Wydarzenia i obyczaje
Jak to było w Nowej Hucie?


PRZYJĘCIE DO PRACY
W sobotę 15 marca 1952 r., zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami, zgłosiłem się rano do Dyrekcji Budowy Miasta Nowa Huta. Po niedługim oczekiwaniu sekretarka poprowadziła mnie do naczelnego dyrektora instytucji. Zapytał jakie mam wykształcenie, warunki rodzinne i zainteresowania, a sam poinformował krótko o organizacji biura. Zaraz potem sekretarka zaprowadziła mnie do naczelnego inżyniera Dyrekcji, a następnie do głównego inspektora w Wydziale Nadzoru Inwestycyjnego. Tam właśnie miałem pracować, zgodnie ze swym życzeniem, jako młodszy inspektor nadzoru. Zostałem poinformowany o zakresie swych obowiązków, zapoznałem się z niektórymi przyszłymi kolegami i otrzymałem swój "kąt" z biurkiem w pokoju inspektorów.
W międzyczasie przygotowany został dla mnie kwaterunek w hotelu robotniczym, będącym w dyspozycji Dyrekcji. Był to świeżo ukończony wielorodzinny budynek mieszkalny na sąsiednim, budującym się osiedlu C-2. Zamieszkałem tam w jednym pokoju, wspólnie z innym inspektorem nadzoru, z którym potem przez wiele lat się przyjaźniłem.
Odniosłem wrażenie, że kierownictwo przedsiębiorstwa było wyraźnie zainteresowane przyjęciem mnie o pracy. Podobnie jak kilku innych świeżych absolwentów wyższych uczelni. Był to okres, gdy do zakładów pracy całej Polski zaczęła napływać pierwsza duża fala inżynierów i magistrów, wykształconych już po wojnie. Przy czym przedwojennych pracowników z wyższym wykształceniem było jak na lekarstwo.


AKADEMIE W BIURZE
Wraz z wręczeniem angażu i przydziału na tymczasowe mieszkanie, sekretarka poinformowała mnie, że jeśli mam ochotę, to mogę przyjść po południu do świetlicy biura na imprezę rozrywkową, organizowaną z okazji minionego w poprzednim tygodniu święta Dnia Kobiet.
Oczywiście, że miałem ochotę i poszedłem. Salka była pełna. Na estradzie prezentowali się wyłącznie pracownicy Dyrekcji, gdyż spektakl w całości zorganizowany został własnymi siłami. Główny inspektor śpiewał i grał świetnie na gitarze, dwóch przebierańców wystąpiło w kilku skeczach z komicznymi dialogami, były recytacje wierszy i była też harmonia i rosyjskie czastuszki ze swojskimi kupletami. Najokazalej prezentował się dziewczęcy kwartet taneczny, który zresztą widziałem później kilka razy na estradach nowohuckich przy okazji różnych okolicznościowych imprez. Bardzo mi się te występy podobały, jak również serdeczna, jakby rodzinna atmosfera, panująca na sali, salwy śmiechu, huczne brawa.
W takich akademiach, spotkaniach, zabawach, imprezach dla dzieci itp., odbywających się w moim zakładzie pracy, brałem potem udział wielokrotnie. Organizowane one były najczęściej przez związek zawodowy i było to praktykowane na szeroką skalę we wszystkich zakładach pracy w Polsce po wojnie. Zmierzch tego zwyczajowego, zbiorowego relaksu i rozrywki w miejscu pracy nastąpił dopiero w okresie szerokiego rozpowszechnienia się telewizji.


DYSCYPLINA PRACY
Kierownicy i dyrektorzy zakładów pracy zobowiązani byli w latach pięćdziesiątych do twardego wdrażania i pilnowania dyscypliny pracy. Doświadczyłem tego na własnej skórze już niewiele tygodni po rozpoczęciu pracy w Nowej Hucie.
Na Święta Wielkanocne pojechałem, jak zwykle, do rodziców mieszkających w województwie poznańskim, zaś w drugie święto do Wrocławia. Chciałem tam zabrać skierowanie do pracy w Nowej Hucie, przygotowane wcześniej przez uczelnię.
Miał je mój kolega przed świętami podjąć w dziekanacie i dostarczyć mojej siostrze. Z jakichś powodów tego nie uczynił i postawił mnie w trudnej sytuacji, gdyż upływał termin, w którym zobowiązałem się to skierowanie dostarczyć do działu kadr w biurze. Zadecydowałem więc zatrzymać się we wtorek poświąteczny we Wrocławiu, by odebrać ten nieszczęsny papierek, natomiast stracony dzień pracy odrobić później wg uzgodnienia ze swym przełożonym.
Po świętach poszedłem więc do pracy dopiero w środę. Nie przeczuwałem co mnie czeka. Sekretarka kazała mi się natychmiast stawić przed oblicze naczelnego. Dyrektor popatrzył na mnie świdrującym wzrokiem i zapytał dlaczego poprzedniego dnia nie byłem w pracy. Odpowiedziałem najbardziej szczerze o swym dylemacie wrocławskim i stwierdziłem, że chętnie odpracuję na dodatkowych zmianach ten stracony dzień roboczy. Usłyszałem wtedy od naczelnego, że miał z tego powodu osobiste przykrości, gdyż musiał złożyć swym zwierzchnikom pisemne zestawienie nieobecnych w pracy w ten dzień poświąteczny. Nie przyjął mego tłumaczenia do wiadomości i począwszy od następnego tygodnia obniżył mi grupę zaszeregowania i wysokość dodatku funkcyjnego. Nikomu wówczas o tej swej przygodzie nie mówiłem i pracowałem tak, jakby nic się nie zdarzyło. Bynajmniej też nie miałem też żadnej pretensji do swego pryncypała. Zresztą po półrocznej obserwacji mej pracy, przyznał mi rację i awansował skokowo o dwie grupy zaszeregowania.
W ogóle to dyscyplina pracy, jaką wówczas stosowano i starano się bezskutecznie wdrożyć w umysły i nawyki obywateli, ma się tak do dziś uprawianych stosunków pracy, jak dyscyplina w wojsku do zabawy podwórkowej małolatów.
Mnie ta dyscyplina odpowiadała. Przez lata nie miałem żadnych nieobecności, nie spóźniałem się do pracy, zaś obowiązki swe wykonywałem terminowo, choćby pracując w nadgodzinach i niedziele. Ale odbiegałem chyba w tej mierze od normy i przeciętnych zachowań rodaków.


