długości, niewykończonych blokach fabrycznych kwaterowało kilka tysięcy junaków z brygad SP.
Byli oni zorganizowani na modłę wojskową, część przyuczona do różnych zawodów budowlanych i w Nowej Hucie zatrudniano ich głównie na budowie kombinatu. Nazywało się ich "stonką", ze względu na zielony kolor mundurów i występowanie w dużych grupach. Faktycznie, w trakcie robót ziemnych i fundamentowych mego biurowca, cały plac budowy mienił się na zielono. Junacy pracowali na ogół bardzo wydajnie i trudno było nadążyć z przygotowaniem dla nich frontów robót. Później wielu z nich zostało już na stałe na budowach miasta i kombinatu nowohuckiego.


Jedno zdarzenie w trakcie budowy strażnicy pamiętam szczególnie. Otóż źle został wykonany dolny bieg piwniczny jednej klatki schodowej. Po rozszalowaniu żelbetowych schodów okazało się, że tym dolnym biegiem nie może przejść nawet człowiek średniego wzrostu.
Decyzja o tym, co należy zrobić, należała do mnie, a ja nie umiałem nic rozsądnego wymyślić. Budowa weszła w fazę końcową, na schodach wykonano już lastryko oraz zamocowano balustrady i zbliżał się szybko termin przekazania obiektu do użytku. Zostało tylko dwa dni do komisyjnego odbioru strażnicy, gdy wpisałem wreszcie do dziennika budowy jedyne możliwe polecenie wyburzenia wadliwego biegu i wykonania nowego. Dołączyłem też stosowne szkice.
I oto w ciągu jednej doby Mietek rozkuł cały bieg żelbetowy, wykonano odpowiednie podmurówki ceglane, zapełniono je gruzem, zabetonowano nowe stopnie, przerobiono stalowe balustrady, położono lastryko, wykonano reperacje tynków. Następnie, po odczekaniu kilkunastu godzin, wyszlifowano lastryko i pomalowano fragmenty ścian. Wszystko było gotowe, gdy na drugim końcu budynku komisja odbioru rozpoczynała swe prace. Zaś potem, już w trakcie podejmowania załogi budowlanej "kieliszkiem alkoholu" przez komendanta strażnicy - uzgodniłem z kierownikiem robót sposób rozliczenia tych ostatecznie bardzo małych kosztów przeróbki biegu schodowego.

Drugie pamiętne zdarzenie dotyczy budowy sąsiedniego biurowca. W trakcie kończenia fundamentów budynku rozpadały się kilkudniowe deszcze i na odcinku kilkunastu metrów obsunęła się stroma skarpa ziemi od strony pobliskiej ulicy. Nad 4-metrowym wykopem zawisła ciężka, wielootworowa kanalizacja teletechniczna. Ściągnięto mnie w nocy z mieszkania. Na budowie byli już komendant z oddziałem strażaków i samochodami pożarniczymi oraz kierownik budowy, kompletujący brygadę cieśli i kopaczy z narzędziami. Powiedzieli mi, że uszkodzoną kanalizacją przebiegają tajne kable wojskowe, łączące Moskwę z Berlinem i Wiedniem. Nie było jej dlatego na podkładach geodezyjnych. Stąd projektanci nie przewidzieli odpowiednich zabezpieczeń, czy odsunięcia projektowanego budynku.
Staliśmy w trójkę w pelerynach nad wykopem, a co chwila strażacy lub cieśle podchodzili do nas po dyspozycje co mają robić. W jakiś sposób strażacy odszukali najbliższe studzienki kanalizacji teletechnicznej i wypompowali z nich wodę, gdyż napływała ona przewodami i przeciekała w rejonie wykopu. Zabezpieczyli też teren nad kanalizacją przed przesiąkaniem wody deszczowej do gruntu.
Zaś cieśle pracowali w wykopach, zabezpieczając 4-metrową skarpę od dalszego obsuwania się i wykonując konstrukcję nośną pod betonowe rury kanalizacji teletechnicznej. Rury te wsparto na długości kilkunastu metrów wieloma ukośnymi zastrzałami z solidnych drewnianych okrąglaków. Wszystkie te prace wykonywane były w jaskrawym świetle licznych reflektorów, prawie bez słów, przy stukocie siekier, młotów i łopat. I w nieustannie siąpiącym deszczu. Pamiętam dobrze do dziś tę niesamowitą scenerię zdarzenia, jakby z jakiegoś filmowego horroru.


Po ponad rocznej budowie oba obiekty na os. C-32 zostały zakończone i przekazane kolejno do użytkowania. Zaś ja od pewnego już czasu przejąłem do nadzorowania inwestorskiego nowe obiekty kubaturowe w Centrum Nowej Huty. Wiązało się to z mym kolejnym awansem na inspektora zespołowego na budowie tegoż Centrum. Czekała tam na mnie realizacja kilkunastu największych i najbardziej okazałych budynków mieszkaniowych w Nowej Hucie. Miały one po 6-8 kondygnacji, bogate elewacje, częściowo wykładane kamieniarką, zaś w parterach liczne lokale handlowe, usługowe i gastronomiczne o wysokim standardzie wyposażenia i wykończenia.
Dwuletni okres mej praktyki budowlanej w Nowej Hucie minął, gdy na pierwszych budynkach na Centrum trwały już zaawansowane roboty wykończeniowe. Zgodnie ze mym pierwotnym zamiarem powinienem więc powrócić już do Wrocławia. Jednakże nie sposób było zrezygnować z kontynuacji wielkiej przygody budowlanej, zwłaszcza, że wiązała się ona z rewolucją technologiczną wprowadzaną w sposobach budowania. Mianowicie na moich budynkach zainstalowane zostały, jako pierwsze w Krakowie, a być może w Polsce, wielkie samojezdne, wieżowe dźwigi budowlane, rozpoczynające epokę budownictwa uprzemysłowionego.

Kraków, 12.1999 r.

Powrót do poprzedniej strony