KURZ I BŁOTO
Wszyscy robotnicy budowlani i pracownicy terenowi otrzymywali w swych zakładach pracy okresowe przydziały ubrań roboczych i ochronnych. Na budowach najbardziej spotykanym ubiorem roboczym były szare, ciepłe, watowane kufajki i gumowe buty, ubierane na spodnie. Ja swą przydziałową kufajkę ubierałem bardzo rzadko w wyjątkowo zimne i słotne dni. Ale buty gumowe nosiłem często, zwykle zawinięte od góry do połowy.
Ubieranie gumiaków było koniecznością, jeśli tylko padał deszcz i było mokro. Mianowicie na terenie całej Nowej Huty występują grunty lessowe o miąższości nawet do kilku metrów. Przypominają glinę, zarówno jasnożółtym kolorem, jak i pylastą budową. W czasie opadów grunt ten chłonął wilgoć i nabierał konsystencji gęstego ciasta. Normalnie w obuwiu niepodobna było w ogóle po tej lepiącej się mazi chodzić. Na początku pobytu w Nowej Hucie próbowałem chodzić w kaloszach, ale po prostu grzęzły całe w błotku i trudno je było potem wyciągnąć.
Natomiast gdy było sucho i wietrznie, to nad placami budów unosiły się chmury żółtego kurzu lessowego. Z tego powodu nabawiłem się wkrótce chronicznego zapalenia spojówek, jakie przez kilka lat mnie prześladowało. Od tego też czasu zawsze w pogodne dni noszę ciemne okulary.


WYPADKI NA BUDOWACH
W okresie pierwszych dziesięciu lat realizacji dzielnicy Nowej Huty, nie było na jej budowach ani jednego śmiertelnego wypadku.
Bodaj najpoważniejszy zdarzył się na budowie niewielkiej centrali telefonicznej na osiedlu C-2. Przy rozszalowywaniu żelbetowego stropu na pierwszym piętrze, robotnicy mieli trudności z wybiciem klinów pod stemplami szalunku. Nie zastanawiając się wiele zaczęli więc te stemple bezmyślnie piłować i to skośnie do poziomu. W pewnym momencie rusztowanie zaczęło trzeszczeć i po chwili całość wraz ze stropem zawaliła się z hukiem. Lekkomyślni cieśle tym razem wykazali się przytomnym refleksem i w porę wyskoczyli z budynku przez okna, tak że nikomu nic się nie stało.
Drugim z poważniejszych wypadków to było zawalenie się, na długości kilkunastu metrów, oszalowania wykopu kanalizacyjnego, głębokiego na kilka metrów. W tym czasie na dole pracowali robotnicy przy montażu rur kanalizacyjnych. Nic się jednakże im nie stało, gdyż masywne, wykonane ze stalowej blachy fałdowej, szalunki bocznych ścian wykopu nie popękały i "złożyły się", tworząc dołem trójkątny tunel, z którego sami po chwili wyszli na zewnątrz.


TRAMWAJ DO KRAKOWA
Do 1953 roku do budującej się Nowej Huty jeździło się z Krakowa jednotorową linia kolejową, zbudowaną przed 1939 r. Prowadziła ona od Dworca Głównego wzdłuż ulic Bieńczyckiej i Kocmyrzowskiej do miejscowości Kocmyrzów na północ od kombinatu. Spełniała swe funkcje komunikacyjno-transportowe przez kilka lat, do momentu uruchomienia połączenia tramwajowego z Nową Hutą.
Od 1953 r. kursowały już wzdłuż nowej ul. Bieńczyskiej tramwaje, ale czas przejazdu do centrum Krakowa przekraczał znacznie pół godziny. Poważnym problemem były powroty do Nowej Huty nocną porą. W początkowym okresie funkcjonowania tramwaju nie było kursów nocnych, a i później często nocami wykonywano wszelkie uzupełniające roboty i przeróbki. Zdarzyło mi się dwukrotnie, że przemierzyłem nocą 6,5 kilometrową, nieoświetloną drogę z dworca kolejowego w Krakowie do mego mieszkania na os. A-Zachód na piechotę.
W czasie kilku pierwszych miesięcy funkcjonowania linii tramwajowej do Nowej Huty uzyskała ona niechlubną nazwę "trasy śmierci". Mianowicie wzdłuż południowego torowiska, na odcinku ul. Wieczystej, pozostawiono szpaler pięknych, wieloletnich drzew, bodaj kasztanów, które rosły wzdłuż dotychczasowej drogi gruntowej. Ale wozy tramwajowe nie miały wówczas drzwi zamykanych automatycznie, to też, w czasie przepełnienia, obwieszone były gronami pasażerów, jadących na stopniach. Było to przyczyną wielu wypadków, w tym kilku śmiertelnych. W konsekwencji drzewa-zawalidrogi zostały wycięte i wykarczowane.


RUCH RACJONALIZATORSKI
W latach pięćdziesiątych w całym kraju propagowany był szeroko ruch racjonalizatorski, który polegał na zgłaszaniu i wdrażaniu do realizacji różnego rodzaju usprawnień i oszczędności. W Nowej Hucie miał on dość szeroki zasięg, a ja niemały w tym udział. Pomysłów mi nie brakowało i wciąż angażowałem się w opracowywanie coraz to nowych projektów racjonalizatorskich.
Zgłaszałem je do Komisji Racjonalizatorskiej w Przedsiębiorstwie Budownictwa Miejskiego w NH, gdzie zwykle bardzo szybko projekty te rozpatrywano. W przypadku przyjęcia do realizacji otrzymywałem jednorazowe wynagrodzenie, jakie zwykle wynosiło po kilka tysięcy złotych. Zwykle nie interesowałem się zupełnie wdrażaniem swych pomysłów, robiło to samo przedsiębiorstwo wykonawcze. Ja w tym czasie zajmowałem się już innymi pomysłami.
Za uzyskane oszczędności z tytułu racjonalizatorstwa otrzymałem w XI 1954 r. List Uznania z Zarządu Okręgowego Związku Zawodowego PBIPMB. Zaś IV 1955 r. z Urzędu Patentowego świadectwo autorskie na mój prefabrykowany pustak do kanałów dymowych i wentylacyjnych "Beta". A zaraz po tym z Ministerstwa Gospodarki Komunalnej, z Centralnego Zarządu Budowy Miast i Osiedli "ZOR" zawiadomienie o nadaniu mi Odznaki Racjonalizatora Produkcji. Później otrzymałem jeszcze 12 poważniejszych odznaczeń i odznak, ale tę pierwszą Odznakę Racjonalizatora, z podobizną W. Pstrowskiego na awersie, ceniłem i cenię sobie najbardziej.


KURSY ZAWODOWE
Szeroko rozpowszechniona też była w tamtych latach praktyka organizowania przez większe zakłady pracy, czy zjednoczenia branżowe różnego rodzaju kursów zawodowych, zwłaszcza dla nowych pracowników. Ja jako młody, świeżo "upieczony" inżynier również brałem udział w kilku takich szkoleniowych kursach.
Już w drugim miesiącu pracy wysłano mnie do Warszawy na 9-dniowy kurs, zorganizowany przez Centralny Zarząd Budowy Miast i Osiedli "ZOR". Należały do niego wszystkie problemy związane z programowaniem, planowaniem, projektowaniem i nadzorem inwestycyjnym odbudowy miast i budowy nowych osiedli. W jakimś sensie nawiązywał on do tradycji przedwojennego Zakładu Osiedli Robotniczych, jaki prowadził budowę osiedla Żoliborz w Warszawie. Tyle, że przedwojenny ZOR zajmował się jednym osiedlem, a powojenny ZOR setkami osiedli i miast całej Polski.
Głównym celem kursu było zapoznanie uczestników, przedstawicieli służb inwestycyjnych z dużych ośrodków miejskich, z problematyką projektową, normatywami projektowania i przepisami prawa budowlanego. Dla mnie kurs był bardzo cennym pogłębieniem i uporządkowaniem znanych mi już w większości wiadomości ze studiów.
Późną jesienią 1952 r., można powiedzieć, że po letnim sezonie budowlanym, byłem uczestnikiem dwóch kursów szkoleniowych, zorganizowanych przez Dyrekcję dla swych młodych inspektorów nadzoru. Jeden obejmował projektowanie i realizację instalacji domowych, sanitarnych, grzewczych i elektrycznych. Zaś drugi dotyczył walki z grzybem budowlanym. Wykłady prowadzili specjaliści w danej branży z Naczelnej Organizacji Technicznej w Krakowie.
W ciągu 1954 r. brałem udział w dwóch kursach szkoleniowych. W pierwszym półroczu przeszedłem w godzinach służbowych kurs szkolenia podstawowego obrony przeciwlotniczej i przeciwchemicznej, jaki zorganizowany został dla wszystkich pracowników. Oczywiście nie miał on nic wspólnego z pracą zawodową, a był jedynie wynikiem ogólnoświatowej histerii wojennej. Drugi kurs we wrześniu dotyczył głównie spraw kompozycji i projektowania architektonicznego. Przeprowadzony był staraniem Krakowskiego Oddziału Stowarzyszenia Architektów Polskich RP. Między innymi wykładowcą był młody profesor Wiktor Zinn, który popisywał się swą fenomenalną umiejętnością rysowania piórkiem i węglem.
Pamiętam też 3-miesięczny kurs nauki prowadzenia samochodu i motocykli. Kurs zorganizowany był staraniem naszego Koła PZITB dla wszystkich chętnych, zatrudnionych w Dyrekcji. Uczyliśmy się jazdy na samochodzie, jaki miał z boku kierunkowskazy wychylane przez linki, zaś uruchamiany był przez pokręcenie korbą z przodu pojazdu.


SŁUŻBA WOJSKOWA
W latach pięćdziesiątych studenci zwalniani byli z odbywania zasadniczej służby wojskowej. Zaś po ukończeniu nauki młodzi absolwenci szkół wyższych przenoszeni byli automatycznie do rezerwy i dopiero po latach powoływano ich na kilkumiesięczne szkolenia wojskowe.
Mnie również służba wojskowa ominęła szerokim łukiem. Mimo decyzji WKR Wrocław z III.1949 r. o mej zdolności do służby liniowej - już w II.1952 r., po ukończeniu przeze mnie Politechniki Wrocławskiej, przeniesiony zostałem do rezerwy bez odbycia zasadniczej służby wojskowej. I to bez jakiejkolwiek inicjatywy i starań z mojej strony.
W lipcu 1957 r. zawezwany zostałem jednakże do stawienia się przed komisją lekarską Wojskowej Komendy Rejonowej w Nowej Hucie. Po rutynowych badaniach lekarskich szacowna komisja wydała orzeczenie o mej zdolności do wojskowej służby liniowej. Nie groził mi normalny pobór, bo byłem już na to za stary. Ale wojsko porządkowało akurat swe kadry, takich jak ja rezerwistów, i nie wykluczone było powołanie mnie na jakieś kilkumiesięczne przeszkolenie.
Faktycznie, pod koniec września otrzymałem kartę powołania, a następnie konkretne skierowanie od 2 października na ćwiczenia do jednostki wojskowej w Dębicy. Pośpiesznie więc wykańczałem swe różne bieżące sprawy biurowe, spakowałem się i w przeddzień wyjazdu, idąc do pracy, byłem w pełni przygotowany na wyjazd w nocy do Dębicy.
Ale dyrektor Dyrekcji Budowy Nowej Huty po południu poinformował mnie, iż mój wyjazd na ćwiczenia wojskowe jest już nieaktualny i że mam niezwłocznie zgłosić się do komendanta WKR-NH. Poszedłem więc, tam starannie na czerwono przekreślono skierowanie i kilka innych rubryk w mej książeczce wojskowej, pokwitowano na karcie powołania stawienie się i po kilku minutach grzecznie mnie pożegnano.
Otóż kilka dni wcześniej dyrektor zwrócił się formalnie o anulowanie mego powołania ze względu na mą "niezbędność na zajmowanym stanowisku pracy". Natomiast nieformalnie zapytał, czy WKR nie ma jakichś konkretnych potrzeb. Oczywiście, potrzebny był montaż instalacji gazowej, kuchenki gazowej cztero-palnikowej i czegoś tam jeszcze w pomieszczeniach WKR. Wszystko to w mig zostało wykonane, zaś ja od tego czasu już nigdy nie byłem niepokojony w jakiejkolwiek formie przez jakiekolwiek organa WP.


WCZASY PRACOWNICZE
Wczasy.jpg W lipcu 1953 r. pierwszy swój 2-tygodniowy urlop spędziłem na wczasach FWP w Szklarskiej Porębie. Jest to duża miejscowość wypoczynkowa, leżąca u stóp góry Szrenicy w Karkonoszach. Fundusz Wczasów Pracowniczych posiadał już wtedy w Szklarskiej Porębie Górnej kilkadziesiąt domów wczasowych. Bodaj nie było jeszcze wówczas zakładowych domów wypoczynkowych i FWP sprawował pod tym względem pionierską i prawie monopolistyczną rolę.
Oprócz zapewnienia zakwaterowania i wyżywienia, każdy większy ośrodek wczasowy prowadził również działalność oświatową i sportową. W tym celu zatrudniani byli instruktorzy k.o. (kulturalno-oświatowi), których zadaniem było organizowanie imprez, spotkań, gier i zabaw, zaś przede wszystkim wycieczek. Ja nie opuszczałem żadnej i ta łazęga po górach stała się potem stałym mym nałogiem. Szczególnie upodobałem sobie właśnie Karkonosze, które wielekroć przemierzyłem od Szrenicy po przełęcz Okraj.
Od swego pierwszego urlopu byłem już stałym i niezłomnym klientem FWP przez bardzo wiele lat. Brałem w ciągu roku po dwa 2-tygodniowe urlopy i wykorzystywałem je na wczasowy wypoczynek w Karkonoszach, Tatrach i Pieninach.
Do Zakopanego po raz pierwszy pojechałem w 1955 r. Z Krakowa do Zakopanego kursował wtedy specjalny pociąg pośpieszny nazywany lukstorpedą ze względu na swe opływowe kształty. Nie bił on wprawdzie żadnych rekordów szybkości, ale cieszył się wielkim powodzeniem, zwłaszcza że komunikacji autobusowej, tak później popularnej, wówczas jeszcze nie było.


CZYNY SPOŁECZNE
Czyny.jpg W latach powojennych przyjął się powszechny zwyczaj realizacji dorywczych prac i czynów społecznych. Organizowane one były w skali całego kraju, obejmując wszystkie zakłady pracy, szkoły, placówki służby zdrowia itd. Odbywały się zwykle w dni wolne od pracy, zaś najczęściej w niedziele, poprzedzające Święto Pracy 1-Maja i Święto Odrodzenia 22 Lipca.
W okresie zatrudnienia w DBMNH pracowałem zwykle, w ramach takich czynów, przy porządkowaniu i zagospodarowaniu terenów wokół nowych bloków mieszkaniowych. Były to więc roboty niwelacyjne, usuwanie gruzu, rozwożenie humusu, wykonywanie koryta i podłoża piaskowego pod chodniki itp. Zwykle prace te wykonywałem w grupie inspektorów nadzoru, niekiedy razem dołączaliśmy do pracowników Dyrekcji "Zetbeem".
Moje przedsiębiorstwo brało też masowy udział w 1-majowych pochodach. Odbywały się one w Krakowie, trybuna honorowa znajdowała się przy ulicy Basztowej, obok obecnego biura LOT-u. Zakłady pracy i mieszkańcy dzielnicy Nowej Huty zbierali się zwykle w rejonie Ronda Mogilskiego, zaś przemarsz kolumn tej dzielnicy albo inaugurował, albo kończył pochód. Niekiedy w miejscu zbiórki trzeba było długo czekać na wymarsz swej firmy. Był więc czas na rozmowy w mniejszych grupkach, na omawianie spraw zawodowych i prywatnych.


OBRONA KRZYŻA
W 1960 roku dobiegała już końca realizacja "starej" Nowej Huty (do ul. Kocmyrzowskiej). Do zagospodarowania pozostało jeszcze tylko kilka placów, jakie znajdowały się w planie NH, bez szczegółowego określenia ich przeznaczenia. Na jednym z nich obok Teatru Ludowego na os. Teatralnym rozpoczęto w 1960 r. budowę dużej szkoły podstawowej. Ta szkoła nie była przewidywana przez plan generalny NH, gdyż nie sposób było też przewidzieć niezwykłego przyrostu naturalnego, jaki wystąpił na nowych osiedlach w okresie po ich zasiedlaniu. Przecież w czasie lat 50. coroczne przyrosty naturalne ludności w Polsce były wyższe niż np. później w całym 6-leciu 1990-96. Zaś w Nowej Hucie padały pod tym względem rekordy absolutne.
Prawa cyklu: "młodzi - praca - mieszkanie - dzieci" funkcjonowały tu niezawodnie. Tak więc przez szkoły podstawowe miasta w latach 1959-70 przechodziła "nawałnica" dzieci, urodzonych już w NH. Dla nich zamierzono wybudować pośpiesznie tę szkołę na os. Teatralnym. Lecz gdy 26 kwietnia 1960 r. brygada kopaczy rozpoczęła prace przy wykopach, doszło do ostrego protestu okolicznych mieszkańców.
Mianowicie w 1957 r. ustawiony został na tym placu duży drewniany krzyż, gdyż Kuria Biskupia w Krakowie zamierzała na tym terenie wybudować nowy kościół. Miałby tu on rzeczywiście fantastyczną lokalizację. Krzyż ten w nocy został wykopany i usunięty przez kierownictwo robót, co jeszcze bardziej rozsierdziło protestujących. Spalili więc kilka kiosków gazetowych "Ruchu" oraz wybili szyby w nieodległym budynku Rady Dzielnicowej i w sklepach na osiedlu. Nastąpiła wtedy zdecydowana, ostra interwencja oddziałów milicyjnych, ściągniętych z całego Krakowa. Doszło do bójek, spalenia kilku samochodów milicyjnych, aresztowano kilkaset osób, użyte zostały gazy łzawiące i ostra broń. W wyniku obrażenia odniosło ponad 100 milicjantów i nieokreślona, ale znacznie większa liczba protestujących i przypadkowych mieszkańców.
Ostatecznie krzyż stoi obecnie bliżej drogi i wisi na nim tabliczka, upamiętniająca tamte wydarzenia z kwietnia 1960 roku. Zaś szkoła wybudowana została w ciągu roku, jako jedna z pierwszych "tysiąclatek" i należy niewątpliwie do najbardziej funkcjonalnych szkół w Krakowie. Kościół też wybudowano w latach 90., tyle że nieduży.


CYGANIE W NOWEJ HUCIE
Na początku lat pięćdziesiątych przeprowadzono w Nowej Hucie na dużą skalę próbę osadnictwa ludności cygańskiej. Mianowicie na os. A-1 przekazano kilkudziesięciu rodzinom cygańskim mieszkania w nowych blokach, zaś mężczyzn zatrudniono na budowach. Aklimatyzacja ludzi, wędrujących dotąd taborami, do osiadłego trybu życia, nie była jednak łatwą sprawą. Po prostu część z nich nie akceptowała nowych, odmiennych od dotychczasowych warunków bytowania.
Niektóre z ich mieszkań przez wiele lat nie były w ogóle meblowane, zaś mieszkańcy spali pokotem na podłogach. Zdarzały się też przypadki, że Cyganie zrywali dębowe parkiety z posadzek i palili je na ogniskach na środku największych izb. Ale w skali dziesięcioleci próbę osadnictwa Cyganów w Nowej Hucie uznać można za udaną. Zaadaptowali się oni do warunków miejskich i dziś nie różnią się sposobem życia od ogółu obywateli.


BIKINIARZ NA BUDOWIE
Kontrolowałem stan budowy na dużym budynku w Centrum Nowej Huty, gdy od strony Placu Centralnego usłyszałem tłumny śmiech. Na wszystkich sześciu blokach przy obecnej Alei Róż roboty murarskie były w pełnym toku, a na murach roiło się od robotników, gdyż ówcześni planiści opanowali zasadę koncentracji robót do perfekcji. Ten śmiech narastał i przybliżał się coraz bardziej. Brygady przerywały pracę i dziesiątki robotników podchodziło do ścian od strony drogi, aby zobaczyć co się dzieje.
Zaś środkiem, między torowiskami żurawi, szedł sobie jeden tylko młodzieniec - bikiniarz. Włosy zaczesane w czub, jasna marynarka z szerokimi, watowanymi ramionami, wąskie spodnie do połowy łydek, jaskrawo kolorowe skarpety w poprzeczne pasy i półbuty na wysokich, świńskich podeszwach. Klasyczny ubiór klasycznego bikiniarza, jakby wyciętego ze "Szpilek" lub innych ówczesnych gazet. Cały czas, na przestrzeni 300 metrów między wielkimi budowami, towarzyszył mu gromki, żywiołowy, szczery śmiech. Nic więcej, żadnych gwizdów, okrzyków lub tp.


MIESZKANIE
Po miesięcznym zamieszkiwaniu w nieco prowizorycznych warunkach na os. C-2 przeniosłem się do hotelu dla pracowników inżynieryjnych na osiedlu Grzegórzki w Krakowie. Miałem tam do dyspozycji własny, gustownie umeblowany pokój. Pomieszczenia hotelowe były regularnie sprzątane, pościel wymieniana, zaś wejście do budynku strzeżone przez portiera.
A na początku 1953 r. przeniosłem się do nowego mieszkania przy Al. Lenina 15/51 na osiedlu A-Zachód, gdzie otrzymałem przydział "kawalerki", obejmującej pokój mieszkalny z przedsionkiem. W przedsionku była umywalka i mała wnęka z dwupłomienną kuchenką gazową. Łazienka i WC, wspólne dla czterech takich garsonier, znajdowały się obok przy korytarzu. Mieszkanie było oczywiście wykończone, z parkietem w jodełkę, ściany malowane w jasnym beżowym kolorze.
W tym samym dniu, gdy przejąłem swą kawalerkę, pojechałem tramwajem do Krakowa i kupiłem w sklepie meblowym jasny, kombinowany komplet mebli, obejmujący tapczan, okrągły stół rozsuwany, 6 krzeseł wyściełanych, szafę, bibliotekę oraz wolnostojący kwietnik. Wróciłem na platformie konnej, która przewiozła meble i ludzi do ich przeniesienia i ustawienia.
W kilku kolejnych dniach zakupiłem karnisz, firanki do okna, dywan na podłogę, duży kilim na ścianę, kwiaty doniczkowe do kwietnika i lustro nad umywalkę. Wkrótce miałem zupełnie przyzwoite, wygodne i gustownie urządzone mieszkanko.


WYCIECZKI TURYSTYCZNE
Wycieczka.jpg Brałem też często udział w zbiorowych jednodniowych wycieczkach rekreacyjnych. Dołączałem zwykle do wycieczek, organizowanych przez dział socjalny przedsiębiorstwa "Zetbeem", które posiadało swój własny autokar. W 1953 r. np. byłem w ten sposób na wycieczkach w Bielsku Białej i Cieszynie, oraz nad jeziorem Rożnowskim.
Najpoważniejszą wycieczką, w jakiej wówczas wziąłem udział, była wyprawa "Szlakiem Renesansu", zorganizowana przez krakowski Oddział SARP-u. Była to trzydniowa wycieczka autokarowa dla architektów. Zwiedzaliśmy głównie Sandomierz, Kazimierz Dolny i Zamość. W Sandomierzu byliśmy oprowadzani przez tamtejszych architektów po Zamku, Ratuszu i po zabytkowych uliczkach. W Kazimierzu Dolnym nad Wisłą zwiedzaliśmy ruiny zamku Kazimierza Wielkiego i odbudowywane ze zniszczeń wojennych kamieniczki i spichrze. W Zamościu zaś Rynek, obudowany kamieniczkami z charakterystycznymi podcieniami i z przepięknym Ratuszem. Puławy i Lublin to już był tylko etapowy dodatek do tych trzech wielkich pereł polskiego Renesansu.


KINA,TEATR
W miarę możliwości czasowych chodziłem dość często do kin, przeważnie do "Apollo" lub "Sztuki" przy ul. Św. Tomasza. Największą popularnością, obok licznych filmów polskich, cieszyły się wówczas "noworealistyczne" filmy włoskie i komediowe francuskie z Fernandelem.
Sale kinowe były prawie zawsze przepełnione, a przed kasami ustawiały się długie kolejki. Kto nie miał czasu na wystawanie po bilety, mógł je kupić po odpowiednio wyższej cenie u koników, którzy funkcjonowali niezawodnie, mimo okresowych nalotów milicji.
Znacznie rzadziej chodziłem do teatrów. Kilka razy byłem w Teatrze Satyryków na Placu Szczepańskim. Pamiętam m. in. występy Zbigniewa Kurtycza z jego ówczesnym przebojem "Cicha woda" i Mariana Załuckiego, wygłaszającego drżącym głosem, jakby zacinając się, swe wierszowane satyry. W połowie 1954 roku byłem na "Zemście" Aleksandra Fredry w Teatrze Polskim. Rolę Dyndalskiego grał wówczas 99-letni nestor scen polskich Ludwik Solski. Był on przeraźliwie chudy i choć otrzymał entuzjastyczne brawa, to widać było wyraźnie, że porusza się i wymawia swe kwestie z wielkim trudem. Zmarł wkrótce na kilka tygodni przed stuleciem swych urodzin.
Niekiedy zaglądałem do fotoplastykonu przy ul. Szczepańskiej. Właściwe urządzenie, obudowane okrągłą, parawanową ścianką, zajmowało środek niedużej salki, zwykle zaciemnionej. Siedziało się wokół na wysokich, bufetowych zydelkach i oglądało przez stereoskopowe okulary przesuwające się skokowo obrazki fotograficzne. Najczęściej były to zdjęcia krajobrazów, architektury, ludzi czy zwierząt z odległych egzotycznych krajów. Oczywiście zdjęcia były czarnobiałe, niektóre pochodziły z czasów przed wynalezieniem kinematografu.


PRASA I KSIĄŻKI
Zawsze sporo czytałem. Na bieżąco lokalną prasę codzienną oraz tygodniki "Przekrój" i "Świat", zaś w miarę wolnego czasu książki, przy czym wówczas, w latach pięćdziesiątych, gustowałem w kryminałach. Lubiłem też rozwiązywać krzyżówki w czasopismach i nawet otrzymałem kilka książkowych nagród. Najwyraźniej nie było wtedy zbyt wielu krzyżówkowych amatorów.
Raczej nie korzystałem z wypożyczalni bibliotecznych, lecz interesujące mnie książki kupowałem w księgarniach lub na kiermaszach książek. Były one podówczas drukowane zwykle na marnym papierze, za to wydawane często w wielusettysięcznych nakładach i w związku z tym względnie bardzo tanie.
W wydawnictwie tanich książek specjalizowała się zwłaszcza oficyna wydawnicza "Książka i Wiedza". Realizując propagowaną oficjalnie ideę książki za "grosik", drukowała ona dziesiątki klasycznych dzieł literatury polskiej i światowej. Na gazetowym papierze, ale w standardowych nakładach po 50 lub 100 tysięcy egzemplarzy i w cenie po 50 groszy za książkę.


ZABAWY W LOKALACH
W tych swych kawalerskich czasach wielokrotnie chodziłem w soboty i niedziele na potańcówki do krakowskich lokali tanecznych. Najczęściej do "Esplanady". Była to popularna, duża, drewniana tancbuda w miejscu, gdzie dzisiaj znajduje się Galeria Wystawowa naprzeciwko Pałacu Sztuki przy Placu Szczepańskim. Rzadziej bywałem w "Kaprysie", "Feniksie", lub "Warszawiance". Bodaj dwa razy również w Lasku Mogilskim, gdzie była muszla koncertowa, różne występy i atrakcje oraz estrady dla tańców.
Tańczyło się wówczas głównie sentymentalne tanga, fokstroty, dostojne walce wiedeńskie, również walce angielskie, polki. W młodzieżowych tancbudach królował natomiast rock and roll, różnie zresztą tańczony, w zależności od temperamentu tańczących par. Zwykle w tanecznych lokalach występowały mniejsze lub większe zespoły orkiestralne. Orkiestry, wraz z towarzyszącymi im wokalistami, w dużym stopniu decydowały w ogóle o standardzie usług.
Nie było żadnych urządzeń nagłaśniających, czy odtwarzających muzykę. Dopiero pod koniec lat 50. w mniejszych lokalach tanecznych, domach wczasowych i kawiarniach rozpowszechniły się masowo tzw. "szafy grające". Były to duże gramofony szafkowe z zasobnikami, zawierającymi po kilkadziesiąt płyt wolnoobrotowych. Można było wybrać dowolną z nich po wrzuceniu do automatu stosownej monety i naciśnięciu odpowiedniego klawisza. Te szafy grające cieszyły się przez wiele lat dużym powodzeniem.
Jeden z bogatszych bali sylwestrowych spędziłem w Klubie Dziennikarzy przy ul. Szczepańskiej. Pamiętam także duży karnawałowy bal w salach Domu Kultury w "Pałacu pod Baranami" w Rynku Głównym. Występował na nim Ludwik Sempoliński ze swym, aktualnym wówczas, przebojem "Tomasz, ach Tomasz!". Do tegoż Domu Kultury zachodziłem też nie raz , aby pograć w swe ulubione szachy. Wiele razy bawiłem się w studenckiej "Rotundzie", gdzie zwykle było tłoczno, panowała sympatyczna, swobodna atmosfera i grała dobra orkiestra.


MAŁE IMPREZY W PRACY
Jako inspektor nadzoru zapraszany byłem często przez kierownictwo budów, które nadzorowałem, do udziału w różnych małych, okazjonalnych imprezach, jak obchodzenie imienin, świąt, ustawienie wiechy na budynku itp. Odbywały się one po fajrancie w pakamerach i miały zawsze podobny przebieg. Rozmawiało się, siedząc na ławach i zydelkach wokół stolika, na którym, na tackach, leżały pęta kiełbasy, pajdy pokrajanego chleba, jakieś kołacze oraz stały musztardówki na herbatę i wódkę.
Jadło się dużo, piło również nie mało, przy czym musztardówki z alkoholem krążyły często z rąk do rąk z życzeniami zdrowia, lub innym dobrym słowem. Ja nie pozwalałem sobie na nalewanie pełnego szkła, bywało, że nawet nieobyczajnie odmawiałem spełnienia kolejnego toastu, nigdy nie spotykając się z jakimś nachalnym namawianiem i przymuszaniem do wypitki.
Sam zwyczaj celebrowania imienin współpracowników zakorzenił się we wszystkich zakładach pracy Polski Ludowej już we wczesnych latach pięćdziesiątych. Polegał on na tym, że solenizant otrzymywał życzenia i jakiś upominek, zwykle zbiorowo zakupywany przez współpracowników w danej jednostce organizacyjnej. Zaś on sam stawiał jakiś poczęstunek, na przykład kawę, ciastka itp.
Te małe uroczystości działy się albo zaraz z rana, albo w ostatnich minutach pracy. Najgorzej (najlepiej?) w tych sytuacjach miał solenizant-dyrektor. W jego przypadku jednostką organizacyjną był cały zakład. Miał taki dzień normalnie "z głowy". Nasz naczelny robił w dniu swych imienin zwykłą operatywkę, lecz z kawą i ciastkami, która kończyła się składaniem życzeń i prezentu przez kierowników działów, biorących udział w naradzie.


TRYB ŻYCIA
Tryb mego życia przez cały okres pracy w Nowej Hucie był podporządkowany i zdominowany przez pracę zawodową. Wstawałem wcześnie rano w okolicach szóstej godziny i przygotowywałem i spożywałem śniadanie zawsze przed pójściem do pracy. Raczej były to śniadania obfite i bazujące, niestety, najczęściej na jajecznicy, kiełbasie i tłustych serach.
Za to w czasie pracy, albo w ogóle nic nie jadłem, albo spożywałem śpiesznie kanapki, jakie rano sobie przygotowałem. Dopiero później, bywało, że wyskakiwałem koło południa do sąsiedniego baru mlecznego na szybkie barowe lub mleczne danie. Obiad, a właściwie obiado-kolację konsumowałem późno, już po godzinach pracy, w jakiejś restauracji krakowskiej, gdy mieszkałem na Grzegórzkach, zaś później również w Nowej Hucie. Upodobałem sobie szczególnie restaurację przy ul. Szewskiej 14, choć na szczęście korzystałem z niej rzadko. Specjalizowała się ona bowiem w serwowaniu golonek wieprzowych. Zamawiało się golonki małe, średnie lub duże, z ziemniakami względnie chlebem, z dodatkiem kapusty, chrzanu, kiszonych ogórków, grochu, ćwikły albo musztardy.
W ogóle to prowadziłem nieregularny, niezdrowy tryb życia. Raz, wracając już wieczorem, po pracy do domu, na moje osiedle A-Zachód, zatrzymałem się przy kiosku piwnym na Placu Centralnym. Byłem bez obiadu, więc głodny, a także po prostu zmęczony. Zatrzymałem się przy kiosku tylko dlatego, że byli tam i popijali piwko dwaj brygadziści z mojej budowy. Zagadali, mieliśmy jakieś swoje budowlane sprawy, więc przystanąłem przy nich, również zamawiając kufelek piwa.
Były wówczas w Krakowie specjalne, okrągłe kioski z piwem. Miały wokół zewnętrzny parapet, na którym stawiało się kufle i można się było wesprzeć. Tak więc piło się, stojąc wygodnie wokół kiosku. Piwo było prosto z beczki, nalewane pod ciśnieniem kwasu węglowego przy pomocy specjalnego syfonu, uruchamianego przez kioskarza. Nie wiem, jak długo rozmawiałem i ile piw wypiłem, w każdym bądź razie prawie pijany poszedłem do swego mieszkania na niedalekim osiedlu A-Zachód.
Z perspektywy lat mogę ocenić, że mój tryb życia różnił się znacznie od sposobu życia większości ówczesnych mieszkańców Nowej Huty. Ja miałem odpowiedzialną, samodzielną pracę, własne mieszkanie kawalerskie, wiele zainteresowań i wręcz pasji, nawyk czytania. Większość młodzieży, która ściągnęła z połowy Polski na budowę miasta i kombinatu wręcz przeciwnie.
Tu refleksja o nadużywaniu alkoholu w Nowej Hucie. Napisano wiele na ten temat. Pijaństwo szerzyło się zwłaszcza w zaciszu zatłoczonych hoteli robotniczych. W beznadziei wieczorów po ciężkiej pracy, gdy jedyną alternatywą wylegiwania na pryczach była złudna przyjemność wypicia musztardówki ze swymi doraźnymi kolegami. Wszyscy byli młodzi, większość pochodziła ze wsi, które opuścili wraz z jej obyczajami, przenosząc się w obce, nieznane im dotąd środowisko. To nowe ich życie miało się dopiero ukształtować i unormować z upływem lat. Tymczasem pustkę po minionej bezpowrotnie przeszłości wypełniali w sposób uświęcony przez polską tradycję z dziada, pradziada od kilku już stuleci. Zmieniły się tylko trunki: gorzałę zastąpiła zwykła, czysta; zaś wina i miody sycone - piwo.

Kraków, 2002 r.

Powrót do poprzedniej strony